ESEJ poczytny i niewielki O S A M O C H O D Z I E E L E K T RY CZ N Y M napisał: Tomasz Stechnij 1 2011 *
Temat, w kręgach nowomodnych energetyków, zdawałoby się oczytany, eksploatowany wielokrotnie, dręczony przez speców i wszechrozumiejących dziennikarzy. A jednak powrócę do niego raz kolejny, dorzucając, jak mnie się zdaje, coś nowego a na pewno przekornego. Chłodnym okiem patrząc na świat naszych europejskich rejonów Planety, samochodu elektrycznego tutaj nie uświadczysz. Polska. Owszem, w młodości jeździłem "melexem" po parku zdrojowym w PRL-owskim kurorcie, na dworcach PKP krążyły wózki z pocztą (zwane "odrzutowcami" z powodu dwóch wyjących wentylatorów widocznych z tyłu pojazdu). To takie właśnie wózki (świadcząc pracę dla stoczni) reperował nasz Laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Tamże, w Trójmieście popularne były trolejbusy, czyli autobusy komunikacji miejskiej zasilane prądem elektrycznym poprzez pantograf podobnie jak tramwaje; z tym że trolejbus miał autonomię, i czasami nadużywając jej... zrywał pantograf. Tych kilka osiągnięć w zakresie systemowej samochodowej komunikacji elektrycznej, można by uznać za dotychczasowy szczyt elektryfikacji pojazdów kołowych nieszynowych. Europa. Trolejbusy się zdarzały, gdzieniegdzie jakieś wózki bagażowe, czy zabawne samochodziki do poruszania się po wesołych miasteczkach, tudzież parkach. Nijak nie można było tego stanu nazwać erą samochodu elektrycznego ani chociaż jakimś jego dobrze widokującym początkiem mocnej kariery. A dziś, dziś jest chyba jeszcze słabiej z elektrycznym pojazdem na oponach, coby po drogach publicznych mknął. Bez ekologicznej propagandy, powiedzmy to jasno nie ma! Zresztą, bywając w różnych miastach dzisiejszej Polski, nie widziałem (poza rzeczonym Trójmiastem i Lublinem) ostatnio trolejbusów, chyba gdzieś poginęły rysunki techniczne z dawnych lat... a idea upadła. Trochę historii. No tak, zawsze jest trochę historii, niektórzy delikatnie insynuują, że zawsze nudnej. Nieprawda. Historia vitae magistra! Kiedy miał początek samochód napędzany strumieniem uporządkowanych elektronów? Wczoraj, 10-30 lat temu. Nie. Już w wieku XIX elektromobil (bo tak był zwany) poważnie zaistniał na europejskich i światowych drogach. Pamiętajmy, że silniki elektryczne o rozsądnych charakterystykach produkowano już w II połowie XIX w. Ogniwa galwaniczne znane były kolejne dwa wieki wcześniej. Wniosek, powstał elektromobil. Był on równoległym do samochodu parowego i poprzedzał erę pojazdów napędzanych silnikami tłokowymi wewnętrznego spalania. Nadmieńmy kilka faktów: Romanow (konstruktor rosyjski) produkował ciekawe modele elektrycznych powozów od roku 1898, w tymże roku Francuz Gaston Chasseloup-Laubat osiągnął elektromobilem szybkość 63 km/h! 2
W roku 1899 Belg Camille Jenatzy na własnym elektromobilu osiągnął 106 km/h, przekraczając fantastyczną, jak na owe czasy, barierę setki. Gdzie był wówczas silnik benzynowy daleko, dopiero w 1902 roku Anglik Charles Steward Rolls osiągnął po raz pierwszy samochodem o napędzie iskrowym benzynowym magiczne 100 km/h. Jego starszy konkurent, tłok i para rozpędzały już wtedy pojazdy ponad 120 km/h. Romanow ze swoim elektropowozem Jenatzy fetujący 100 km/h Tak. To bardzo interesujące, ale dlaczego... nic z tego nie wyszło, a rozwój automobilizmu poszedł w inne strony. Wymieńmy pejoratywne cechy napędu elektrycznego, powtarzane od 120 lat: ciężkie akumulatory, mały zasięg, długotrwałe ładowanie ogniw, względnie mała dostępna moc użyteczna etc. Nie rozwodząc się nad listą plusów (prosta budowa, znakomita charakterystyka momentu obrotowego, brak problemów rozruchowych itp. itd) i minusów powiem tak. Skoro ludzkość od 120 lat wysuwa w materii nauki i techniki te same argumenty o jakichś tam trudnościach, to znaczy, że albo niektórzy są leniwi i nie robią nic, albo inni nie chcą, aby coś się w danej dziedzinie stało. W znacznie krótszym okresie czasu pokonywano większe bariery i niemożności (np. od marzeń Ciołkowskiego do Armstronga na