Pod wpływem znakomitego wykładu Mariusza Adamskiego o esperanto wybuchła w naszym gronie redakcyjnym dyskusja na temat języków małych i wielkich. Esperanto, z dwoma milionami użytkowników, okazało się być, nota bene, całkiem sporym językiem. Wiele języków na świecie ma poniżej stu tysięcy użytkowników. Wiele języków to też zagrożone gatunki, czasem dochodzi do spektakularnego ich wymierania, jak na przykład celtyckiego języka Manx z wyspy Man, co miało miejsce w 1981. Wyspa Man to niezależny byt administracyjny będący posiadłością Wielkiej Brytanii i usytuowany między Brytanią a Irlandią. Co ciekawe, wyspa Man jest dependencją korony brytyjskiej, nie jest zatem częścią UK, ani Unii Europejskiej, w przeciwieństwie do egzotycznego Reunionu, który leżąc niedaleko Madagaskaru jest częścią Unii Europejskiej i ma walutę euro. Innym przykładem małego języka jest baskijski. Nie grozi mu wymarcie, bo wciąż ma setki tysięcy zaangażowanych kulturalnie i politycznie użytkowników. Hiszpania od dawna miała skłonności centralizacyjne i Baskowie nie zawsze mogli swobodnie mówić po swojemu. Stąd wziął się między innymi terroryzm ETA. Czy język baskijski warto chronić? Sądzę, że tak. Jest on bardzo ważny dla historii cywilizacji europejskiej i wciąż jeszcze zupełnie tajemniczy co do swej genezy. Nie wiemy, do jakiej rodziny języków należy baskijski, ale jest dość prawdopodobne, że mówiło się w nim w dużej części Europy przed przyjściem ludów indoeuropejskich. Wiele nazw na Półwyspie Iberyjskim, poza współczesną Baskonią, ma rdzenie baskijskie
Języki celtyckie nie są tak tajemnicze jak baskijski czy języki tamilskie Południowych Indii. Tym niemniej, mieszkając we Wrocławiu, nieraz spoglądam z zamyśleniem na masyw Góry Ślęży, który nadał nazwę całemu regionowi. Ślęża była sanktuarium Celtów, najpewniej ogromnie ważnym, bo zostali tam znacznie dłużej niż ich kuzyni żyjący na obecnych terenach naszego kraju. Jeśli chodzi o genezę, języki celtyckie to żadna tajemnica. To stosunkowo bliscy krewniacy języków latyńskich, w tym oczywiście łaciny. Cezar podbijając Galię czuł się zapewne znacznie mniej egzotycznie, niż jego poprzednicy walczący z Kartagińczykami (kartagiński był dialektem języka fenickiego należącego do grupy języków semickich). W małych i dużych językach kryje się nasza historia i tajemnice ludzkich cywilizacji. To miło na przykład, że wciąż istnieje aramejski, będący niegdyś językiem wspólnym ogromnej części Azji. Pismo aramejskie, zainspirowane fenickim, stało się podłożem dla pisma arabskiego, ale też prawdopodobnie dla pisma sanskryckiego, a idąc dalej, dla pism hindi, bengali, syngaleskiego, birmańskiego i wielu, wielu innych pism Azji Południowo Wschodniej. W Afryce z kolei mamy relikty najstarszych języków ludzkości, używających tzw. mlasków, jako głosek. Posługują się nimi Pigmeje z Kongo, czy buszmeni z RPA. Języki semickie (arabski, aramejski, hebrajski), bardzo zachowawcze, są z kolei bramą dla zrozumienia ich poprzedników akadyjskiego, asyryjskiego czy babilońskiego. Wciąż nie do końca jasne jest pokrewieństwo z nimi staro egipskiego. Kurdowie mówią z kolei wariantem mowy perskiej sprzed okresu islamizacji i arabizacji języka Persów. Niektórzy racjonaliści twierdzą, że wielka ilość języków to
trochę marnowanie ludzkiego kapitału. W jednym języku ludzie mogliby się łatwiej porozumiewać i przez to ich rozwój, jednostkowy i społeczny byłby szybszy. Można śmiało stwierdzić, że ich życzeniom staje się zadość, gdyż następuje anglicyzacja, romanizacja i iberyzacja świata. Coraz większe znaczenie ma też język chiński, choć ciężko jeszcze ocenić, na ile przyjmie się jako popularny język obcy. Na razie przyjął się na obszarze Chin, gdzie mieszka spory odsetek ludności świata i gdzie istnieją dziesiątki języków obok dominującego mandaryńskiego. Jeśli chodzi o językową globalizację, to chyba najciekawszym polem pozwalającym na formułowanie jakichś w miarę realistycznych prognoz są Indie. W Indiach kilkanaście języków głównych i setki języków istnieje w ogóle. Największą szansę na bycie wspólnym językiem wszystkich Hindusów miałby hindi urdu, gdyby nie to, że zwłaszcza Tamile nie chcą uznać jego wyższości komunikacyjnej nad tamilskim, telugu, czy malajalam, oraz dlatego, że hindustani dzieli się wedle klucza religijnego na hindi hinduistów i urdu sporej części muzułmanów z Subkontynentu. W związku z tym w Indiach dominuje angielski. Angielski zdecydowanie bardziej niż hindi pozwala się włączyć do globalnej wioski, czyli znaleźć pracę w USA czy UK, a także w wielu innych miejscach na świecie, z Chinami włącznie. Pozytywnym rezultatem tej językowej globalizacji jest między innymi proza indyjska, pisana najczęściej po angielsku i uchodząca wśród wielu specjalistów za najlepszą prozę pisaną obecnie po angielsku. Indyjscy pisarze wygrywają z Brytyjczykami, Kanadyjczykami, Amerykanami czy Australijczykami. Proza indyjska jest rzeczywiście świetna, obok występującego czasem realizmu magicznego cechuje ją często obiektywizm i racjonalizm. Ilekroć jestem w Indiach
