DUKATOR EKONOMICZNY Gospodarka głupcze! ten slogan prezydenta Clintona zrobił zawrotną karierę. Kryzys gospodarczy ujawnił, że głupcami bywali nawet wybitni eksperci. Tym większe kłopoty możemy mieć my, zwykli obywatele, którzy gospodarki rynkowej uczyliśmy się nie w szkołach, ale w życiu. Dlatego POLITYKA postanowiła bardziej systematycznie pomagać czytelnikom w zrozumieniu zachodzących w świecie gospodarczych zmian i zjawisk. To się naprawdę może przydać. Oddajemy państwu do rąk kolejny numer cyklicznego Edukatora Ekonomicznego, powstałego przy współpracy z NBP. 42 Bank. Jak to działa? Kredyty, lokaty, konta osobiste, karty kredytowe, wpłaty, wypłaty, przelewy każdy jest w stanie długo wyliczać, czym zajmują się banki. Ale jak one to robią? ADAM GRZESZAK POLITYKA nr 51 (2838), 14.12 20.12.2011 Teoretycznie sprawa jest prosta. Bank pożycza pieniądze na określony procent i przyjmuje lokaty także na ustalony procent. Oprocentowanie kredytów jest wyższe niż lokat i dzięki tej różnicy bank zarabia. W praktyce sprawa mocno się komplikuje, bo każdego dnia tysiące osób i firm podejmuje finansowe decyzje. Jedni o zaciągnięciu kredytu albo ulokowaniu pieniędzy w banku. Inni o spłacie kredytu lub likwidacji lokaty i wypłaceniu pieniędzy z konta. Ktoś chce swoje oszczędności przenieść do innego banku i zleca przelew, drugi oczekuje wypłaty w gotówce. Nikt tego z bankiem nie konsultuje, jedynie firmy, które dokonują dużych operacji finansowych (każdy bank ustala tu własny limit) muszą uprzedzić bank, by się do tego przygotował. Bywają też duże operacje gotówkowe (złotowe lub walutowe), a to wymaga dodatkowo dostarczenia odpowiedniej ilości banknotów do oddziału. Tylko największe banki mają odpowiednie skarbce do przechowywania dużych zapasów gotówki i własne bankowozy z konwojentami. Mniejsze korzystają w tej dziedzinie usługowo z pomocy większych albo z firm zewnętrznych. W oddziałach są jedynie dyspensery, czyli bankomaty kasjerskie do bieżącej obsługi. Tradycyjne okienka z kasjerami znikają z bankowych placówek. Choć decyzje klientów są spontaniczne, istnieją reguły, które rządzą obiegiem pieniędzy. Banki znają swój portfel, wiedzą, kiedy przypadają terminy, na jakie ulokowano pieniądze (Polacy preferują lokaty krótkoterminowe, najwyżej roczne) i jaki jest rytm przypływów oraz odpływów większych sum. Na kontach indywidualnych pieniądze pojawiają się pod koniec miesiąca, gdy większość firm wypłaca wynagrodzenia, i w dniach kiedy ZUS wypłaca świadczenia. Z kont firmowych przy wypłatach pieniędzy ubywa, ważnym momentem jest też termin płacenia zaliczek VAT. Wiadomo również, że pieniądze wypływają z kont indywidualnych szerszym strumieniem w czasie wakacji, a wyjątkowo wartko przed świętami Bożego Narodzenia. MAREK SOBCZAK Serce banku Każdego dnia bank musi czuwać nad wpływającymi i wypływającymi strumieniami pieniędzy. Bankowcy nazywają to zarządzaniem płynnością. Chodzi o to, by w każdym momencie dysponować wystarczającą ilością pieniędzy, by zaspokoić wszystkich, którzy zechcą je wypłacić, bo inaczej może dojść do paniki i utraty wiarygodności. To dla banku najczarniejszy scenariusz. Jednocześnie nie powinien mieć ich za wiele, bo pieniądze, które nie pracują, to czysta strata. Dlatego sercem każdego banku komercyjnego jest departament skarbu, który nieustannie monitoruje stan aktywów i pasywów. Jeśli bank ma nadwyżki, dealerzy zagospodarowują je kupując bony skarbowe, papiery dłużne lub też pożyczając innym bankom. Jeśli bank doraźnie potrzebuje pieniędzy (złotych lub walut obcych), pożycza na rynku międzybankowym. Pożyczki są na bardzo krótki termin, zwykle na jeden dzień, w skrajnych przypadkach do roku. Bank może też skorzystać ze wsparcia