Moja historia moje pasje Włodzimierz Biegaj Niezwykły, to ja na pewno nie jestem. Za to moja żona, wręcz przeciwnie Spytacie dlaczego?. Już wyjaśniam. Ja - oficer WP, żona - przedszkolanka. Żyliśmy sobie w małej wojskowej społeczności, mieliśmy duże mieszkanie i pewną pracę. Szczęśliwie dochowaliśmy się parki : syna teraz już oficera WP oraz córki obecnie pani doktor od zwierzaków. Wszystko układało się pięknie, aż do mojego wypadku. Był 04.05.2000r. Jak zazwyczaj w czasie obowiązkowych dla kadry zajęć z wychowania fizycznego graliśmy w piłkę nożną. Traf chciał, że w momencie kiedy uderzyłem piłkę głową, w moim mózgu doszło do wylewu. Poczułem drętwienie policzka i lewej strony twarzy ale nie przejąłem się tym zbytnio. Wróciłem do domu, wykąpałem się i czekałem na powrót żony z pracy. Kiedy wróciła było już ze mną nienajlepiej, zawiozła mnie do szpitala gdzie straciłem przytomność. Późnym wieczorem karetka przewiozła mnie do warszawskiego wojskowego szpitala przy ul. Szaserów. Okazało się, że krwiak umiejscowił się w okolicy pnia mózgu, według konsylium lekarskiego w polu nieoperacyjnym. Rokowania? Można czekać i liczyć że krwiak wchłonie się samoczynnie i nie spowoduje dużych szkód. Tak się nie stało. W przeciągu kilku godzin z jeszcze całkiem młodego 44letniego wysportowanego człowieka stałem się roślinką. Skutek w języku medycznym brzmiał tak: niedowład połowiczy lewostronny z afazją. W szpitalu przebywałem do połowy lipca. W okresie hospitalizacji stan mojego zdrowia poprawił się nieznacznie. Żona pomimo blisko 100kilometrowej odległości szpitala od domu była u mnie prawie codziennie. Po powrocie do domu, uczyłem się wszystkiego od początku. Dzięki uporowi i determinacji żony zamieniliśmy mieszkanie z czwartego piętra na mieszkanie na pierwszym piętrze. Miałem własną rehabilitantkę, która dzień w dzień żmudnymi ćwiczeniami przywracała mi sprawność rąk i nóg. Uczyłem się od nowa chodzić, najpierw przy balkoniku potem z rehabilitantką bądź żoną i wreszcie samodzielnie choć do dziś bezpieczniej się czuję gdy trzyma mnie za rękę. Uczyłem się również mówić. Najpierw wymawiać słowa, które przecież znałem, a potem całe zdania. Nawet łamańce językowe stały się częścią mojej rehabilitacji. np. Spadł bąk na strąk, a strąk na pąk. Pękł pąk, pękł strąk, a bąk się zląkł; Turlał goryl po Urlach kolorowe korale, rudy góral kartofle tarł na tarce wytrwale, gdy spotkali się w Urlach góral tarł, goryl turlał, chociaż sensu nie było w tym wcale. Jedną z powypadkowych dolegliwości były niekontrolowane drgania lewej ręki i nogi. W celu ograniczenia tych niedogodności w 2003 roku trafiłem do szpitala Bródnowskiego gdzie poddano mnie zabiegowi talamotomii. Pomogło lecz nie w 100 procentach. Wiele czasu spędziłem na turnusach rehabilitacyjnych w sanatoriach w Aleksandrowie Kujawskim czy Busku Zdroju gdzie podtrzymywała mnie na duchu wiara mojej żony w to, że sobie poradzę. A przecież ja dorosły człowiek, zaczynałem od zera. Byłem jak małe dziecko przy, którym trzeba zrobić wszystko, od karmienia aż po toaletę. Momentami było mi wstyd własnej bezradności, konieczności korzystania z pomocy żony i to między innymi było motywacją do pracy nad sobą. Wiele godzin codziennych ćwiczeń, rehabilitacji i samozaparcia kosztowało mnie i moich najbliższych dojście do takiego stanu w jakim znajduję się dzisiaj. Mówiąc o pasji Pasją mojej żony bo tylko tak to mogę nazwać- było przywracanie mnie do normalnego świata. I chyba, - patrząc na siebie i zmiany jakie we mnie zaszły od czasu wypadku - jej się to udało. To kim jestem dzisiaj zawdzięczam Jej. Uporowi jej i swojemu. Ona chciała pokazać mi, że potrafię a ja robiłem wszystko by Jej nie zawieść. Tak to Jej wiara we mnie, Jej pasja i zacięcie pozwoliły mi uwierzyć w siebie i powolutku wracać do dawnych zainteresowań. Pracowałem w jednostce kartograficznej, gdzie produkowano mapy wojskowe i nie tylko. Poznałem tajniki sztuki drukarskiej i introligatorskiej na tyle by samemu oprawiać książki, tworzyć zeszyty. Po wielu miesiącach przerwy spowodowanej wypadkiem, ponownie spróbowałem. Poświęcając dużo więcej czasu i nakładu pracy udało mi się zrobić zeszyt, a potem następny i kolejny.
