http://wyborcza.pl/1,97863,9806285.html?as=2&startsz=xsławomir Sierakowski: List otwarty do partii Sławomir Sierakowski, szef "Krytyki Politycznej" 2011-06-19, ostatnia aktualizacja 2011-06-17 19:36 Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989 roku? Demokracja liberalna, partia polityczna a nawet rynek albo prawa człowieka nie są ani święte ani wieczne. Człowiek je stworzył i człowiek je potrafi zniszczyć. Są instytucjami społecznymi, które często podnosimy do rangi zasad uniwersalnych albo po prostu oczywistych. Dlatego mogą trwać, nawet gdy ulatuje z nich duch. Gdybym nie zobaczył na własne oczy tysięcy Hiszpanów, którzy wyszli na ulice konstruktywnie domagając się zreformowania prawa organizującego życie polityczne, może zabrakłoby mi pewności, żeby napisać, że oto obserwujemy koniec systemów partyjnych w postaci, w jakiej trwają obecnie. Hiszpański protest potwierdza powtarzane przez "Krytykę Polityczną" od lat, a dziś już niemal przez wszystkich, diagnozy o braku rzeczywistego wyboru, o zaniku różnic między partiami w sprawach gospodarki, co podsyca sztucznie "wojnę kulturową". Żadna rządząca lewica, czy chce czy nie chce, nie zdecyduje się na socjaldemokratyczne reformy, bo wywołane przez globalizację (kapitału a nie demokracji) zjawiska takie jak konkurencja o najniższe podatki między państwami, sprawiają, że lewicowa polityka gospodarcza w jednym kraju jest praktycznie niemożliwa. Bo zwiększyłaby deficyt, obniżyła reiting, wypędziłaby kapitał do sąsiada, tworząc zagrożenie dla całej krajowej gospodarki. Lewica w takiej sytuacji musi albo złamać sobie kark, albo kręgosłup, upodobniając do prawicy w sprawach gospodarczych i odbierając ludziom wybór polityki gospodarczej. Przed takim właśnie dylematem stanął Zapatero. Wykluczonych społecznie od bezradnej lewicy przejmują populiści, napędzając sztucznie pozostałe konflikty społeczne (od aborcji po imigrantów), albo organizując zupełnie nowe jak polskie spory o układ czy Smoleńsk. Można dzięki temu udawać, że różnice, a zatem pluralizm wciąż istnieją, ale to tylko kłótnie, które nie prowadzą do rozwiązania żadnych problemów społecznych i same stają się problemem społecznym, który ściąga całą uwagę mediów a za nimi wyborców. Dzięki temu kartel może trwać u władzy i udawać, że prowadzi demokratyczny spór o prawdziwe stawki, a różnice nie tylko nie zniknęły, ale są wręcz cywilizacyjne! Ile w tym prawdy, widać, gdy najpierw wszyscy się kłócą ku zgorszeniu mediów, a na pół roku przed wyborami przytulają do wodza albo transferują do partii rządzącej przy powszechnej ekscytacji tych samych mediów. Dochodzi do takich absurdów, że jedna partia prawicowa przejmuje polityczkę z drugiej partii prawicowej, motywowana zatrzymaniem odpływu elektoratu do... partii lewicowej. Jeśli cztery partie wprowadziły dekadę temu prawo, które dało im już miliard złotych z budżetu państwa, nie mówiąc o masowym pobieraniu kilku procent z pensji dziesiątek tysięcy partyjnych urzędników na wszystkich szczeblach administracji publicznej, to nie ma szans na uczciwe konkurowanie z nimi. 1
Próby takie podejmują jedynie ci, którzy godzą się na cyniczną grę z kartelem. Ale ani kamienice Piskorskiego ani nagle wzbogacający się studenci i emeryci nagle lewicowego Palikota, ani drużyna zwolnionych spin-doktorów Kaczyńskiego, nie potrafią przebić się przez mur. Wewnątrz kartelu, który nie czuje zagrożenia konkurencją z zewnątrz, poziom rywalizacji może się bezkarnie obniżać. W państwie, w którym ten sam kartel czterech partii biernie obserwuje dramatyczny spadek czytelnictwa Polaków, i boom edukacyjny, w którym jakość zamieniono w ilość, nie dziwi, że same partie nie piszą już programów, nie podejmują żadnej pracy intelektualnej albo społecznej, a jedynie wgapione w sondaże, szykują reklamówki wyborcze i patrzą, którego celebrytę z reality show lub wrogiej partii podebrać. Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989 roku? Bez wątpienia pomaga nam utrzymywać się w tych iluzjach fakt, że podobną alienację sceny politycznej obserwujemy niemal wszędzie w rozwiniętym świecie. Niemal wszędzie przeciwieństwa w polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka. A ponieważ godzić się z tym potrafią raczej konformiści niż nonkonformiści, w polityce rośnie liczba tych pierwszych. Berlusconi, Sarkozy, Merkel, a nawet Obama i Zapatero, a także Tusk budują z nich kalejdoskopowe formacje, w których public relations starcza za cały program działania, liczy się nade wszystko rozpoznawalność, jakby chodziło o dobrze obsadzoną i niekończącą się telenowelę o władzy, a nie realizację jakiegoś politycznego celu. W ten sposób wytwarza się nowa nomenklatura partyjna polityków niewymienialnych, do której co najwyżej można zostać dokooptowanym, a do sukcesu wystarczy rozpoznawalność zdobyta dowolnymi metodami. Zawsze odnajdą się w tej lub innej partii, z dużą ilością telewizyjnego mejkapu, tanich bon-motów w ustach, bez poglądów i honoru. Wygląda to tak, jakby próbowano zawrzeć pakt ze społeczeństwem, a raczej z masową publicznością, której się mówi: wykonamy każde salto dla zdobycia władzy, dlatego zrzucamy w tym celu balast jakiejkolwiek idei politycznej, ale za to poradzimy sobie z kryzysem, autostradami, elektrowniami atomowymi, deficytem i innymi problemami administracyjnymi. Tylko, że prawie wszędzie taka ucieczka od polityki okazuje się skuteczna w dojściu do władzy i mało skuteczna w spożytkowaniu jej. Zachodnie gospodarki wpadły w kryzys, Unia Europejska tkwi w marazmie. Gdyby taki pakt był wykonalny, może należałoby go uznać, ale wystarcza on jedynie na stworzenie kordonu sanitarnego przeciw populistom, dla których jest w równym stopniu barierą, co źródłem napędzania popularności. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku. Systemy partyjne ogłupiają dziś ludzi w równym stopniu jak telewizja. Zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji. W mediach może mieć to przynajmniej sens ekonomiczny, ale w polityce? Sfera polityczna, przynajmniej w dłuższym okresie, odzwierciedla to, co dzieje się w sferze społecznej, w której urynkowienie kolejnych sfer życia doprowadziło do rozpuszczenia się społeczeństwa na konkurujące ze sobą na każdym polu jednostki. Wspólnoty polityczne stopniowo zamieniają się w coś, co można by nazwać zmodernizowanym stanem naturalnym, w którym na 2