Narodowego Banku Polskiego, który czuwa, by na rynku międzybankowym nie zabrakło płynności (był z tym problem na przełomie lat 2008/09, kiedy banki przestały sobie pożyczać). Jeśli problem banku jest poważniejszy, może sięgnąć do kapitałów własnych, wyemitować obligacje albo zwrócić się do akcjonariuszy o dokapitalizowanie. Departament skarbu jest więc czymś w rodzaju maszynowni na statku, zaś pieniądze paliwem. Kapitan, czyli prezes banku, dostaje codziennie na biurko szczegółowy raport o stanie paliwa: ile ubyło, ile przybyło, jak wyglądają aktywa i pasywa, jakie związane jest z nimi ryzyko. To jeden z najważniejszych dokumentów, z jakim szef banku musi się zapoznać. Jeśli okres jest niespokojny, takie raporty mogą być częstsze, w skrajnych przypadkach sytuacja obserwowana jest online na ekranach kom-
puterów. Raporty otrzymują też inni członkowie zarządu i dyrektorzy departamentów, dla których jest to istotne źródło informacji. O co walczy bank? Zwłaszcza działy sprzedażowe uważnie analizują sytuację i podejmują decyzje dotyczące strategii rynkowej: ściągamy pieniądze, czyli walczymy o lokaty, albo mamy nadpłynność, czyli nadmiar pieniędzy, więc musimy wyjść z nową ofertą kredytów. Większość polskich banków komercyjnych to banki uniwersalne, czyli takie, które nastawiają się na obsługę osób prywatnych oraz firm. Dlatego w ich strukturze są piony detaliczne i korporacyjne. W tych pierwszych jest sporo pracy trzeba tworzyć sieć placówek, obsługiwać tysiące kont, wymyślać nowe oferty, udzielać wielu drobnych kredytów, pilnować ich spłaty. Z firmami jest prościej, zwłaszcza tymi dużymi. Tu pojedyncza operacja może być liczona w milionach złotych. Mniej pracy, a zysk banku dużo większy. Jednak połączenie klientów indywidualnych z biznesowymi ma ogromny walor stabilizujący. Kiedy jednego dnia kilka dużych firm dokonuje sporych operacji i z banku wypływa nagle kilkadziesiąt, a czasem kilkaset milionów złotych, to dla bieżącej płynności może być już problem. Tymczasem klienci detaliczni dokonując tysięcy operacji, wpłacając i wypłacając pieniądze, tworzą finansowy bufor. Każdy bank nieustannie śledzi nie tylko własny bilans, ale także sytuację na rynku. Tę makroekonomiczną, bo od tego, jaka będzie koniunktura w gospodarce i poszczególnych jej sektorach, zależy kondycja branży finansowej. Ważne są też decyzje Rady Polityki Pieniężnej dotyczące stóp procentowych i polityka rezerw obowiązkowych. Na co dzień niezmiernie istotne jest również, co robi konkurencja. Polscy klienci chętnie korzystają z okazji i jeśli pojawia się na rynku oferta atrakcyjnie oprocentowanych lokat lub tanich kredytów, ciągną do instytucji, która im to proponuje. Dlatego w każdym banku trwa nieustanne kalkulowanie. Jeśli bank ma w portfelu dużo kredytów, musi powalczyć o lokaty oferując lepsze warunki, wyższy procent niż konkurencja, a także inwestując w kampanię reklamową. Jeśli sytuacja jest odwrotna, trzeba umiejętnie skonstruować ofertę kredytową. Cały czas trwa liczenie marż, bo bank to przedsiębiorstwo, które musi przynosić zysk. Tak jak w każdej firmie planuje się wynik finansowy, przydziela zadania i rozlicza wykonanie. Plan do wykonania Banki stosują zarządzanie poprzez cele. W większości obowiązują systemy motywacyjne oprócz stałego wybyła zbyt ekspansywna i liberalna polityka banków amerykańskich w dziedzinie kredytów hipotecznych. Apetyt na ryzyko W każdym banku jest więc specjalny pion zajmujący się analizą i oceną ryzyka. Nie polega ono tylko na tym, że klient, który wziął kredyt, nie spłaci go. Jest jeszcze wiele innych czynników związanych z płynnością banku, sytuacją rynkową, operacyjną (np. pracownik zdefrauduje dużą kwotę), prawną (zmienią się przepisy), regulacyjną (Komisja Nadzoru Finansowego narzuci jakieś obowiązki) itd. Pracownicy pionu analiz i oceny ryzyka mają więc co robić. Ich najpoważniejszy obowiązek dotyczy oceny wniosków kredytowych. KNF narzuciła bowiem zasadę, że w każdym banku muszą być chińskie mury między lityk z doświadczeniem, znający branżę, w której działa klient, potrafiący ocenić, jakie są szanse na powodzenie przedsięwzięcia i jakie ryzyko niepowodzenia. Ryzyko jest zawsze, trzeba jednak je znać i umieć nim zarządzać. Dlatego w bankach istnieje hierarchia uprawnień do przyznawania kredytów. W jednym z dużych polskich banków rozdział kompetencji wygląda tak: analityk może podjąć decyzję do 0,5 mln zł, szef komórki analiz do 1 mln zł, dyrektor biura analiz do 4 mln zł, a członek zarządu banku do 20 mln zł. W sprawie większych kredytów naradza się Komitet Kredytowy Banku, w skład którego wchodzą przedstawiciele działu sprzedaży i ryzyka (ci drudzy mają przewagę). Kompetencja KKB sięga 30 mln zł, powyżej tej kwoty decyduje Departament skarbu jest jak maszynownia na statku, zaś pieniądze jak paliwo. Kapitan, czyli prezes banku, dostaje codziennie raport o stanie paliwa: ile ubyło, ile przybyło. nagrodzenia pracownik dostaje też premię, która dzieli się na część indywidualną i tzw. solidarnościową. Wypłata pierwszej jest uzależniona od tego, czy pracownik zrealizuje przydzielone mu zdanie. W przypadku działów obsługujących klientów (tzw. front office) czy wykona plan sprzedaży. Doradcy klientów są dodatkowo motywowani prowizyjnym systemem wynagradzania mają udział w marży ze sprzedaży lokat i kredytów. Pracownicy zaplecza (tzw. back office) np. działu analiz i oceny ryzyka, informatycy, administracja mają do zrealizowania inne cele. Część solidarnościowa jest zależna od tego, czy bank osiągnie zakładany wynik finansowy. System motywacyjny ma swoje zalety, ale też i wady. Najgroźniejsza dla banku jest nadmierna skłonność do podejmowania ryzykownych decyzji, zwłaszcza w dziedzinie udzielanych kredytów. Do czego to może doprowadzić, świadczy obecny kryzys finansowy, którego źródłem działami obsługi klienta a oceny ryzyka. Innymi słowy doradca, który przyjmuje od klienta wniosek, nie może decydować o przyznaniu mu kredytu. Decyzję podejmują pracownicy pionu ryzyka, którzy nie mogą kontaktować się z wnioskodawcą. To rodzi napięcia, bo pracownicy sprzedaży chcą być frontem do klienta, od tego zależy ich plan i premia. A ci od ryzyka mnożą wątpliwości. Każdy bank szuka własnego złotego środka, jak daleko posunąć się w ostrożności. W przypadku wniosków kredytowych klientów indywidualnych ostateczną decyzję wydaje najczęściej komputer. Banki mają własne programy scoringowe, oceniające wiarygodność klienta zarówno na podstawie jego sytuacji osobistej, jak i prawideł statystycznych. Inaczej sprawa wygląda z klientami korporacyjnymi, którzy biorą duże kredyty na przedsięwzięcia inwestycyjne, np. budowę osiedla domów czy zakup linii produkcyjnej. Tu już komputer nie wystarczy, potrzebny jest anacały zarząd. W mniejszych bankach limity uprawnień do przyznawania kredytu na poszczególnych szczeblach są odpowiednio niższe. Ta ostrożność wynika z prostej przyczyny niektóre rodzaje ryzyka materializują się, narażając bank na straty. Wtedy zaczyna działać dział windykacji. Proces odzyskiwania pieniędzy przez bank jest równie długi jak przyznawania kredytu. Gdy klient spóźnia się ze spłatą, po kilku dniach dostaje telefony przypominające i esemesy, potem jest list i wizyta pracowników działu windykacji. O tym jednak bankowcy mówią niechętnie. Każda instytucja ma swoje sposoby, by nakłonić dłużników do uregulowania zobowiązań. UOKiK ukarał ostatnio jeden z banków za windykację, w trakcie której nie szanowano dobrych obyczajów, godności i prywatności klienta. Jeden z tekstów wygłaszanych przez pracowników banku kończył się zdaniem: w tej sytuacji będziemy zmuszeni oddać pana akta do windykacji ulicznej. n POLITYKA nr 51 (2838), 14.12 20.12.2011 43