Księżycu). A przecież argumenty za elektromobilizacją są bezsporne i nawet nie ma, po co ich tutaj ponownie katalogować. Coś jest na rzeczy. A zatem dlaczego, jest jak jest? I tutaj autor przytoczy przykład własny, składając samokrytykę. Było to może ok. roku 99 a może już 2000, pojawiło się u mnie pragnienie zakupu małego wozu do poruszania się po dużym mieście. Poszukiwania, foldery, salony nabywcze rozterki. W owym czasie na salonach Fiata dostępny był niejaki Seicento Elettra, mały samochodzik napędzany silnikiem elektrycznym. Obiektywnie posiadający same plusy: silnik trójfazowy asynchroniczny (akumulatory pracowały z inwerterem), 15-30 KW mocy, możliwą prędkość nieco 3
ponad 100 km/h, zasięg 90 km i to w cyklu miejskim. Cóż mi więcej trzeba do orbitowania po wielkim nadodrzańskim grodzie. Patrząc na auto, a następnie wykonując jazdę próbną byłem zachwycony, cicho, "automat" bez dopłaty, stacja "paliwowa" = przedłużacz pod domem; pomyślałem także o innych wspaniałościach: tutaj nie ma uszczelki pod głowicą, simmeringów wału korbowego, płynu chłodniczego, urywającego się rozrządu, pękniętego słoneczka w sprzęgle, analizy spalin raz do roku... Wolność. I co, kupiłem? Nie. Kupiłem Opla Corsę..., tak sprawdzony, znany model, utrwalony pospolitą tradycją. Postąpiłem typowo, zląkłem się nowości, awangardy technicznej (... z 1898r.) wybrałem nihil novi et status quo. Niezrealizowana fascynacja Warto zauważyć, że Seicento Elettra to nie był samochód wielce elitarny, jak dzisiejsze niklowane "hybrydy" po 120 tys. zł. To był zwykły samochód, kosztował tyle, co owa Corsa, czyli typowo dla segmentu B; no może trochę drożej niż swój benzynowy odpowiednik 1100 cm3. Wnosił jednak same atuty, na dodatek 1 KWs energii kupionej z sieci elektroenergetycznej była wówczas (i dalej jest) kilkakrotnie tańsza od 1KWs kupionej w benzynie (zużycie energii to ok. 15 KWh / 100 km dystansu, czyli 15 0,4 zł = 6 zł za 100 km!). Tak więc moje i mnie podobnych jednostek, niepostępowe działanie (bo nie myślenie!) przyczyniło i przyczynia się do spychania gatunku elektryczny w obszar rezerwatu dla endemitów. Mea culpa! Nadzieja jednak jest. Nie widać jej zbytnio w samochodowym rynku Europy, który wielce się zesnobował i trochę przestał być pogodny dla zwykłych ludzi, a zaczął być "pogodą dla bogaczy"... Nadzieja jest w Państwie Środka, które już wygrało choć do wielu to nie dociera. Najbliższe 100-200 lat pewnikiem należy do Nich. Oni produkują, produkują i produkują. Bez kompleksów, robią wszystko nawet to, czego nie umieją... W Chinach przemysł pojazdów elektrycznych pracuje pełną parą, zasadniczo to pełnym elektronem. Produkuje się tam w tysiącach sztuk elektryczne skutery, 4
auta miejskie i autobusy zasilane bateriami akumulatorów. Pojazdy te są tanie i dostępne dla każdego generującego typowe dochody obywatela czy przedsiębiorcy. Daleko nie trzeba szukać, wystarczy tutaj: http://kentinternational.en.made-inchina.com. Dystans: do 150 km, prędkość do 60 km/h, masa 880 kg, cena 12 000 zł Póki co Euroatlantyk broni się przed chińskim przemysłem motoryzacyjnym, może nawet istnieje zmowa? Ale jak długo... europejscy megalomani utrzymają jedynie słuszną linię "panzerwagenów" i skąpych pojazdów, w których silniczek od wycieraczki jest wyszacowywany na 1500 zł. Mniemam, że góra 10 lat. A wtedy (o ile możność pozwoli) nabędę prosty i tani elektryczny pojazd, którym będę mógł się poruszać oszczędnie oraz cicho w miejskim i podmiejskim działaniu. Ciekaw tylko jestem, jak rząd najjaśniejszej Rzeczypospolitej obłoży swobodne elektrony przepływające przez uzwojenia mojego silnika akcyzą bo to jako żywo jest "paliwo". Czy elektrony będą barwione na niebiesko pralkowe, a na czerwono samochodowe? Tak. Kabaret. Ale tym różni się myślenie wolnej gospodarki, które zbudowało i rozwija dzisiejsze Chiny, od ciasnego umysłu naszej nieco zaśniedziałej cywilizacji europejskiej, toczącej przekomiczne spory o kolor flagi na lokomotywie, podczas gdy pociąg już dawno odjechał... I to by było na tyle. 5