powrót człowiek człowiekowi wilkiem. A więc może kończy się nie tylko system partyjny, demokracja liberalna, ale nawet społeczeństwo? W odczarowanym świecie, między ludźmi zanika więź społeczna. Bronią się jeszcze wyspy, w których nie umarł Bóg i tradycja. Ale świat odczarowuje się dalej. Jednym z najwnikliwszych obserwatorów tego procesu był tegoroczny jubilat Czesław Miłosz, którego warto odważnie przeczytać we współczesnych realiach. Nawet najbardziej politologiczny jego esej Zniewolony umysł nie jest wyłącznie zamkniętą rozprawą z ideologią komunistyczną, ale demaskacją systemu, w którym wrażenie bezalternatywności jest w stanie zniewolić nawet najświatlejsze umysły. Nie z represją przecież wiąże Miłosz główne zagrożenie dla podmiotowości człowieka i demokracji, ale właśnie z przytłaczającą siłą ideologii. Każdej, która wymusza podporządkowanie przez wykluczenie alternatywy. A więc nie tylko totalitarnych ideologii XX wieku, o których pisał Raymond Aron w równie słynnym dziele Koniec ideologii, a którą Miłosz na prośbę Giedroycia przetłumaczył. Przypomnijmy, że tego przekładu nie chciał podpisać. Bo jak tłumaczył w liście do Andrzeja Walickiego: postawa liberalnego i melancholijnego sceptyka wydaje mi się wyjątkowo niepłodna i już kilka lat temu, kiedy w Polsce zaczytywano się Aronem, do»odpływu ideologii «odnosiłem się sceptycznie. Wcale nie dlatego, żeby odpływu tego nie potwierdzał. Sceptycyzm Miłosza wobec diagnozy "końca wieku ideologii" jest tożsamy nie z przekonaniem, że jakaś ideologia na podobieństwo komunistycznej może znów zniewolić człowieka, ale że to zniewolenie dokonuje się właśnie na jego oczach w coraz bardziej wszechobecnej dominacji życia sprowadzonego do fizjologii - "życia krowiego", które w "Roku myśliwego" nazywał także: "papu, kaku i lulu". Takiego, jakie dominuje we współczesnym kapitalizmie konsumpcyjnym, o czym Miłosz pisał już u samych jego początków, proroczo przewidując w "Wizjach znad Zatoki San Fransisco" paradoksalne konsekwencje postępującej indywidualizacji. Posłuchajmy, co wieszcz mówił o rodzącym się wówczas systemie: "Najbardziej skrajne zalecenia obezwładniają się, znoszą się wzajemnie, zmieniając się natychmiast w tzw. kulturę. Techniczny aparat produkujący mowę, mówioną, pisaną i obrazkową, przechwytuje i przyswaja na swój użytek każdy bunt, również bunt przeciwko niemu". W tym sensie "wszystkie są równouprawnione i zaspokajają potrzeby rynku". Odruchowa reakcja każe się z tym pogodzić, jak z naturalną potrzebą człowieka. W końcu "człowiek jako przedmiot ekonomii zachowuje się tak, a nie inaczej nie dlatego, że w głowie jego powstają filozoficzne uogólnienia, ale dlatego, że musi zaspokoić swoje potrzeby, natomiast zaspokoić je może tylko podporządkowując się prawom niezależnym od jego woli". Ale Miłosz uznaje tę przesłankę naszego działania, jako "wątpliwą, skoro środki masowego przekazu, tj. język, są napędem ekonomii wytwarzając ciągle nowe potrzeby przy pomocy reklamy". Co robić? Równo cztery dekady temu opublikowano, a w tym roku wznowiono książkę "Rodowody niepokornych", w której Bohdan Cywiński przypomniał, że inteligenta, który potrafił występować w obronie zniewolonego społeczeństwa, definiuje nie tylko wykształcenie albo wolny zawód, ale krytyczne myślenie, gotowość do poświęcenia, zgoda na ryzyko obustronnego niezrozumienia (ze strony elit jak i mas), a także "aktywny stosunek do ideologii", czyli opuszczenie pozycji neutralnych. W dzisiejszej fazie zobojętnienia starzy mistrzowie muszą przypominać, na czym polega inteligenckie zaangażowanie, nawet środowiskom określanym jako "młode i ideowe". W jednej z nielicznych dyskusji na temat "Rodowodów niepokornych" Paweł Śpiewak jako jedyny w otoczeniu swoich uczniów bronił aktualności inteligenckich zasad sformułowanych w tej "zbójeckiej książce". W starej szkole nie myliło się pasywności z liberalizmem i wszystkożerności z kulturą. Stara szkoła mogłaby 3
jeszcze pomóc zrozumieć swoim uczniom, że nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla dzisiejszej politycznej anemii nieprzeżyta eschatologiczna psychoza XX wieku. Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki, a tacy jesteśmy prawie wszyscy? Pomijając "obrońców krzyża", wszyscy mamy dystans do roli. Wstyd przed zaangażowaniem jest powszechny. Ustanowiona przez rządy cynicznego rozumu "cela śmiechu" okazuje się równie odstraszającym narzędziem podporządkowania, co trzy lata wyroku w prawdziwej celi. Stoimy zatem przed dylematem: czy to samo, co jest gwarantem, że nie powtórzą się zbrodnie XX wieku jest jednocześnie barierą przed samoorganizacją społeczną? W ostatnim napisanym przez Dostojewskiego opowiadaniu "Sen śmiesznego człowieka" bohater uważa, że życie jest ważniejsze niż sens życia. Odwrotnie niż bohaterowie "Biesów", w których Kiryłow przedkłada swoją teorię nad życie czy Szigałow, twierdzący, że teoria ważniejsza jest niż milion żyć. Czy współczesny "kontrakt postpolityczny" nam się opłaca? Czy warto rezygnować z demokracji, za gwarancje uniknięcia przemocy fizycznej. Czy warto oddać podmiotowość za bezpieczeństwo? Miłosz całe życie desperacko poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak odnaleźć sens życia w "odczarowanym świecie". Szukał jej nie tylko w polskiej i rosyjskiej literaturze XIX wieku, ale także u Blake'a i Swedenborga, w manichejskich sektach wczesnochrześcijańskich i u rosyjskich filozofów religijnych. Wszędzie, gdzie nie handluje się podmiotowością człowieka, nawet za obietnicę zamieszkania w "pałacu kryształowym". Czy będziemy w stanie wyciągnąć praktyczne wnioski z przykładu despotycznej modernizacji Chin? Dziś dostrzegamy wyraźnie, że utylitaryzm wcale nie kłóci się z autorytaryzmem, nawet jeśli zapomnieliśmy, że Jeremy Bentham zbudował swój panoptykon w Sewastopolu na zaproszenie caratu. Czy rzeczywiście największym zagrożeniem dla demokracji jest populizm, czy paraliżujący wszelkie działanie na lewo od skrajnej prawicy wirus cynizmu? Ludzie nie wykorzystują dziś posiadanej wiedzy do zmiany świata na lepsze, tylko uczą się dzięki niej akceptować istniejące niedoskonałości. Peter Sloterdijk zauważył to przejście między klasyczną oświeceniową krytyką ideologii, w której zło społeczne wyjaśniano fałszywym wyobrażeniem rzeczywistości, do współczesnej świadomej rezygnacji. Nie jest już tak, że ludzie "robią to, ale o tym nie wiedzą", tylko "bardzo dobrze wiedzą, co robią, a mimo to nadal to robią", a nawet "wiedzą, że w tym, co robią, kierują się iluzją, a mimo to nadal to robią" (to już Żiżek - ten postrach rodziców). Dziś dla nikogo nie jest odkryciem, że żyjemy w społeczeństwie spektaklu. Odkryciem może być odpowiedź na pytanie, jak nas podnieść, wygodnie przed nim usadzonych. Spektakl z transferami jest doskonałym przykładem sytuacji, w której wszyscy - od premiera po dziennikarzy i telewidzów - doskonale wiedzą, że chodzi wyłącznie o żądzę kariery, a nie żadnych wykluczonych, albo o dobro wspólne, a rozmawiają o tym, jakby chodziło o jakąś politykę. 4
Więc co robić? Skoro mamy do czynienia raczej ze zniewoleniem działania, a nie zniewoleniem umysłów, podstawą jest aktywna niezgoda na kontynuowanie działania, o którym wiemy, że opiera się na nieprawdzie. Warunkiem koniecznym jest odbudowa więzi między ludzkich, najpierw w ramach zaangażowanej grupy, a później ruchu społecznego. Dobrze wiemy, że w Polsce ledwie trzy dekady temu powstał największy zorganizowany ruch społeczny w dziejach świata, a zachowujemy się, jakby partie, o których doskonale wiemy, że są wyprane z idei i pełne "ludzi bez właściwości" nam wystarczały. "Świat uderza w nas jako wcielony nierozum, jako twór jakiegoś gigantycznego obłąkanego mózgu. Czy można przyjąć ten cały ładunek i zgodzić się, że co jest, po prostu jest, i koniec?" - pytał Miłosz. Odpowiedź brzmi: "Można, ale tylko przeżuwając jak krowa, w stanie kontemplacji zwierzęcej. Jeżeli jesteśmy zdolni do współczucia i zarazem bezsilni, żyjemy w desperackim rozdrażnieniu". Przestaliśmy w tym kraju myśleć czy współczuć? wyimki Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki, a tacy jesteśmy prawie wszyscy. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku. Źródło: Gazeta Wyborcza 5
