Blaga, Chała, Odlot. Wojciech Rosyk. Spis treści - 1 - Imiona i nazwiska osób występujących w książce są fikcyjne. I Rozdział.



Podobne dokumenty
Joanna Charms. Domek Niespodzianka

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

Streszczenie. Streszczenie MIKOŁAJEK I JEGO KOLEDZY

Odkrywam Muzeum- Zamek w Łańcucie. Przewodnik dla osób ze spektrum autyzmu

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

Przedstawienie. Kochany Tato, za tydzień Dzień Ojca. W szkole wystawiamy przedstawienie. Pani dała mi główną rolę. Będą występowa-

Moje pierwsze wrażenia z Wielkiej Brytanii

Hektor i tajemnice zycia

Igor Siódmiak. Moim wychowawcą był Pan Łukasz Kwiatkowski. Lekcji w-f uczył mnie Pan Jacek Lesiuk, więc chętnie uczęszczałem na te lekcje.

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Copyright SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015 Copyright for the illustrations by SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

WYCIECZKA DO ZOO. 1. Tata 2. Mama 3. Witek 4. Jacek 5. Zosia 6. Azor 7. Słoń

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

BEZPIECZNY MALUCH NA DRODZE Grażyna Małkowska

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. W szpitalu

Przepraszam, w czym mogę pomóc?

Marcin Budnicki. Do jakiej szkoły uczęszczasz? Na jakim profilu jesteś?

MAŁY PABLO I DWIE ŚWINKI

Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. (1 J 4,11) Droga Uczennico! Drogi Uczniu!

Chłopcy i dziewczynki

Czyli w co bawili się nasi rodzice i dziadkowie

Izabella Mastalerz siostra, III kl. S.P. Nr. 156 BAJKA O WARTOŚCIACH. Dawno, dawno temu, w dalekim kraju istniały następujące osady,

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

Tłumaczenia: Love Me Like You, Grown, Hair, The End i Black Magic. Love Me Like You. Wszystkie: Sha-la-la-la. Sha-la-la-la. Sha-la-la-la.

Pan Toti i urodzinowa wycieczka

Copyright 2015 Monika Górska

"SZÓSTECZKA" Minął kolejny rok szkolny wypełniony wieloma ważnymi wydarzeniami.

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, klasa III, pakiet 109, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

Bajkę zilustrowały dzieci z Przedszkola Samorządowego POD DĘBEM w Karolewie. z grupy Leśne Ludki. wychowawca: mgr Katarzyna Leopold

WARSZTATY pociag j do jezyka j. dzień 1

Pokochaj i przytul dziecko z ADHD. ADHD to zespół zaburzeń polegający na występowaniu wzmożonej pobudliwości i problemów z koncentracją uwagi.

Olaf Tumski: Tomkowe historie 3. Copyright by Olaf Tumski & e-bookowo Grafika i projekt okładki: Zbigniew Borusiewicz ISBN

W ramach projektu Kulinarna Francja - początkiem drogi zawodowej

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

Copyright 2017 Monika Górska

potrzebuje do szczęścia

Kolejny udany, rodzinny przeszczep w Klinice przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu. Mama męża oddała nerkę swojej synowej.

Opowiedziałem wam już wiele o mnie i nie tylko. Zaczynam opowiadać. A było to tak...

ZADANIA DYDAKTYCZNE NA STYCZEŃ

SCENARIUSZ ZAJĘĆ DLA UCZNIÓW KL III SZKOŁY PODSTAWOWEJ KULTURALNY UCZEŃ

Podziękowania dla Rodziców

Na skraju nocy & Jarosław Bloch Rok udostępnienia: 1994

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?

Uprzejmie prosimy o podanie źródła i autorów w razie cytowania.

Anioł Nakręcany. - Dla Blanki - Tekst: Maciej Trawnicki Rysunki: Róża Trawnicka

INFORMACJE PODSTAWOWE

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, pakiet 159, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

JĘZYK. Materiał szkoleniowy CENTRUM PSR. Wyłącznie do użytku prywatnego przez osoby spoza Centrum PSR

Witajcie dzieci! Powodzenia! Czekam na Was na końcu trasy!

VIII TO JUŻ WIESZ! ĆWICZENIA GRAMATYCZNE I NIE TYLKO

Zapewne wasz trzylatek właśnie rozpocznie lub rozpoczął edukację przedszkolną, która wiąże się z pewnymi trudnościami dodatkowymi emocjami.

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

Chwila medytacji na szlaku do Santiago.

Część 4. Wyrażanie uczuć.

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

INSCENIZACJA NA DZIEŃ MATKI I OJCA!!