spada, to nie w liczbach absolutnych, tylko w proporcji do PKB a i to jest rzadkością, bo większość państw żyje z deficytem budżetowym, który co roku powiększa dług publiczny. Inaczej mówiąc, wzrost gospodarczy jest niezbędny, jeśli rząd ma nie wpaść w spiralę długów. I tu tkwi problem niektórych państw strefy euro: masa długów jest ogromna, a szanse na wzrost znikome, bowiem Europie grozi recesja. Z obawy o wypłacalność inwestorzy wyprzedają obligacje, a rosnące koszty obsługi długu wpędzają te rządy w jeszcze większe tarapaty. Żywot każdej obligacji zaczyna się i kończy w resorcie finansów danego kraju. To on stale emituje nowe obligacje, a każda kolejna transza jest sprzedawana w drodze przetargu, do którego przystępują wybrane banki, tzw. dealerzy skarbowych papierów wartościowych. Rząd określa łączną wartość i termin wykupu obligacji, które chce sprzedać, a banki proponują procent, na jaki są gotowe pożyczyć. Państwo płaci ten procent za każdy rok istnienia obligacji, a gdy nadchodzi czas wykupu, zwraca właścicielowi jej nominalną wartość. Rządy pożyczają na różne okresy, ale najpopularniejsze są obligacje 10-letnie. Ich życie nie kończy się jednak na rynku pierwotnym. Większość kupionych obligacji banki sprzedają dalej. Tylko niewielka część trafia do oszczędnych obywateli, natomiast gros skupują wielkie instytucje finansowe. Fundusze emerytalne i firmy ubezpieczeniowe lokują w nich kapitał na przyszłe wypłaty, fundusze państwowe i banki centralne inwestują nadwyżki budżetowe albo rezerwy walutowe. Inwestorzy państwowi chcą przede wszystkim ocalić pieniądze przed inflacją, ci prywatni chcą także zarobić pierwsi trzymają zwykle obligacje aż do wykupu, drudzy obracają nimi na rynku wtórnym, szukając papierów z jak najwyższą stopą zwrotu. Tego oczekują w końcu przyszli emeryci i obecni akcjonariusze. Zapewniamy klientom wyższe zyski, niż gdyby inwestowali na własną rękę mówi Myles Bradshaw, jeden z wiceprezesów Pimco, firmy zarządzającej największym na świecie portfelem obligacji wartym 1,3 bln dol. Pimco ma biura w Kalifornii, Nowym Jorku, Londynie, Monachium, Sydney, Hongkongu, Singapurze i Tokio. Wszędzie siedzą traderzy, którzy na okrągło handlują obligacjami, i analitycy, którzy prognozują trendy gospodarcze i mówią, kiedy warto kupić, a kiedy trzeba sprzedać. Oprócz zarządców na rynku obligacji grają jeszcze same banki, ale one zarabiają przede wszystkim na różnicach cen między ofertami kupna i sprzedaży. Obligacjami nie handluje się na giełdach, gdzie każdy walor ma w danej chwili określoną cenę, po której jest sprzedawany lub kupowany. Większość transakcji odbywa się przez ladę (over the counter), czy- li bezpośrednio między stronami. Kupujący i sprzedający spotykają się na platformach elektronicznych, do których każdy wprowadza oczekiwaną cenę. Rozliczenie następuje poprzez domy rozrachunkowe, a każda ze stron informuje o transakcji swój bank-depozytariusza, który prowadzi rejestr stanu posiadania danego klienta. Podobnie jak przy akcjach większość obligacji ma postać wirtualną, czyli istnieje jedynie jako zapis w komputerze. Oprocentowanie obligacji jest stałe, ale ich rentowność zmienna. Załóżmy, że kupiliśmy włoską obligację o wartości 100 euro oprocentowaną na 4 proc. Po roku dochodzimy do wniosku, że to ryzykowna inwestycja i chcemy ją sprzedać. Inni inwestorzy myślą niestety tak samo i oferują nam dziś tylko 50 euro. Jeśli ktoś kupi naszą obligację po tej cenie, jej