http://wyborcza.pl/1,97863,9917954.html Markowski odpowiada Sierakowskiemu: To nie koniec demokracji (i jeszcze długo nie będzie) Radosław Markowski* 2011-07-11, ostatnia aktualizacja 2011-07-08 19:01 Obecny kryzys nauczył nas, że demokracja to nie tylko reguły wyłaniania rządzących. Powinny się na nią składać także - bardzo ogólnie sformułowane - cele społeczne, swoista wizja ładu społecznego, model sprawiedliwości społecznej. Kilka dni temu zostałem zaproszony przez redakcję do zabrania głosu w dyskusji, jaką wywołał <a class=c1n href="http://wyborcza.pl/1,97863,9806285,list_otwarty_do_partii.html">list otwarty do partii</a> Sławomira Sierakowskiego ( Gazeta Świąteczna, 18 czerwca). Temat - polski system partyjny i demokracja - wydał mi się znajomy, a ponieważ niektóre tezy Autora wydają się kontrowersyjne, pozwalam sobie skreślić kilka uwag. Po przeczytaniu wielowątkowego i dość emocjonalnego tekstu Sierakowskiego można albo zadać sobie niezbyt przyzwoite pytanie: No i co z tego?, albo kierując się emocjami, zastanowić się, komu należy za to przyłożyć. No i z tym ostatnim jest problem, bo nie wiadomo komu. Tekstu rozpoczyna się od zarysowania całkiem realnych, ale też nieco wydumanych problemów współczesnych systemów partyjnych i samych partii. Bardzo szybko jednak myśl autora ucieka w kierunku problemów demokracji w ogóle, globalizacji, wojen kulturowych, populizmu, apatii, ogłupiających efektów mediów, a gdy pojawiają się wieszcze tej miary co Miłosz i Dostojewski, zakropieni dekonstruktywistycznym/fenomenologicznym wglądem w istotę irradiacji emanującej z bytów wszelakich czytelnik zaczyna się gubić. W natłoku cytatów i - bardzo wielu - przywołań trafnych i znanych obserwacji o współczesnym świecie nie jestem w stanie wytropić przyczynowości. A skoro to apel do partii, to rozumiem, że mamy zmierzyć się z rzeczywistością. Co z czego wynika? Co jest determinantą, a co skutkiem? W jakim kontekście opisywane zjawiska rzeczywiście stanowią problem, a w jakim sprzyjają osiąganiu założonych celów społecznych niestety, na ten temat odnajdujemy niewiele. A to ważne, bo jakkolwiek - w uproszczeniu rzecz jasna - by patrzeć na ostatnie stulecie, to właśnie szacunek dla ludzkiego rozumu, racjonalność, kalkulacja, tropienie przyczyn w całej ich złożoności przyczyniły się do wielu udanych przedsięwzięć reformatorskich. Zabetonowanie? Przez jedną kadencję? Powróćmy jednak do pierwotnej tezy Sierakowskiego - obserwujemy koniec systemów partyjnych w postaci, w jakiej trwają obecnie". W największym skrócie powiedzmy tak: politologiczna refleksja nad stanem systemów partyjnych wskazuje, że od zarania są poszukującymi równowagi podsystemami społecznymi, a ich formy zawsze ewoluowały od elitarnych, poprzez masowe, via tzw. catch-all, po obecnie nazywane kartelowymi (za chwilę o tych ostatnich więcej). Co więcej, ich konkretne formy i ewolucyjne zmiany były zależne od formalno-instytucjonalnych rozwiązań, głównie ordynacji wyborczych, a z drugiej - tradycji historycznych, kultury politycznej etc. Inaczej rzecz ujmując i nie zanudzając czytelnika akademickimi szczegółami, ogromna różnorodność współczesnych systemów 6
partyjnych nie pozwala na żadne uniwersalne oceny; jedne funkcjonują dobrze, inne - gorzej, a w każdym razie inaczej. Inna teza - zabetonowanie systemu partyjnego w Polsce" - a mowa tu o - słownie - czterech latach tej samej konfiguracji partyjnej (PO, PiS, SLD, PSL). I to zresztą jedyny element stały, bo większość innych istotnych parametrów polskiego systemu partyjnego jest niezwykle płynna - skok frekwencji między 2005 a 2007 r. o jedną trzecią (z 40 na 54 proc.), chwiejność wyborcza" (miara zmiany poparcia partii w kolejnych wyborach) jest nadal astronomicznie wysoka (25 proc. na poziomie zagregowanym i aż 35 proc. na poziomie indywidualnym). By była jasność, tak wysoka chwiejność wyborcza to nic, czym można by się chwalić, ale też jest dobitnym wskaźnikiem, że mowa o zabetonowaniu" to nieporozumienie. Bo wtedy jak można by nazwać powojenną dominację partii demokratyczno-liberalnej w Japonii przez prawie pół wieku, cztery dekady dominacji szwedzkiej socjaldemokracji czy prawie dwudziestolecie dominacji brytyjskich konserwatystów za rządów Thatcher i Majora? I tu dochodzimy do prawdziwego problemu współczesnej demokratycznej, elektoralnej polityki, na co zwracają uwagę zwłaszcza politolodzy zajmujący się ekonomią polityczną. Czteroletnie cykle wyborcze, realnie skrócone do trzech lat prawdziwego rządzenia i rokiem autoprezentacji dokonań, to rozwiązanie nieprzystające do wyzwań współczesności. Powody, dla których politycy, konstytucjonaliści i społeczeństwa trwają przy tym rozwiązaniu, wykraczają poza ramy niniejszego tekstu, choć z pewnością warto o nich dyskutować - podobnie jak w ogóle o uporze, z jakim sfera polityczna trwa przy chybionych rozwiązaniach instytucjonalnych. Wyborcom w Polsce o coś jednak chodzi Wracajmy jednak na polskie podwórko. Ostatnie sześć lat polskiej polityki, propozycja IV RP oraz styl sprawowania rządów przez PiS oraz odsunięcie tej partii od władzy przez najwyższą mobilizację społeczną ostatniego dwudziestolecia, to świadectwo ogromnego zaangażowania Polaków w to, co się wokół nich "politycznie" dzieje. Problem w tym, że jest to zaangażowanie reaktywne i niejako negatywne. Tym niemniej - i odnosząc się do tezy o braku wyboru - dla wielu z nas (w uproszczeniu) państwo PO i państwo PiS to dwa odmienne światy. Partie te różnią się ogromnie nie tylko stylem. PiS bywa przez wielu wręcz nazywane partią antysystemową", a to pojęcie dość dobrze znane współczesnej politologii. Dowodów na antysystemowość jest wiele, począwszy od nieuznawania przez jego lidera demokratycznych instytucji państwa, po próbę dokonania zmiany ustrojowej po 2005 roku - wprowadzenie w życie IV RP. Przypomnijmy, w jakich to było okolicznościach. W roku 2005 PiS wygrało wybory wynikiem 27 proc. przy 40-proc. frekwencji, a więc miał poparcie około 10,5 proc. uprawnionych do głosowania. Miał największe poparcie, więc nikt nie kwestionował jego uprawnień do administrowania i rządzenia krajem. Jest rzeczą oczywistą, że tak słaba legitymacja społeczna nie uprawniała do zmian natury konstytucyjnej. To dlatego do tej pory, A.D. 2011, lider tej partii cieszy się mniej więcej 55-proc. nieufnością Polaków, zazwyczaj niemal o 20 proc. większą niż pozostali politycy, którym się nie ufa - a to dobitny dowód na to, że jednak Polakom o coś chodzi w tym, jak polityka jest uprawiana. Ale nasze cztery partie parlamentarne różnią się także bardzo wyraźnie programami czy konkretnymi aspektami polityk sektorowych. Polska PO i Polska PiS to inna polityka zagraniczna, inne alianse tejże, to inna koncepcja strategiczna rozwoju regionów, to inna wizja rozwiązań polityki energetycznej, inna koncepcja służby zdrowia by wspomnieć tylko te najważniejsze. Pozostałe dwie partie - SLD i PSL - 7