kupuję jakiś tani jak paczka zapałek bestseler i czytam w każdej wolnej chwili! Jest też sporo tłumaczeń na polski polecam! Negatywny aspekt hegemonii angielskiego w Indiach już opisałem w moim tekście o esperanto, ale zjawisko opisane przeze mnie jest tak egzotyczne, że nie zostało to chyba przez wszystkich zrozumiane. Otóż część przedstawicieli indyjskiej klasy średniej uważa, że znajomość rodzimego języka to obciach i stara się używać tylko angielskiego, również w domu. Czasem wychodzi więc na to, że nie znają oni żadnego języka od swojego odeszli, do nowego jeszcze nie doszli. Czasem przenoszą to kalectwo na dzieci i są Hindusi, którzy nie znają ani swojego matczynego hindi czy bengali, ani obowiązującego w domu angielskiego. Ci ludzie są w stanie się dogadać i pokłócić, ale nie są w stanie cieszyć się poezją, prozą, czy jakimkolwiek innym złożonym tekstem wychodzącym poza potrzeby zawodowe (terminologia bankowa, informatyczna, prawnicza etc.). Jest to niezwykłe i bardzo przygnębiające językowe kalectwo, płynące z zamożności, a nie z biedy! Powoli cały świat staje przed podobnym problemem co narody Indii. Czy warto pielęgnować własny język, nawet jeśli liczba jego użytkowników jest niewielka? Polacy akurat nie mają tego dylematu, gdyż nasz język jest jednym z największych światowych języków. Ale co mają na przykład powiedzieć Luksemburczycy o języku luksemburskim, czy Szwajcarzy o retoromańskim? Czy język prowansalski w Południowej Francji ma wymrzeć? Czy Francja i UE powinny łożyć pieniądze na jego ratowanie? Może po prostu warto znać przynajmniej dwa języki? Czyli swój własny i międzynarodowy? Na temat tego, na ile znajomość wielu
języków pomaga, a na ile szkodzi są różne opinie. Wielu psychologów uważa, że warto uczyć małe dziecko innych języków niż własny. Inni sądzą, że jest to jednak obciążenie poznawcze, które może ograniczyć rozwój na innych polach. Wydaje mi się, że to bardzo ważne zagadnienie nie jest jeszcze gruntownie przebadane. Dodatkowych wątpliwości dostarcza rozwój techniki. Programy tłumaczące są coraz doskonalsze. Oczywiście ktoś, kto zna tylko tłumaczałkę googla może zaśmiać się w tej chwili pustym śmiechem (choć i ona ewoluuje w stronę mniejszej niedoskonałości ). Ale google ma tłumaczałkę bezpłatną, a są też płatne, dla tłumaczy profesjonalistów. Od wielu zawodowych tłumaczy oczekuje się znajomości profesjonalnych programów tłumaczących, bo tłumacząc analogowo, strona po stronie, tłumacz nie jest w stanie utrzymać się przy życiu. Przetłumaczenie strony kosztuje obecnie grosze, za wyjątkiem tłumaczy przysięgłych i rzadziej tłumaczy artystycznych, przekładających literaturę. Całkiem możliwe, że globalny język utrwali się jeszcze mocniej niż dziś, nie oczekując jednakże bezpośredniej siebie znajomości. Konieczność poznania angielskiego zastąpią na całym świecie doskonałe programy tłumaczące, które zawędrują pod strzechy. Tak jak to było z telefonami komórkowymi, a obecnie ze smartfonami. W Indiach nie jest niczym dziwnym widok jeźdźca na wielbłądzie, w starych i szytych ręcznie ubraniach, który gdzieś wśród brudnych baraków wyciąga smarfone i wpisuje coś na fejsa. Od tego już tylko jeden krok do upowszechnienia naprawdę dobrych tłumaczałek, działających poprzez komendy głosowe, a nie wpisywanie tekstu. Paradoksalnie technika może pomóc zachować lokalne języki przy
coraz szerszym zasięgu języków globalnych. A Wy co sądzicie? Czy taki scenariusz jest możliwy? A jeśli tak, to czy to dobrze, czy źle? Ps.: W 2016 roku mój rodzinny Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury wraz z baskijskim San Sebastian. Już teraz wiele projektów kulturalnych przybliża wrocławianom kulturę Basków. Jedną z bardzo niezwykłych tradycji są pojedynki improwizatorów poezji, które potrafią przyciągać wielotysięczną publiczność. Finały poetyckich olimpiad przypominają mecze piłki nożnej, jeśli chodzi o popularność i związane z nimi emocje. W ESK 2016 zaangażowany jest między innymi ze swoim NGOsem mój brat Kuba. Jako miłośnik poezji i improwizacji, chciałby przenieść ową baskijską tradycję na nasz grunt językowy. Świetny pomysł, mam nadzieję, że mu się uda i trzymam za niego kciuki. Sam też chętnie wezmę udział w poetycko improwizowanej olimpiadzie.
Na koniec wklejam rozmaitych Basków. reprodukcję z Wikipedii pokazującą