oprocentowanie będzie wciąż wynosiło 4 proc., ale rentowność dla nabywcy wzrośnie do 8 proc. Z kolei jeśli sprzedamy niemiecką obligację, która zyskała na atrakcyjności, możemy liczyć na wyższą cenę, ale jej rentowność dla nabywcy spadnie poniżej oprocentowania. Cena obligacji jest odwrotnie proporcjonalna do rentowno- ści mówi Bradshaw. Rentowność starych obligacji przekłada się na oprocentowanie, jakiego żądają nabywcy nowych. Hiszpania, która w połowie listopada sprzedawała transzę 10-letnich papierów za 3,6 mld euro, musiała zaoferować 6,97 proc., choć zaledwie miesiąc wcześniej wystarczało 5,4. Nie oznacza to, że cały jej dług stał się nagle droższy w obsłudze, ale jeśli tak wysoki procent utrzyma się na kolejnych przetargach, Hiszpanii nie będzie stać na refinansowanie długu na rynku. Wówczas będzie zmuszona pójść w ślady Portugalii i Irlandii, które zaniechały emisji nowych obligacji, a stare skupują za pieniądze pożyczone od UE i MFW. Oba kraje mają powrócić na rynek, gdy odzyskają jego zaufanie i uporządkują swoje finanse publiczne. Miarą tego zaufania jest tzw. spread, czyli różnica rentowności obligacji danego kraju względem papierów niemieckich. Jeszcze dwa lata temu nie przekraczał on 0,5 proc. inaczej mówiąc, pozostałe kraje strefy euro mogły pożyczać niewiele dro- Cena obligacji jest odwrotnie proporcjonalna do ich rentowności. żej niż Niemcy. Kryzys sprawił, że inwestorzy przestali patrzeć na strefę jak na jeden organizm i zaczęli bliżej przyglądać się finansom publicznym poszczególnych państw. Dziś Włosi i Hiszpanie muszą dopłacać 5 proc. ponad rentowność obligacji niemieckich, a spread Grecji na rynku wtórnym sięga 26 proc., co oznacza, że inwestorzy uważają ten kraj za niewypłacalny. Włochy i Hiszpania są jeszcze wypłacalne, ale grozi im utrata płynności. Rentowność włoskich obligacji jest wysoka, gdy zestawiamy je z niemieckimi mówi Bradshaw. Ale jeśli porównamy je z brazylijskimi, rentowność włoskich już wcale nie jest tak wysoka. Owszem, jest spora w kategorii aktywów bez ryzyka, ale one już do niej nie należą. Z kolei Hiszpania ma niższy dług i deficyt niż Wielka Brytania, ale wyższą rentowność obligacji. Dlaczego? Bo w Wielkiej Brytanii wiadomo, kto jest pożyczkodawcą ostatniej instancji. Bank Anglii skupuje obligacje, a zatem inwestor może być spokojny, że rządowi brytyjskiemu nie zabraknie pieniędzy na ob- sługę długów wyjaśnia Bradshaw. W przypadku Hiszpanii takiej pewności nie ma. Europejski Bank Centralny (EBC) co tydzień skupuje obligacje kolejnego kraju w tarapatach, ale wciąż zastrzega, że robi to tylko czasowo i w ograniczonym zakresie. Prezes Mario Draghi stanowczo odrzuca wezwania, by EBC rozpoczął nieograniczone zakupy długu państw strefy. Wymagałoby to druku pieniądzy na wielką skalę, a głównym zadaniem banku jest walka z inflacją. Ale Draghi może wkrótce skapitulować, bowiem kryzys zainfekował już zdrową część strefy euro. Spread obligacji francuskich sięgnął niedawno 2 proc., rośnie też rentowność papierów fińskich, austriackich i holenderskich, mimo że wszystkie te kraje cieszą się wciąż najwyższym ratingiem AAA. Inwestorzy handlują nie tylko samymi obligacjami, ale także ryzykiem bankructwa konkretnych państw. Kilka lat temu instytucje finansowe wprowadziły na rynek tzw. CDS-y, rodzaj ubezpieczenia na wypadek niewypłacalności dłużnika. Inwestorzy kupowali je, by obniżyć księgowe wskaźniki ryzyka z tytułu posiadanych obligacji druga strona zobowiązywała się do pokrycia strat, gdyby dane państwo wystawiło wierzycieli do wiatru. Przed kryzysem taki scenariusz nie był nawet brany pod uwagę, toteż nikt nie zastanawiał się nad konsekwencjami zawarcia tych kontraktów. Dziś, gdy taka ewentualność nie jest już wykluczona, stanowią one ryzyko systemowe. To właśnie obawa przed uruchomieniem CDS-ów spra- POLITYKA nr 51 (2838), 14.12 20.12.2011 45
