Wstęp Jest dziwnym, a czasem zbawiennym doświadczeniem, gdy kronikarz po dłuższym upływie czasu może przeczytać relację z opisywanych na bieżąco wydarzeń, gdy te jeszcze żywo stoją mu przed oczami. Właśnie czegoś takiego doświadczyłem w związku z relacją z historycznego rejsu, którą postanowiłem nazwać P.Q.17. Od tamtej pory często zastanawiałem się, czy w tamtych okolicznościach był to najtrafniejszy wybór. Z pewnością był to tytuł, który od razu nasuwał skojarzenia, tak jak momentalnie przywodzi przed oczy konkretne obrazy inna, klasyczna już kronika dotycząca ludzi i okrętów, Okrutne Morze. Jednak powodem, dla którego postanowiłem zatytułować moją osobistą relację P.Q.17 było to, iż wiedziałem, że nazwa ta zostanie natychmiast rozpoznana przez każdego, kto, tak jak ja, znalazł się na szlaku do Rosji przez Ocean Arktyczny podczas wojny. Wszystkie wypływające konwoje były oznaczone kodem P.Q.. Dodajmy liczbę 17 i wiemy, że był to siedemnasty konwój, który miał pokonać tę trasę, uznawaną w kręgach morskich za najbardziej paskudną ze względów klimatycznych, jak również za najbardziej niebezpieczną ze wszystkich tras konwojowych. Przede wszystkim pisałem swoją kronikę z myślą o całej braci marynarskiej, więc świadomie wybrałem tytuł o specjalnym znaczeniu, prywatny i osobisty apel do wszystkich moich towarzyszy w podróży. Choć może się to wydać niesprawiedliwe, tytuł może mieć wielkie znaczenie dla tego, czy książka odniesie sukces, czy też stanie się porażką. Jednak w tym przypadku nie byłem skłonny do kompromisów. W samej rzeczy, pamiętam konsternację wśród moich wydawców, kiedy ogłosiłem, że zamierzam opublikować swoje wspomnienia wojenne w tak niedługim czasie po zakończeniu wojny. Czy nie 10
byłoby lepiej zaczekać, aż czytelnicy złapią drugi oddech? W momencie, gdy je pisałem (w 1946 roku), wszyscy chcieli zapomnieć. Prawie dziesięć lat później (reagując podobnie, jak po poprzedniej wojnie, że następnej już nigdy nie będzie) byliby gotowi znowu sobie przypomnieć i przeżyć to jeszcze raz, nawet gdyby miało to oznaczać rozdrapywanie starych ran. Ale ja nie mogłem czekać. Niestety nie jestem jednym z tych autorów, którzy potrafią długo nosić w sobie swoje przeżycia, zamknięte w zakamarkach umysłu. Muszę przelać odczucia na papier, gdy jeszcze się żarzą jak rozgrzane węgle, bo inaczej ogień zagaśnie, a ja usnę w swoim fotelu. Z pewnością niewiele spałem, gdy siedziałem przy biurku, miesiąc w miesiąc odtwarzając każde znane mi wydarzenie, nawet to najdrobniejsze, które miało związek z okrętem nazywanym Stara Pozy przez tych, którzy go znali i kochali. Co więcej, pisałem z poczuciem zaangażowania, którego z pasją i pokorą poszukuje każdy młody autor i może mieć tylko nadzieję, że je odnajdzie za każdym razem, gdy rozpoczyna pracę nad nowym manuskryptem. Jednakże w tym przypadku zdołałem usunąć własną osobowość i zamiast tego stać się wyłącznie posłańcem, dotrzymując obietnicy danej ludziom, z którymi dzieliłem miejsce na okręcie, że ktoś to wszystko spisze i kiedy przyszłe pokolenie chłopców sięgnie po książkę przygodową na półce ojca, może natrafi na moją kronikę i zrozumie dokładnie, jaki był koszt poniesiony przez Admiralicję, ile kosztowało nas dotrzymanie zobowiązań sojuszniczych wobec naszych rosyjskich sprzymierzeńców podczas drugiej wojny światowej. Obecnie prawie co tydzień otrzymuję listy od młodych mężczyzn, którzy podczas wojny byli dziećmi, a teraz służą Ojczyźnie na morzu i odnaleźli moją książkę w okrętowej biblioteczce. Listy te sprawiają mi wiele radości, gdyż oznaczają, że pamięć o Sandym, któremu zadedykowałem niniejszą opowieść, i wszystkich pozostałych, których groby znajdują się gdzieś w cichej i zimnej głębi Morza Barentsa, nadal żyje. Prawdę mówiąc, gdy w 1946 roku usiadłem przy biurku i napisa- 11