Na zdjęciu własnoręcznie wykonany i oprawiony przeze mnie zeszyt i zeszyt ze skorowidzem. Skoro już tyle umiałem zrobić, postanowiłem wrócić do klejenia kartonowych modeli żaglowców. Nie wiedziałem czy poradzę sobie z tym zadaniem, ale musiałem spróbować. Początkowo ciężko było mi utrzymać nożyczki, nie mówiąc już o wycinaniu, to samo było z linijką czy skalpelem. Na pierwszy ogień poszedł jacht Opty. Zawściekłem się. Po wielu nieudanych próbach w końcu udało się! Opty jacht na, którym L. Teliga opłynął świat
Nie pamiętam ja długo go robiłem, ale satysfakcja po ukończeniu pracy była ogromna. Niezbyt długo też trwała przerwa aż zabrałem się za następny model. Któregoś dnia syn z obecną już synową zapragnęli mieć statek w żarówce, jaki widzieli podczas wycieczki do Sopotu. W ciągu jednego popołudnia i wieczoru we trójkę zrobiliśmy taki modelik. Stateczek w żarówce - dzieło mojego syna, przyszłej synowej i moje. Kolejnym marzeniem syna był statek w butelce. Tata zrób. I tata zrobił. Powstała Nina. "Nina" w butelce Gdy uwierzyłem w siebie i w to, że mogę, postanowiłem zrobić synowi jako prezent ślubny model żaglowca Santa Maria. Ponieważ mam problemy z wycięciem czy sklejeniem malutkich elementów, zrobiłem model powiększając go w skali 2:1. Jest do tej pory największy model jaki zrobiłem. 90cm długości, 42cm szerokości, ponad 75cm wysokości i około 0.5 m 2 żagli. Praca nad Santa Marią trwała około pół roku.
Santa Maria Muszę przyznać, że wykonane przeze mnie modele podobały się wszystkim, zarówno rodzinie jak i znajomym. W tzw. międzyczasie wykonałem też okręt w butelce dla mojego chrześniaka. Zamówień pojawiało się coraz więcej, chętnych na stateczki było wielu. Powoli staram się zadowolić wszystkich. Dotychczas wszystkie robione przeze mnie modele były kopiami z Małego Modelarza. Postanowiłem pójść troszkę dalej. Korzystając z Internetu sam narysowałem plany łodzi wikingów. Był to pierwszy zbudowany przeze mnie model który stworzyłem od początku do końca sam. Niezbyt długo postał u mnie, przekazałem go na aukcję na rzecz dzieci niepełnosprawnych. Drakkar łódź vikingów Zresztą niewiele z modeli, które wykonałem zarówno przed jak i po wypadku pozostało w domu. Rozeszły się po ludziach. Nie pamiętam komu je rozdałem, ale było ich kilkadziesiąt.
Największy (ponad 90cm) i najmniejszy (około 5cm), ze zrobionych przeze mnie modeli żaglowców. Santa Maria w skali 1,5:1 Po zrobieniu statku wikingów, zająłem się klejeniem kolejnej wersji Santa Marii, trochę mniejszej od poprzedniej ale równie okazałej. Poświęciłem na nią kilka miesięcy i w efekcie jest na co popatrzeć. Na kolejny model nie trzeba było długo czekać. Moja córka zażyczyła sobie model okrętu Piratów z Karaibów czyli Czarną perłę. Trochę trwało nim zdobyłem plany modelarskie tego żaglowca. Jak zawsze pomógł internet. Troszkę ponad dwa miesiące prawie codziennej pracy i model był gotowy. "Czarna Perła" - statek "Piratów z Karaibów"
Aktualnie w modelarstwie zrobiłem sobie małą przerwę na zebranie sil przed klejeniem kolejnego modelu. Tym razem pod nóż idzie Rudy 102 mój pierwszy czołg z kartonu. Trzymajcie kciuki. Modelarstwo to jedna z moich pasji, którą mogę rozwijać dzięki pasji żony, która wierzyła we mnie i robiła wszystko bym i ja uwierzył. Drugą pasją jest szaradziarstwo, którym także zajmuję się ładnych parędziesiąt lat. Kiedyś wiązało się to tylko z namiętnym rozwiązywaniem krzyżówek, teraz także je układam. Efekt końcowy pozytywny gdyż kilkanaście z wymyślonych przeze mnie krzyżówek i rebusów zostało wydrukowanych, a inne czekają na druk. I tylko żal, że nie mogę w żaden sposób podziękować Jej za to co dla mnie zrobiła. Nawet na głupią wiązankę kwiatów mnie nie stać. Po prostu nie zarabiam i nie mam a do żadnej pracy się już nie nadaję. Przykre ale prawdziwe.