DUKATOR EKONOMICZNY 46 wiła, że strefa euro nie pozwoliła Grecji na ogłoszenie niewypłacalności. Ponieważ ubezpieczenia te zawierano nie tylko przez ladę, ale nawet bez pośrednictwa domów rozrachunkowych, nikt nie wie, kto i ile musiałby zapłacić w razie bankructwa dużego państwa. Wiadomo tylko, że dużo, bo łączne zobowiązania z tytułu państwowych CDS-ów sięgają 2,6 bln dol. Ostatnie porozumienie w sprawie redukcji długu Grecji nie uruchomiło tych kontraktów, bo banki dobrowolnie przystały na stratę połowy wartości posiadanych obligacji. Ale gdyby strefa euro nie dogadała się z wierzycielami, mogło dojść do kaskady strat w systemie finansowym. CDS-y państw obarczonych dużym ryzykiem są dziś tak kosztowne, że nikogo nie stać już na ich zakup np. za ubezpieczenie 10 mln dol. włoskiego długu na 5 lat trzeba dziś zapłacić 601 tys. dol. rocznie. Instrumenty te pozostają jednak narzędziem spekulacji na długu, bowiem kurs CDS-ów poszczególnych państw uchodzi za wskaźnik groźby ich bankructwa. Dlatego Europejski Nadzór Finansowy zakazał niedawno obrotu tzw. gołymi CDS-ami, czyli kupowania samych kontraktów, gdy inwestor nie ma obligacji, które miałyby stanowić przedmiot ubezpieczenia. Spekulanci mogli w ten sposób podgrzewać obawy o wypłacalność i napędzać panikę na rynku wtórnym. Kiedyś inwestycja dla ostrożnych, obligacje strefy euro stały się domeną ryzykantów. Przezorni inwestorzy lokują dziś kapitał w papierach amerykańskich lub brytyjskich, które cieszą się opinią bezpiecznych, mimo że oba państwa mają gorszą sytuację finansową niż niejeden kraj strefy euro. To pozorne bezpieczeństwo ma jednak swoją cenę: drukując pieniądz, banki centralne USA i Wlk. Brytanii hodują inflację, a gdy ta wybuchnie, obrabuje właścicieli obligacji z części kapitału. Do tego czasu strefa euro może wypuścić wspólne papiery dłużne, a jeśli w Europie nie będzie szaleć inflacja, euroobligacje mogą stać się nową bezpieczną przystanią. WAWRZYNIEC SMOCZYŃSKI Bank zazwyczaj dobrze eksponuje oprocentowanie kredytu zachwala je reklama, a doradca często podkreśla, jak bardzo zostało niedawno obniżone. Potem zaś mimochodem wspomina o prowizji, opłacie za rozpatrzenie wniosku czy ubezpieczeniu. Ile więc tak naprawdę kosztuje kredyt? Tego miał szansę dowiedzieć się tylko ten, kto z uporem dopytywał pracownika banku lub pośrednika o szczegóły. Teraz to się powinno zmienić. Pod warunkiem, że b r a n ż a fi - nansowa szybko wprowadzi nowe przepisy. Co bank powinien? Kredyt pod kontrolą Dobra wiadomość dla pożyczkobiorców: od 18 grudnia banki bardziej przejrzyście muszą informować, ile naprawdę zapłacimy za kredyt. To ułatwi klientom wybór najkorzystniejszych ofert. POLITYKA nr 51 (2838), 14.12 20.12.2011 CEZARY KOWANDA 18 grudnia wchodzi w życie nowa ustawa o kredycie konsumenckim. Uchwalono ją co prawda już pół roku temu, ale długi okres przejściowy miał pomóc instytucjom pożyczającym pieniądze dostosować się do nowego prawa. A zmienić trzeba wiele, poczynając od samych reklam. Banki miały co prawda obowiązek podawania tzw. rzeczywistej rocznej stopy oprocentowania, ale wielu klientów nie rozumiało tego pojęcia. Teraz, oprócz tej stopy pokazującej całkowite oprocentowanie kredytu (razem z wszelkimi prowizjami i obowiązkowymi ubezpieczeniami) w reklamie będą wyodrębnione konkretne opłaty naliczane przez bank. Zostaniemy zatem poinformowani, ile wynoszą nie tylko odsetki, ale też np. prowizja za udzielenie pożyczki czy rozpatrzenie wniosku. Przygotowujący nową ustawę nie pomyśleli o podstawowym problemie, jakim dotąd była próba ukrycia tych informacji