także proponują w niektórych kwestiach rozwiązania podobne, a w niektórych znacząco odmienne. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że nadal ten polityczny spread mieści się (czy wręcz jest narzucany) przez siłę międzynarodowego kapitału, mechanizmy globalizacji itd. Ale czy kiedyś było inaczej? Owszem, silnie zideologizowane w pierwszych dekadach po II wojnie światowej programy partyjne uległy pewnej konwergencji, ale stało się to dlatego, że liberałowie i konserwatyści Zachodu uznali funkcjonalność welfare state, choć jego bardzo różnych odmian, a lewica przekonała się, że dominacja państwowego planu jest czymś gorszym niż cywilizowane formy zarządzania i rynek. Na kontynencie europejskim istnieją w tym względzie ogromne różnice; od różnych odmian kapitalizmów przedstawianych w literaturze jako "liberalna" gospodarka rynkowa (zwana LME) i "koordynowana" gospodarka rynkowa (CME), po modele państw dobrobytu. Ostatnio publikowane prace dowodzą czegoś jeszcze istotniejszego, a mianowicie, że nawet wśród mniej rozwiniętych krajów Europy Środkowo-Wschodniej zasadnie można wyróżnić trzy jego odmiany: właśnie model koordynowany czy korporacyjny (Słowenia), rynkowo-liberalny (kraje bałtyckie, zwłaszcza Estonia) i kraje wyszehradzkie, dla których używane są różne przymiotniki. I choćby w przypadku Słowenii nie można sądzić, że uległa ona niekontrolowanym wpływom monstrualnego kapitału międzynarodowego i to z pewnością nie z powodu militarnej siły Słowenii. Zmowa? PO z PiS? Kartel. W tekście Sławomira Sierakowskiego pojawia się niemal jak inwektywa wobec polskiego systemu partyjnego. Pojęcie znane głównie z ekonomii, ale jest używane przez politologów odnośnie nie tyle systemów partyjnych, co partii (Richard S. Katz i Peter Mair w słynnym artykule z 1995 roku opisali proces - kolejnej już - ewolucji partii w kierunku właśnie kartelizacji. Przez proces ten rozumieli nie tyle tendencję do zamykania systemu i niedopuszczania doń nowych podmiotów, ile proces przesuwania się partii od społeczeństwa obywatelskiego w kierunku państwa). Ma rację Sierakowski, przypisując część odpowiedzialności za ten stan rzeczy w Polsce wprowadzonemu na początku dekady nowemu prawu finansowania partii, ale nie ma racji, gdy uważa, że mamy do czynienia z kartelizacją samego systemu partyjnego, w którym istnieje zmowa partii parlamentarnych przeciw nowym. Jaki to kartel, w którym jedna z partii proponuje likwidację takiego właśnie finansowania, a inne przy nim obstają? Jaka to zmowa kartelowa, w której jedna z głównych partii, PO, uparcie (moim zdaniem kompletnie błędnie) chce wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, a druga, PiS, całkiem sensownie proponuje zmianę na ordynację mieszaną typu niemieckiego? Tak kartele nie działają. Problem poruszany przez Sierakowskiego - zanik rzetelnej debaty publicznej, jakościowych programów partyjnych etc. - jest problemem realnym, ale nie widzę tu związku z systemem partyjnym, zwłaszcza jego domniemanym zabetonowaniu", który w obecnej postaci działa - przypominam - dopiero cztery lata. Ci którzy się starają, a im się nie udaje wejść do parlamentu, nie odnoszą sukcesu nie ze względu na zmowę tych, co już są w parlamencie, ale dlatego, że brak im wyrazistego pomysłu programowego, niezbyt trafnie identyfikują elektorat, a co ważniejsze Polacy nie mają przekonania, iż partie te są w stanie skutecznie wpłynąć na koalicje, w których ewentualnie - jako mniejsi partnerzy - mieliby wejść. 8
Problem zresztą jest szerszy. Przyzwyczailiśmy się do łatwego krytykowania polityków i partii, ale mamy opory przed trzeźwą oceną polskiego obywatela. Czy jego kwalifikacje, tak istotne w demokracji - jak gotowość tolerancji odmienności, rozumienie dobra publicznego, zaufanie do otoczenia, kapitał społeczny i wiele innych - rzeczywiście wskazuje, iż problem leży tylko po stronie partii? Brak miejsca nie pozwala mi na zaprezentowanie wyników Polskiego Generalnego Studium Wyborczego świadczącego, o tym, że kwalifikacje te są żenująco niskie. Nie znaczy to, bym chciał winić" suwerena za ten stan; jesteśmy winni wszyscy - rodzice, system edukacyjny, Kościół, a przede wszystkim media publiczne, które nigdy w dwudziestoleciu (poza pogadankami Jacka Kuronia) nie podjęły się trudu rzetelnej socjalizacji do nowego ładu politycznego. Także partie skupione na partykularnej indoktrynacji, na celowym wprowadzaniu Polaków w błąd ze względu na swój krótkowzroczny interes są tu winne, rzecz jasna. Co więcej, przez dziesięciolecia politolodzy, którzy opisywali dylemat trudności w komunikacji między obywatelami a politykami, zauważali, jak bardzo zjawisko to jest zależne od stopnia wyrafinowania politycznego obywateli - im niższy poziom ich wiedzy o polityce, tym gorzej. Od pewnego czasu coraz więcej uwagi poświęca się zjawisku celowego wprowadzania obywateli w błąd przez partie i media im sprzyjające (misinformation). Nie inaczej jest w Polsce, co pokazuje Polskie Generalne Studium Wyborcze 2010. Efekty owej celowej dezinformacji są tym silniejsze, im silniejsza identyfikacja partyjna obywatela i im pilniej ogląda on programy polityczne w mediach, przy czym fenomen ten nie jest niwelowany przez wyższy poziom wykształcenia. Jacy obywatele, takie partie Dodajmy do tego jeszcze jedno interesujące zjawisko polskich relacji obywatel - partie. Jak wspomniałem, w niewielu krajach świata politycy i partie cieszą się tak niskim poparciem jak w Polsce. Paradoks polega jednak na tym, że Polacy opowiadają się za konkretnymi rozwiązaniami, tak ważnymi jak reforma administracyjna, reforma emerytalna czy wejście do Unii Europejskiej, wcale nie dlatego, że są wśród nas bogaci i biedni ani nie dlatego, że są młodzi i starzy, ani nawet nie dlatego, że część Polaków jest bardzo dobrze, a część dość marnie wykształcona. To, co najsilniej determinuje takie wybory, to poprzednie głosowanie na partie zajmujące takie lub inne stanowiska względem tych kwestii (opisałem to w artykule w czasopiśmie "Electoral Studies" nr 3/2005). Tak więc niezależnie od deklaratywnej niechęci do partii, gdy trzeba podejmować decyzje strategiczne, Polacy są bardziej homines politici, niż - jak chcą socjologowie - emanacją własnej pozycji w strukturze społecznej. I jeszcze jedno o Polakach jako demokratycznych obywatelach. Ich ogromna bierność w sferze publicznej przejawia się także w tym, że po 20 latach praktykowania tej samej (w tym aspekcie) ordynacji wyborczej nadal nie korzystają z jej największej zalety - "otwartości" naszych list wyborczych powodującej, że nie głosuje się po prostu na daną partię, bo trzeba zagłosować na konkretnego człowieka reprezentującego wybraną partię. Otóż przy średnio kilkunastomandatowych okręgach wyborczych i fakcie, że nasze partie wprowadzają z nich do parlamentu zaledwie po kilku kandydatów dziwić musi ogromna koncentracja rozkładu głosów wyborców na - zazwyczaj - pierwszych dwóch miejscach. Dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli większość Polaków tak bardzo nie ufa i nie ceni polityków partyjnych, to przecież powinna ich omijać i nie popierać. Po drugie zaś, zadziwia brak aktywności organizacji społecznych i samoorganizacji obywateli. Logika tej ordynacji wyborczej bowiem pozwala zakładać, że ostateczni zwycięzcy mogą znajdować się na dowolnym miejscu listy, ważne, by byli rozpoznawalni i popierani. 9