łem litery i cyfry P.Q.17 u góry czystej kartki papieru kancelaryjnego, nigdy nie przypuszczałem, że właśnie miałem napisać książkę, która stanie się bestsellerem i dziś nadal będzie na nią popyt, choć rozeszła się już w liczbie prawie dwustu tysięcy egzemplarzy. W ogóle nie brałem takiej możliwości pod uwagę. Wręcz przeciwnie, pogodziłem się z myślą o niewielkim nakładzie, a nawet najmniejszym ze wszystkich napisanych przeze mnie książek, jako że raz za razem wmawiano mi, iż wybrałem zły temat w niewłaściwym czasie. Nastał pokój, ludzie zajęli się problemami czasu pokoju, a jako posłaniec w owych czasach, powinienem opisać współczesne nastroje, bo inaczej spowoduję katastrofę, a wtedy będzie za późno, żeby winić moich wydawców za wszystkie niesprzedane egzemplarze zalegające na półkach magazynów. Jednak im więcej otrzymywałem porad ze wszystkich stron, włączając Fleet Street, że powrót mody na książki wojenne jest jeszcze odległy, z tym większym uporem posuwałem się do przodu w pracy nad najdłuższą książką, jaką kiedykolwiek napisałem, gdzie liczy się każde napisane słowo. Niemniej jednak była to praca wykonywana z zamiłowaniem i nie skorygowałem chyba nawet jednej strony. Nie wstydzę się też przyznać, iż w trakcie pisania byłem świadomy wyjątkowej mocy, dużo większej niż moja własna, która kierowała mym piórem. Zawsze warto pamiętać o swoich długach i składać podziękowania. Choć moi wydawcy w całości zatwierdzili dostarczony im rękopis pod względem artystycznym, to nadal mieli wątpliwości, czy odniesie jakikolwiek sukces komercyjny. I rzeczywiście, książka weszła do sprzedaży bardzo spokojnie, z zatrważająco niskimi zamówieniami przedsprzedaży ze strony wszystkich księgarń. Wtedy nagle, kilka tygodni później, zaczęły pojawiać się zamówienia, tempo sprzedaży bardzo wzrosło i właściwie trwa jeszcze do dziś, choć pojawiło się wiele innych pozycji wojennych opisujących wielkie bitwy morskie. Jednakże, co nie budzi zaskoczenia, żaden inny autor nie podjął się opowiedzenia naszej historii, gdyż zrządzeniem losu byłem w owym czasie jedynym zawodowym reporterem na trasie arktycznej. Tak więc P.Q.17 pozostaje jedyną 12
relacją z pierwszej ręki z trasy konwoju, którego historia miał zostać nazwana w Izbie Lordów najgorszą podczas całej wojny, a zastosowana taktyka i wydane rozkazy nadal wzbudzają i będą wzbudzać kontrowersje, gdy tylko nad szklaneczką rumu Pusser s zbierze się garstka wilków morskich, którzy chrzest bojowy przechodzili na arktycznych wodach. Prawdę mówiąc, nie chciałbym teraz podsycać tych kontrowersji, choć odkąd spisałem swą relację naocznego świadka, po obu stronach Atlantyku dolano wiele oliwy do ognia. Chciałbym, aby to było jasne. Nie dlatego niniejszą książkę wybrałem na pierwszy tom moich Dzieł Zebranych, aby wzbudzała kontrowersje albo wskazywała na to, co powinno zostać zrobione lub co innego mogło się wydarzyć tego feralnego Dnia Niepodległości 1942 roku. Nie, wybrałem ją po prostu dlatego, że każdy autor ma jakąś ulubioną pozycję wśród swoich dzieł: pozycję, co do której żywi w duchu nadzieję, że nadal będzie czytana długo po jego śmierci. A ja właśnie pragnę, aby ta książka stała się zarówno moim literackim testamentem, jak i świadectwem ku pamięci wszystkich dzielnych marynarzy, którzy zginęli na trasie arktycznej. Mam nadzieję, że nie jest niczym niestosownym ani aroganckim chęć, aby w każdej bibliotece publicznej w każdym mieście w krajach anglojęzycznych znalazła się kopia tej kroniki, która ma przypominać, abyśmy nigdy więcej tak szybko nie zapomnieli o złożonych ofiarach, o okropnym poczuciu osamotnienia, gdy z pomostu nawigacyjnego bezsilnie przyglądaliśmy się, jak towarzyszący nam statek stawał w płomieniach lub przewracał na burtę i na zawsze znikał z oczu. I nie pozostawało po nim nic oprócz tego, co da się wyrazić słowami na kartce. Zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Teraz, gdy ponownie czytam swój tekst, niewiele bym zmienił lub dodał w najnowszej edycji naszej kroniki. Mogę tylko poprosić czytelnika, który po raz pierwszy po nią sięga i który zaraz przewróci stronę i rozpocznie lekturę, żeby uzbroił się w cierpliwość, gdyż z początku wydaje się, że opowieść rozwija się dość wolno. Jednak jak to w życiu, na początku często jest preludium do akcji przyprawiającej o mocniejsze bicie 13
serca, do dramatu rozgrywanego na morzu, takiego jak ten, który przeszedł do annałów historii współczesnej. Jednak zawsze ważniejsi od statków i okrętów byli ludzie, którzy na nich pływali i którzy, miejmy nadzieję, będą żyli na stronach tej książki jeszcze długo po tym, jak pióro autora na zawsze znieruchomieje, a jego nazwisko zostanie zapomniane. Jeśli tak się stanie, to będę z tego rad. 14