przez stosowanie jak najmniejszego druku i umieszczanie danych na dole bądź z boku reklamy. Nadal będzie można tak robić. Okulary albo szkło powiększające muszą więc pozostać niezbędnymi akcesoriami dla szukających najlepszych kredytów konsumpcyjnych. Łatwiej będzie porównywać oferty dzięki innemu, nowemu rozwiązaniu. Jest nim specjalny formularz informacyjny, taki sam nie tylko w każdym banku w Polsce, ale w całej Unii Europejskiej. Doradca przygotuje go na prośbę zainteresowanego kredytem. Formularz składa się z wielu rubryk, zawierających dokładne wyszczególnienie kosztów proponowanego kredytu. Osobno zostanie podana nie tylko całkowita kwota pożyczki i rzeczywista roczna stopa oprocentowania, ale także dokładne warunki spłaty i koszty towarzyszące kredytowi, np. w przypadku konieczności otwarcia konta w banku. Generalnie nowa ustawa ma wzmocnić pozycję klienta w kontaktach z bankiem. Przykładem może być badanie naszej kondycji finansowej. Najłatwiej zrobić to zwracając się do Biura Informacji Kredytowej. Współpracuje ono z większością banków i ma dziś bazę
MAREK SOBCZAK danych milionów osób, które zaciągnęły zobowiązania finansowe. Gdy w rejestrze znajdą się niekorzystne dla nas informacje, pożyczki najczęściej nie otrzymamy. Jeśli jednak z tego powodu bank odrzuci nasz wniosek, będzie teraz musiał przekazać nam negatywne dane, jakie otrzymał z BIK. Będziemy więc mogli sprawdzić, czy są zgodne ze stanem faktycznym, i ewentualnie interweniować w instytucji, od której BIK dostał nieprawdziwe bądź już nieaktualne dane. Co może klient? Gdy ocena naszej zdolności kredytowej przebiegnie pomyślnie i dostaniemy kredyt, mamy jeszcze chwilę do namysłu. Do tej pory z pożyczki można było zrezygnować przez 10 dni po jej otrzymaniu. Teraz termin zostaje wydłużony do dwóch tygodni. Jeśli klient zmieni decyzję, bank nie ma też prawa żądać od niego jakiejś prowizji czy naliczać kary. Ale kosztów całkiem nie unikniemy. Za każdy dzień między zaciągnięciem kredytu a rezygnacją z umowy zostaną naliczone odsetki, które musimy zapłacić. Dla kredytów o wartości kilku czy kilkunastu tysięcy złotych będzie to kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych. Wiele kontrowersji wywoływał do tej pory także problem wcześniejszej spłaty pożyczki. Nowa ustawa rozwiewa wątpliwości bank zawsze musi zgodzić się na wcześniejszą spłatę. Ale równocześnie będzie mógł, inaczej niż do tej pory, zażądać w takiej sytuacji prowizji. Może zostać ona naliczona tylko w przypadku większych pożyczek, gdy roczna wartość rat przekracza trzykrotność przeciętnej pensji (w tej chwili wynosi ona ok. 3,6 tys. zł brutto). Jeśli do końca spłaty kredytu mamy więcej niż rok, bank może obciążyć nas prowizją w wysokości maksymalnie 1 proc. kwoty, która pozostała do spłaty. A gdy ten okres jest krótszy, dodatkowa opłata nie może przekroczyć 0,5 proc. Dziś wiele osób idzie po kredyt nie do banku, ale do któregoś z pośredników finansowych, tzw. doradców. Tam również obowiązują te same przepisy dotyczące ochrony klientów. Pośrednicy muszą w reklamach informować, z jakimi bankami współpracują. Chodzi o to, aby klient był świadomy, że pieniądze pożycza nie od doradcy, lecz od konkretnej instytucji finansowej. Pośrednicy mają też obowiązek ujawnić, jaka część kredytu to efekt opłat pobranych przez nich jako marża za doradzanie. A jeśli zarabiają na prowizji przekazywanej przez bank (tak jest w Polsce najczęściej), również o tym powinni informować. W reklamach będą wyszczególnione konkretne opłaty za pożyczkę naliczane przez bank. Dla kogo upadłość? Ustawa o kredycie konsumenckim pozostawia bankom decyzję, czy będą domagać się ubezpieczenia pożyczki. Niektóre instytucje udzielają tylko