Co więcej, same partie i ich aparat lokujący swych wybrańców na czołowych listach jest zdecydowanie zainteresowany tym, by na dalszych miejscach list znajdowali się ludzie popularni, zdobywający liczne głosy, przyczyniający się do sukcesu danej listy w okręgu i do całościowego wyniku partii w kraju. Ale w myśl taktycznych zamysłów strategów partyjnych kandydaci ulokowani na teoretycznie niewybieralnych miejscach mają być popularni, ale nie na tyle, by zagrozić partyjnym kandydatom. I tu właśnie wielka szansa dobrze zorganizowanego społeczeństwa obywatelskiego, stowarzyszeń, klubów, wpływowych środowisk, choćby takich jak "Krytyka Polityczna". Trzeba takich ludzi promować, skłaniać partie, by ich umieszczały na (dowolnych miejscach) swoich list wyborczych, a następnie ich wspierać. Innej drogi na część współczesnych bolączek naszego systemu partyjnego nie ma. A ta, o której mowa wyżej, jest całkiem realną możliwością, trzeba tylko chcieć. I to jest rzeczywisty problem polskiej demokracji - ogromna bierność obywateli w tych sferach, które są nieprywatne, publiczne. Na Reaganie i Thatcher świat się nie kończy Do kiedy będziemy udawać, że to jest demokracja?" - pyta Sławomir Sierakowski. I dalej mowa o tym, że być może pada nie tylko liberalna wersja demokracji, ale także społeczeństwo. Ten ostatni wątek pomijam, bo jest dawno przetrawiony (od czasów słynnego pytania Margaret Thatcher: Społeczeństwo? A co to takiego?" i całego okresu dominacji reaganomiki). Dziś większość zachodniego świata ma do neoliberalnego paradygmatu niezwykle krytyczny stosunek. My w Polsce i okolicach mamy i pewnie zawsze będziemy mieli specyficzny stosunek do Reagana i Thatcher za to, co uczynili dla demontażu komunizmu, ale z perspektywy zachodniej ich dokonania wyglądają już znacznie gorzej. To właśnie przez ich politykę nakręcono kolejną spiralę nierówności społecznych, człowiek człowiekowi stawał się wilkiem, a widmo rywalizacji czaiło się na każdym kroku. A szkoda, bo pod koniec lat 70., po okresie flower-power", buntu młodzieży, zachodni kapitalizm, społeczeństwa i ich demokracje kreowały ten typ ładu społecznego, w którym losu jednostki nie zależał od wprost od rynku, a sensownie konstruowane budżety nastawione na podtrzymywanie wspólnotowości i solidaryzmu na dobre i na złe zadomowiły się nie tylko w makropolityce, ale i świadomości obywateli. Ziściło się lincolnowskie oczekiwanie, by demokracja była nie tylko by the people i of the people, ale także for the people. Dziś świadomość faktu, iż neoliberalizm wyrządził wiele zła społecznego, jest dość powszechne, a badania nad nierównościami społecznymi (te dokonywane nie tylko przez nauki społeczne, ale np. przez epidemiologów) nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia ze złem samym w sobie pomimo upartych opinii ekonomistów skoncentrowanych na wąsko gospodarczych domniemanych sukcesach. Z demokracją taką, jaką znamy, mamy jednak ogromne problemy, nie jest jednak tak, by na świecie nie próbowano temu zaradzić. Problem w tym, że my w Polsce bardzo powoli importujemy demokratyczne wynalazki, które pojawiły się pod różnymi szerokościami geograficznymi już 30 lat temu. Innowacje w grupie przedsięwzięć o nazwie "demokracja deliberatywna", brazylijskie - zainicjowane w Porto Alegre - "budżety partycypacyjne", duńskie "technologiczne panele", "smart voting" i setki innych inicjatyw testowanych w różnych miejscach świata są do wykorzystania, choć nie można być naiwnym, że stanowią panaceum na wszystkie bolączki. 10
Zacznijmy jednak od problemów z demokracją fundamentalnych. Wymienię tylko dwa, bo od nich wypada zacząć naprawę naszego myślenia, a potem działania. Po pierwsze, po obecnym kryzysie finansowym nie ma (nie powinno być) powodu, by nadal ujmować demokrację minimalistycznie i proceduralnie - uważać ją wyłączenie za metodę wybierania i odwoływania rządzących (jak chciał Joseph A. Schumpeter), a co stanowiło politologiczny niemal pewnik przez ostatnie półwiecze. Demokracja musi być definiowana wynikowo" (output related democracy), a więc zawierać nie tylko reguły gry" wyłaniające rządzących, ale także - bardzo ogólnie sformułowane - cele społeczne, swoista wizję ładu społecznego, model sprawiedliwości społecznej. Warto upomnieć się także o postulat Juana Linza i Alfreda Stepana, że oceniając demokrację, należy brać pod uwagę także coś (co inni najczęściej pomijają) a oni sami nazwali wspólnotą ekonomiczną", która w ich zamyśle stanowi fundament ekonomicznych reguł gry legitymizowanych przez obywateli. Po drugie, musi nastąpić desakralizacja pojęcia demokracji. Nie sposób we współczesnym świecie utrzymywać stanu, w którym nie zezwala się na "wokół-" lub nawet "antydemokratyczne" eksperymentowanie. Jak zaczynam o tym mówić, natychmiast słyszę pomruki: "Aha, zachciewa mu się chińskiego eksperymentowania ". Nic podobnego. Chodzi po prostu o otwartą debatę i możliwość praktykowania rozwiązań, które ze swej istoty demokratycznymi (w formie, jaką znamy w liberalnych demokracjach) nie są. Coraz więcej praktyk wyłaniania lokalnych liderów politycznych dokonuje się metodami określanymi jako "demiarchy", "demosophia", "civilocracy" i tym podobnymi, a - upraszczając sprawę - sprowadzają się np. do kombinacji wyboru losowego ze stosowaniem wobec kandydatów pogłębionych testów zarówno kompetencji technicznych, jak i profilu osobowości. W wielu zakątkach świata to dziś niemal rutyna, choć nadal o statusie długotrwałego eksperymentu społecznego, opartego - co ważne - na swoistych, poważnie traktowanych, kontraktach społecznych. Demokracja jest procesem, a nie stanem. O jej zmianę i doskonalenie należy codziennie zabiegać. I obficie korzystać z doświadczeń innych. W Polsce gości od 20 lat. To bardzo krótki okres, ale w tym też szansa - łatwiej ją innowacyjnie kształtować. * Radosław Markowski - kierownik Polskiego Generalnego Studium Wyborczego w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz dyrektor Centrum Studiów nad Demokracją w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej Źródło: Gazeta Wyborcza 11