ubezpieczonego kredytu, większość pozostawia wybór klientom. Kupno takiej polisy najczęściej powiększa całkowite koszty kredytu o kilka procent, ale ma też zalety. W przypadku nagłej choroby, wypadku czy śmierci dłużnika kredyt zostanie spłacony przez ubezpieczyciela. Czasem taka ochrona obejmuje też utratę pracy czy niespodziewane wydatki w rodzinie. Pożyczając pieniądze, chcemy jednak zapłacić za to jak najmniej i często mamy pokusę, żeby z ubezpieczenia rezygnować. Banki wolą oczywiście kredyty z zabezpieczeniem. Nierzadko obniżają wtedy prowizję albo nawet nieznacznie redukują oprocentowanie. Niestety, żadne ubezpieczenie nie pomoże, gdy źle oszacowaliśmy własne możliwości finansowe i mamy kłopot ze spłatą pożyczki. Jeśli nie uda się wynegocjować z bankiem obniżenia czy chwilowego zawieszenia rat, czeka nas postępowanie windykacyjne, a na koniec egzekucja komornicza. Rozwiązaniem ostatecznym w przypadku wysokiego zadłużenia i braku jakichkolwiek szans na jego całkowitą spłatę jest istniejąca w polskim prawie od ponad dwóch lat instytucja upadłości konsumenckiej. Narosło wokół niej jednak sporo mitów, a początkowe oczekiwania wielu dłużników twardo zweryfi kowałarzeczywistość. Do tej pory upadłość taką sądy orzekły wobec zaledwie kilkudziesięciu osób. Bo też rozwiązanie to ma być dostępne tylko w wyjątkowych przypadkach. Z upadłości mogą skorzystać osoby, które wpadły w długi bez swojej winy, mają majątek, aby opłacić postępowanie sądowe, i mogą zaproponować wierzycielom przynajmniej częściową spłatę w przyszłości. Wbrew obiegowym opiniom upadłość to nie automatyczne darowanie wszystkich długów. Sąd ustala bowiem plan spłat i ocenia, ile przez najbliższych kilka lat dłużnik będzie mógł zdobyć pieniędzy na uregulowanie choćby części zobowiązań. Dopiero po realizacji tego planu reszta długów będzie mogła zostać umorzona, a osoba, wobec której ogłoszono upadłość, zacznie nowe życie. Trzeba pamiętać również, że w przypadku takiego postępowania osoby posiadające mieszkanie czy dom będą musiały je sprzedać. Kto wpadł w długi, powinien najpierw dokładnie zapoznać się z ustawą o upadłości konsumenckiej i stwierdzić, czy spełnia wszystkie warunki, aby w ogóle próbować skorzystać z tej możliwości. A może leasing? Najlepiej jednak zapobiegać, zamiast leczyć. Choć kredyt pozwala nam spełnić wiele marzeń, warto wiedzieć także o innym rozwiązaniu, dotąd w Polsce mało praktykowanym. W wielu krajach Europy Zachodniej i USA jest ono alternatywą dla pożyczek. To leasing konsumencki, który dzięki przepisom obowiązującym od połowy 2011 r. ma szanse na szersze stosowanie. Leasing kojarzy się zazwyczaj z ofertą dla firm, ale mogą z niego skorzystać także osoby fizyczne. W przeciwieństwie do kredytu nie kupujemy wówczas przedmiotu na własność, lecz możemy z niego korzystać przez pewien czas. Na razie leasing ograniczony jest w praktyce do samochodów. Aby go wypróbować, nie trzeba przechodzić przez tak rygorystyczną procedurę jak w przypadku kredytu. Informacje o tym, że skorzystaliśmy z tego rozwiązania, nie zostaną również przekazane do BIK. Co więcej, umowę leasingu można wypowiedzieć zdecydowanie łatwiej niż w przypadku pożyczki. Leasingowany sprzęt wraca wówczas do właściciela. Ten instrument ma jednak podstawową wadę w społeczeństwie takim jak polskie, hołubiącym własność przedmiot leasingu jest cudzy i mimo płacenia rat będzie nadal należał do kogoś innego. n Poprzednie Edukatory Ekonomiczne : POLITYKA 51/10, 4/11, 9/11, 30/11, 35/11, 39/11, 43/11, 47/11 oraz na www.polityka.pl/rynek/edukatorekonomiczny Projekt dofinansowany ze środków Narodowego Banku Polskiego Więcej ekonomii na portalu edukacyjnym: www.nbportal.pl POLITYKA nr 51 (2838), 14.12 20.12.2011 47