http://wyborcza.pl/1,97863,10030760,odpowiedz_sierakowskiemu Posprzatac_po_neoliberalizmi e.html Odpowiedź Sierakowskiemu: Posprzątać po neoliberalizmie Andrzej Szahaj* 2011-07-31, ostatnia aktualizacja 2011-07-29 15:46 Wszyscy, czy tego chcemy, czy nie, myślimy dziś wedle schematów neoliberalnych, które utożsamiły się ze "zdrowym rozsądkiem". Realnej debaty - i rzeczywistego wyboru - nie będzie, dopóki nie zostanie sformułowana porządna oferta socjaldemokratyczna. Choć Sławomir Sierakowski w <a class=c1n href="http://wyborcza.pl/1,97863,9806285.html">liście otwartym do partii</a> ( Gazeta z 18-19 czerwca) nie napisał rzeczy zupełnie nowych, dobrze, że przypomniał to, co zainteresowanym tematem jest już znane. Nigdy bowiem dość uświadamiania sobie, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. A że to sytuacja głębokiego kryzysu, nie trzeba nikogo przekonywać. Dominujący przez ostatnie trzydzieści lat paradygmat neoliberalizmu wpędził sporą część świata w ślepą uliczkę. Ustanowił bowiem sieć relacji ekonomicznych i społecznych, które muszą prowadzić do potężnych napięć zarówno w obrębie państw, jak i w stosunkach międzynarodowych. Zarazem też unieważnił większość tradycyjnych sposobów ich rozładowywania - takich jak nadzór państwa narodowego nad gospodarką. Stworzył siły, nad którymi nikt nie jest w stanie dziś zapanować. Choćby kapitał spekulacyjny, który kieruje się względami niemającymi wiele wspólnego z racjonalnością przypisywaną przez ekonomię klasyczną działaniu rynku kapitalistycznego; nieprzypadkowo dominująca dziś wersja kapitalizmu zyskała sobie miano Kasino capitalism", czyli kapitalizmu, w którym stopień niepewności i ryzyka równy jest grze w ruletkę. I w końcu - dokonał gruntownego przemodelowania naszego myślenia, a coś, co stanowiło kiedyś utopijny projekt oparcia całości naszego życia społecznego na relacjach rynkowych, wydaje się nam dziś oczywistością. Wszyscy, czy tego chcemy, czy nie, myślimy dziś wedle schematów neoliberalnych, które tak utożsamiły się z normalnością, zwykłością, zdrowym rozsądkiem, że mogą wręcz stanowić klasyczny przykład tego, co Pierre Bourdieu nazwał kiedyś przemocą symboliczną. Przerwać ten stan rzeczy będzie bardzo trudno (na tym polega opisywany przez Sierakowskiego brak rzeczywistego wyboru i zanik różnic między partiami w sprawach gospodarki ). Aby to zrobić, potrzebujemy przede wszystkim dokładnej diagnozy sytuacji, zrozumienia błędów i stworzenia rejestru złudzeń, jakim ulegliśmy. Wiara Thatcher, wiara Polaków Jak to się stało, że cywilizacja zachodnia ponownie uległa ideologicznemu zaczadzeniu objawiającemu się uznaniem pewnej doktryny ekonomicznej (monetaryzmu) za uosabiającą całą ekonomiczną Prawdę? Zaowocowało to m.in. zepchnięciem na margines tych modeli gospodarowania (związanych np. z koncepcjami ekonomicznymi Johna Maynarda Keynesa, Johna Kennetha Galbraitha czy Gunnara Myrdala), które uznawały rynek za jeden z wielu, a nie za jedyny sposób regulacji stosunków 12
ekonomicznych czy społecznych. Tamte modele doceniały rolę państwa, nie dyskwalifikowały całkowicie innych niż prywatna form własności. Wreszcie - uznawały redystrybucję społeczną za konieczny i per saldo opłacalny dla wszystkich element dobrego społeczeństwa, a nie zło, które trzeba tolerować w imię zachowania pokoju społecznego. Dlaczego ci, którym bliskie były ideały liberalne, pozwolili na zmonopolizowanie sposobu myślenia o liberalizmie, doktrynie wewnętrznie bogatej i zróżnicowanej, tym, którzy reprezentowali tylko jedną, uproszczoną jego wersję? Jak można było dopuścić do kompromitacji idei, która stanowiła jedną z najcenniejszych w naszym dziedzictwie kulturowym? W literaturze światowej jest coraz więcej opracowań dotyczących ideologii neoliberalnej, coraz lepiej wiemy, jak to się stało, że grupa ekonomistów i filozofów wywodząca się z Uniwersytetu w Chicago potrafiła wywrzeć tak potężny wpływ na rzeczywistość Zachodu, instalując w jego państwach wersję kapitalizmu nazwaną przez Edwarda Luttwaka "turbokapitalizmem" (trudno przecenić tu rolę polityków pozostających pod wpływem tej ideologii, takich jak Roland Reagan czy Margaret Thatcher). Jak to się stało, że polski wariant tej ideologii zdołał zmonopolizować nasze myślenie o gospodarce, dobrym społeczeństwie i dobrym życiu? Żyjemy przecież w kraju, w którym ideały neoliberalne wprowadzano w życie ze szczególnym entuzjazmem, łącząc je z technokratyzmem i paternalizmem - objawiającymi się uznaniem, że eksperci wiedzą zawsze lepiej od obywateli, na czym polega dobre społeczeństwo, a zatem mają prawo do wprowadzania swoich przekonań w życie. Jak my sami daliśmy się przekonać uczniom Miltona Friedmana i F.A. von Hayeka, że ekonomia to nauka ścisła (a nie nauka polityczna) i stąd też cele polityki gospodarczej są oczywiste i dane z góry, a jedynym obszarem dyskusji są środki ich realizacji (jedyne zatem problemy to problemy techniczne); że państwo jest zawsze złe, że zawsze zła jest własność państwowa, zaś własność prywatna zawsze dobra w każdej dziedzinie życia, że jest święta, nawet jeśli używa się jej przeciwko innym; że dobro wspólne to nic innego jak suma interesów poszczególnych jednostek; że jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty, a nieograniczona chęć konkurowania z innymi - lepsza od gotowości do współpracy; że jakiejkolwiek planowanie pachnie socjalizmem, a najlepszy ład społeczny zawsze wyłoni się samorzutnie w wyniku tysięcy pozornie chaotycznych działań ludzkich, w tym działań na rynku kapitalistycznym; że każda aktywność ludzka może zostać sprawiedliwie wyceniona przez rynek, a każdy z nas stanowi na owym rynku towar, tak jak towarem są miasta, w których mieszkamy, przyroda, która nas otacza, wiedza, którą nabywamy, sztuka, która nas zachwyca, ludzie, z którymi się przyjaźnimy, i relacje miłości, jakie nawiązujemy; że każdy jest wyłącznym autorem swojego życia i w pełni za nie odpowiada, a jeśli przegrywa, to jest to wyłącznie jego wina; 13
że przypływ podnosi wszystkie łódki, a zatem nieograniczone bogacenie się już bogatych przyczyni się do poprawy losu najbiedniejszych itd. Można zrozumieć, że nasi politycy i ekonomiści, zaczynając przebudowę kraju 20 lat temu, ulegli duchowi czasów. Z drugiej strony - nikt nie miał od nich lepszych pomysłów na szybką przemianę gospodarczą, a ideologia wolnego rynku wydawała się jedynym lekarstwem na gospodarkę zrujnowaną przez tzw. realny socjalizm (i do pewnego stopnia takim lekarstwem była). Trudno jednak zrozumieć, dlaczego zaproponowany przez nich wariant kapitalizmu uznaliśmy w Polsce za jedyny możliwy i niezmienialny, dlaczego nie zdobyliśmy się do tej pory na debatę na temat tego, czy inne warianty nie okazałyby się w naszym przypadku lepsze, kim jako społeczeństwo chcemy być i na kim powinniśmy się wzorować. Dlaczego pozwalamy, aby nasz wspólny los był wydany wyłącznie na pastwę żywiołowej gry sił rynkowych, czyniąc z braku dalekosiężnej polityki ekonomicznej i społecznej jedyną politykę? Kto może myśleć inaczej? Myślę tak jak Sierakowski - tego rozrachunku ze sposobem myślenia o gospodarce i o państwie powinna dokonać strona lewa, bo potrzebne nam są "socjaldemokratyczne reformy", potrzebujemy po prostu Nowego Ładu Gospodarczego (nawiązanie do Nowego Ładu Roosevelta nieprzypadkowe). Pytanie jednak, kto miałby ów nowy ład wprowadzać w życie. Dziś już wiadomo, że aby kapitalizm od nowa ucywilizować, nadać mu ludzką twarz, nie wystarczy jedynie rewitalizacja państwa jako instytucji zdolnej do objęcia nadzorem gospodarki. Kapitał i rynek kapitalistyczny bowiem się zglobalizowały, zaś korporacje - główni gracze - nie znają ani granic, ani lojalności państwowych. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko solidarne działanie państw zachodnich, które muszą doprowadzić do ustalenia nowych zasad ładu gospodarczego na świecie i z żelazną konsekwencją owych zasad przestrzegać. Nie jestem jednak w tym względzie nadmiernym optymistą. Obawiam się, że egoizmy państwowe oraz nadzieja na to, że nam się uda, nawet jeśli inni utoną, wezmą górę nad uznaniem, że wszyscy płyniemy na tej samej łodzi i nie ma sensu wiosłować w pojedynkę. Podlizywanie się światowym korporacjom, agencjom ratingowym i bankom za dużym, aby upaść w nadziei, że nam akurat nie zrobią krzywdy, przeważy jak zwykle nad wspólnym interesem, by skończyć z sytuacją, w której to ogon macha psem (instytucje, które miały służyć efektywności gospodarowania poszczególnych gospodarek, stają się owych gospodarek panami i dyktują im warunki). Sprawą ważniejszą są jednak interesy grupowe czy wręcz klasowe i ich wpływ na politykę państw. Ideologia neoliberalna była oczywiście funkcjonalna wobec interesów klasy Nowego (Bogatego) Mieszczaństwa i doprowadziła do znacznego jej wzmocnienia kosztem pozostałych klas, w tym klasy średniej, która początkowo stanowiła głównego adresata zmian neoliberalnych. To ta właśnie klasa podporządkowała sobie państwo, które działało przez długie lata w jej interesie. Realne zmiany mogłaby spowodować tylko znacząca siła społeczna, świadoma, że jej interesy nie są tożsame z interesami klasy obecnie dominującej. Problem jednak w tym, że struktura klasowa społeczeństw ponowoczesnych uległa znacznej dekompozycji (np. prawie zanikła klasa robotnicza, tradycyjnie stanowiąca przeciwwagę dla burżuazji), zaś dominująca ideologia hiperindywidualizmu 14
(odprysk neoliberalizmu) wdrukowała ludziom przekonanie, że mogą polegać tylko na sobie, a jakiekolwiek działania kolektywne nie mają sensu. Dopóki nie odrodzi się świadomość wspólnotowa, dopóki ulegać będziemy mitowi, że wszelkie problemy społeczne dadzą się rozwiązać mocą indywidualnej przedsiębiorczości czy spontanicznego kształtowania się najlepszego ładu społecznego (autorem tego mitu, który stał się podstawą ideologii neoliberalizmu, jest von Hayek), zmiany nie zajdą. A jeśli już wyłoni się podmiot społeczny gotowy doprowadzić do zmiany, będzie on nader zróżnicowany wewnętrznie, albowiem społeczeństwo ponowoczesne jest społeczeństwem rozproszonym, społeczeństwem nisz klasowych, zawodowych, światopoglądowych i estetycznych. Gra toczy się zatem o system sojuszy i porozumień (nawet doraźnych), który może doprowadzić do ukształtowania się jakiejś siły społecznej zdolnej osiągnąć pożądane zmiany drogą radykalnych reform. Jeśli nie Friedman i Hayek, to kto? I tu dotykamy kwestii o kapitalnym znaczeniu, a mianowicie tego, na czym owe zmiany miałyby konkretnie polegać. Słowem - jaka miałaby być treść owych socjaldemokratycznych reform, o których pisze Sierakowski. Na czym np. miałaby dziś polegać sprawiedliwość społeczna, do której każda socjaldemokracja się odwołuje? Wydaje się, że dopóki formacja polityczna Sierakowskiego nie sformułuje szczegółowego programu, dopóty nie uzyska wiarygodności politycznej, o którą tak zabiega. Mam nadzieję, że jest w stanie tego dokonać. Dałoby to bowiem szansę na powstanie nowej, autentycznej, nowoczesnej, uczciwej lewicy, której Polsce tak bardzo brakowało przez ostatnie dwadzieścia lat. Namawiałbym, aby w obrębie owego systemu sojuszy i porozumień łaskawym okiem spojrzała na dorobek ideowy i polityczny tzw. Nowego Liberalizmu (nie mylić z neoliberalizmem!), orientacji w łonie liberalizmu brytyjskiego, która w znaczący sposób przyczyniła się do powstania państwa dobrobytu w Wielkiej Brytanii. Nową jakość w polskiej polityce można osiągnąć jedynie w wyniku łączenia, a nie dzielenia, szukania sojuszy i formułowania programów, które wyjdą naprzeciw zwolennikom różnych opcji politycznych domagających się zmiany, w tym także socjalliberałom spod znaku Leonarda Hobhouse'a czy Johna Rawlsa, do których sam się zaliczam. To oni łączyli w swych poglądach akceptację dla gospodarki wolnorynkowej i własności prywatnej z przekonaniem, że należy zrównoważyć negatywne efekty ich działania aktywną polityką państwa zmniejszającego nierówności społeczne i działającego na rzecz sprawiedliwości i dobra wspólnego. Sierakowski trafnie zauważa, że taka nowa formacja musiałaby się zwrócić przeciwko całemu establishmentowi politycznemu, zamienił się on bowiem już dawno w Nową Klasę Panującą, która za swe główne zdanie uznała trwanie na uprzywilejowanych pozycjach i czerpanie z nich profitów. Młodolewica znajduje się w trudnej sytuacji, musiałaby bowiem być zarazem antysystemowa, aby przełamać ową spetryfikowaną strukturę interesów partyjnych ("kartelu partii politycznych"), jak i wewnątrzsystemowa, aby zacząć się w ogóle liczyć w zinstytucjonalizowanej polityce, która w kulturze zachodniej od dawna wiąże się z istnieniem partii politycznych (nikt nie wymyślił jak dotąd lepszego i bardziej efektywnego narzędzia realizacji polityki w demokracji parlamentarnej). 15
W grę wchodzi jeszcze możliwość bycia tzw. nowym ruchem społecznym, który nie ulega tradycyjnej instytucjonalizacji i działa na zasadzie spontanicznej mobilizacji społecznej, trwającej tak długo, jak długo do załatwienia jest jakaś ważna sprawa społeczna (taką formę przybierało wiele ruchów społecznych powstałych w wyniku tzw. kontrkultury w latach 60. XX wieku). Sierakowski i jego formacja muszą podjąć decyzję, czy wybrać tradycyjną drogę zinstytucjonalizowanej polityki i przybrać formę partii politycznej, czy też zadowolić się statusem nowego ruchu społecznego i - co za tym idzie - okazjonalnym mobilizowaniem sprzeciwu i statusem krytycznego recenzenta całej zinstytucjonalizowanej polityki. Jeśli zdecydują się na to pierwsze (zinstytucjonalizowaną politykę), to będą mieli szansę pokazać, jak nie uciekać od polityki, a zatem sformułować program radykalnych reform opartych na wyraźnym wyborze aksjologicznym, być może posługując się nawet elementami utopii społecznej (to zawsze niebezpieczna robota, choć bez niej powrót do polityki przez duże P pewnie nie jest możliwy), ale jednak mieszczący się w granicach demokracji, choć starający się ją zmienić od środka np. w duchu ideałów demokracji partycypacyjnej, deliberatywnej czy tzw. grassroots democracy (demokracji na poziomie lokalnym). Do sformułowania takiego programu potrzeba jednak poważnej i ciężkiej pracy, a nie tylko ponawianych lamentów nad "zabetonowaniem sceny politycznej", jak to robi Sierakowski w swoim "Liście...". Twórcy programu socjaldemokratycznych czy socjalliberalnych reform w każdej dziedzinie życia społecznego powinni uznać, że istnieją różne "kultury kapitalizmu" (aby odwołać się do znanej książki Ch. Hampdena-Turnera i A. Trompenaarsa "Siedem kultur kapitalizmu"), a nie tylko jedna - anglosaska, na której wzorowali się nasi rodzimi neoliberałowie. W moim przekonaniu, poszukując lepszej drogi dla Polski, powinniśmy odwoływać się do przykładów tych, którym udało się połączyć bardzo wysoką jakość życia (która wcale nie jest tożsama z wysokością produktu krajowego brutto) z równością i sprawiedliwością. Myślę tu przede wszystkim o Finlandii czy Szwecji, w których skala nierówności społecznych (mierzona tzw. współczynnikiem Giniego) jest najniższa na świecie, a poczucie zadowolenia z życia najwyższe. Mam nadzieję, że Sierakowskiemu i jego środowisku uda się namówić do programu reform socjaldemokratycznych ludzi młodych, przekonać ich, że życie poświęcone wyłącznie zarabianiu pieniędzy, ściganiu się z innymi, pracy ponad siły i konsumpcji na pokaz to życie zmarnowane. Przekonać, że najwyższa już pora na wyrażenie oburzenia (wzorem młodych Hiszpanów), na "przewartościowanie wartości", na nowy ruch kontrkultury, na odejście od narzuconej im przez kulturę masową oraz nader licznych w Polsce neoliberalnych ekspertów wizji życia, w myśl której można być szczęśliwym w nieszczęśliwym społeczeństwie, odgrodziwszy się od niego murem i zamieszkawszy w jednym z licznych gett (osiedli grodzonych) powstających w polskich miastach. Że najwyższa już pora na Nową Solidarność, nową obietnicę równości i sprawiedliwości (stara została roztrwoniona przez ich rodziców). Mam nadzieję, że w tym procesie budowania nowej świadomości środowisku młodolewicy uda się uniknąć pułapki, jaką zastawia na buntowników system kapitalistyczny - zamiany buntu w jeszcze jeden towar, który się świetnie sprzedaje na rynku idei. 16
*prof. Andrzej Szahaj (ur. 1958) - wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się głównie filozofią kultury oraz filozofią polityki. Wydał m.in. Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a»sprawa polska «, Warszawa, Aletheia 2000 (drugie wydanie: 2006), Filozofia polityki (wraz z M.N. Jakubowskim), Warszawa, Wydawnictwo Naukowe PWN 2005. E pluribus unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności, Kraków, Universitas 2004, Teoria krytyczna szkoły frankfurckiej, Warszawa, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne 2008. Więcej informacji na stronie www.szahaj.com Źródło: Gazeta Wyborcza 17
http://wyborcza.pl/1,76498,10070363,odpowiedz neoliberala_.html Odpowiedź "neoliberała" Zeszłotygodniowy tekst profesora Andrzeja Szahaja "Posprzątać po neoliberalizmie" jest dowodem na to, że nawet wybitny naukowiec ma kłopoty z utrzymaniem dyscypliny słowa i myśli, gdy wchodzi na pole publicystyki politycznej. Witold Gadomski Profesor posługuje się pojęciami niezdefiniowanymi, chętnie stosuje podmiot domyślny, nie unika wielkich kwantyfikatorów i wypowiada kategoryczne twierdzenia o sprawach nieoczywistych, wymagających namysłu i badań. Przede wszystkim zaś nie przejmuje się faktami, zwłaszcza jeśli nie pasują do przyjętych tez. Zacznijmy od pojęcia "neoliberalizm". To tylko pozornie określenie szkoły myśli ekonomicznej. Nie znam ekonomisty (przynajmniej w Polsce), który mówiłby o sobie - jestem neoliberałem. Owszem, znam liberałów. Neoliberalizm to etykietka, którą przylepiają przeciwnicy rozwiązań wolnorynkowych tym, którzy uznają realia rynkowe. Jak każde pojęcie zbyt szerokie i nieprecyzyjnie zdefiniowane jest nieprzydatne w dyskusjach naukowych, a za to bardzo poręczne w polemikach ideologicznych. Profesor wrzuca na przykład do jednego worka Miltona Friedmana i Friedricha Hayeka - ekonomistów w istotny sposób różniących się - co jest efektownym chwytem, ale nie pozwala zrozumieć poglądów wielkich ekonomistów. "Dominujący przez ostatnie 30 lat paradygmat neoliberalizmu wpędził sporą część świata w ślepą uliczkę. Ustanowił bowiem sieć relacji ekonomicznych i społecznych, które muszą prowadzić do potężnych napięć zarówno w obrębie państw, jak i w stosunkach międzynarodowych. Zarazem też unieważnił większość tradycyjnych sposobów ich rozładowywania - takich jak nadzór państwa narodowego nad gospodarką" - twierdzi profesor Szahaj. Miałem przyjemność dyskutować z profesorem przed dwoma miesiącami w Toruniu. Mówiłem wówczas, że kryzys zadłużenia - w który coraz głębiej grzęźnie zarówno strefa euro, jak i Stany Zjednoczone - to przecież nie efekt "paradygmatu neoliberalnego", ale jak najbardziej "nadzoru państwa narodowego nad gospodarką". Moja teza jest łatwa do udowodnienia. To nie rynki finansowe zmuszają państwa do zaciągania długu, ale politycy i urzędnicy. Jeśli nie mam racji, to chętnie wysłucham argumentów przeciwnych, ale profesor, zamiast odpowiadać na argumenty, woli powtarzać własne tezy. "Żyjemy przecież w kraju, w którym ideały neoliberalne wprowadzano w życie ze szczególnym entuzjazmem, łącząc je z technokratyzmem i paternalizmem" - twierdzi profesor Szahaj. Znów teza gołosłowna, którą naukowiec uważa zapewne za tak oczywistą, że nie zamierza jej udowadniać. A wystarczy spojrzeć na plan polskiego budżetu lub na rocznik statystyczny, by stwierdzić, że teza jest wzięta z kosmosu. Czy kraj, w którym połowa gospodarki wciąż jest w rękach państwa, można nazwać neoliberalnym lub choćby liberalnym? Czy wydatki publiczne, wyraźnie wyższe niż średnie w krajach OECD, to przejaw neoliberalizmu? Czy fakt, że przez 20 lat mieliśmy w Polsce najmłodszych emerytów i najzdrowszych inwalidów, to neoliberalizm, czy raczej przejaw marnotrawienia zasobów społecznych? 18
Oddajmy jeszcze raz głos profesorowi: "Dopóki nie odrodzi się świadomość wspólnotowa, dopóki ulegać będziemy mitowi, że wszelkie problemy społeczne dadzą się rozwiązać mocą indywidualnej przedsiębiorczości czy spontanicznego kształtowania się najlepszego ładu społecznego (autorem tego mitu, który stał się podstawą ideologii neoliberalizmu, jest von Hayek), zmiany nie zajdą". Otóż przeciwstawianie świadomości wspólnotowej indywidualnej przedsiębiorczości nie wydaje mi się właściwe. Nie przypominam sobie, by czynił tak Hayek. Był przeciwnikiem socjalizmu (we wszelkich formach), ale nie świadomości wspólnotowej. Silna świadomość wspólnotowa cechuje społeczeństwo amerykańskie, które jest jednocześnie przedsiębiorcze i zorientowane raczej na interesy konsumentów niż producentów. Socjologowie twierdzą, że w Polacy mają niski poziom wzajemnego zaufania i niechętnie ze sobą kooperują. To jest problemem, ale nie ma to wiele wspólnego z "neoliberalnym modelem kapitalizmu", lecz wynika raczej z naszej historii. Nie sądzę, aby receptą na tę bolączkę było "więcej państwa". To, jak działa nasze państwo, widać jak w soczewce w Wałbrzychu, gdzie lokalni bonzowie partyjni (z Platformy Obywatelskiej) obsadzali swymi ludźmi urzędy i komunalne spółki, po czym pobierali od nich haracz. Niewątpliwie mieli wysoką świadomość wspólnotową. W naszych warunkach więcej państwa oznaczać zapewne będzie - więcej Wałbrzychów. Źródło: Gazeta Wyborcza 19