Rozdział II. Wraz z jego pojawieniem się w moim życiu coś umarło, radość i poczucie, że idę naprzód.

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

Punkt 2: Stwórz listę Twoich celów finansowych na kolejne 12 miesięcy

W MOJEJ RODZINIE WYWIAD Z OPĄ!!!

Szczęść Boże, wujku! odpowiedział weselszy już Marcin, a wujek serdecznie uściskał chłopca.

Zasady Byłoby bardzo pomocne, gdyby kwestionariusz został wypełniony przed 3 czerwca 2011 roku.

ASERTYWNOŚĆ W RODZINIE JAK ODMAWIAĆ RODZICOM?

Paulina Grzelak MAGICZNY ŚWIAT BAJEK

LATO I DZIECI Lato do nas idzie, Zatrzyma się w lesie. Jagody i poziomki W dużym koszu niesie. Słoneczka promienie Rozrzuca dokoła. - Chodźcie się pob

LATO I DZIECI Lato do nas idzie, Zatrzyma się w lesie. Jagody i poziomki W dużym koszu niesie. Słoneczka promienie Rozrzuca dokoła. - Chodźcie się pob

Pewien człowiek miał siedmiu synów, lecz ciągle nie miał córeczki, choć

"PRZYGODA Z POTĘGĄ KOSMICZNA POTĘGA"

Język polski marzec. Klasa V. Teraz polski! 5, rozdział VII. Wymogi podstawy programowej: Zadania do zrobienia:

Jaki jest Twój ulubiony dzień tygodnia? Czy wiesz jaki dzień tygodnia najbardziej lubią Twoi bliscy?

AUDIO / VIDEO (A 2 / B1 ) (wersja dla studenta) ROZMOWY PANI DOMU ROBERT KUDELSKI ( Pani domu, nr )

Podróże w czasie. Autor: Maja Kleiber Ilustracje: Maja Kleiber

Ćwiczenia do pobrania z Internetu

OGÓLNOPOLSKI SPRAWDZIAN KOMPETENCJI TRZECIOKLASISTY

W brzuchu mamy. Moje imię

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

Wiersz Egzaminy, egzaminy... Ania Juryta

PONIEDZIAŁEK, 11 marca 2013

BURSZTYNOWY SEN. ALEKSANDRA ADAMCZYK, 12 lat

SOCIAL STORIES HISTORYJKI Z ŻYCIA WZIĘTE

mnw.org.pl/orientujsie

KARTY PRACY DO CZYTANIA ZE ZROZUMIENIEM. Opracowała Elżbieta Radziemska. Droga do szkoły

Serdecznie dziękuję trzem najważniejszym kobietom mojego życia: córce Agatce, żonie Agnieszce i mamie Oli za cierpliwość, wyrozumiałość, wsparcie,

Spis treści. Kiedy dziecko kaprysi Kiedy dziecko się wyrywa Kiedy dziecko nie chce czegoś zrobić samo Kiedy dziecko czuje strach przed nieznanym (2)

Konspekt zajęcia przeprowadzonego w grupie 3-4 latków w dniu r. przez Joannę Słowińską

Dzień 2: Czy można przygotować dziecko do przedszkola?

Operacja KRAINA MARZEN

Scenariusz 2. Źródło: H. Gutowska, B. Rybnik; Bezpieczna droga do szkoły, cz. 2. Wyd. Grupa Image, sp. z.o.o., Wydanie IV, Warszawa 2002r.

Mała Szkoła Wielka Sprawa

Kielce, Drogi Mikołaju!

Comenius wyjazd do Włoch. Jagoda Kazana 6a Alicja Rotter 6a

MODLITWY. Autorka: Anna Młodawska (Leonette)

Poszukiwanie skarbu. Liczba osób: Opis

Sprawozdania z wycieczki po Szlaku Piastowskim

Transkrypt:

- 1 - Wojciech Rosyk Blaga, Chała, Odlot Imiona i nazwiska osób występujących w książce są fikcyjne. Spis treści I Rozdział Czerwona gondola 1. Gondolier 4 2. Na Szajbie 5 3. Jurandów 7 4. Zosia 10 5. Żywe srebro 11 6. Babci pieróg 12 7. 2x + 3 = 5 14 8. Miasto 15 9. Auto 18 10. Nowy Rok 21 11. Pierwszy telewizor 22 12. Czerń i biel 23 13. Polonez 24 14. Matura 25 15. Autostop 26 16. Rozstanie 28 17. Skuter 29 18. Arek 31 19. Śledź 33 20. Katowice 36 21. Zaręczyny 39 22. Naiwność czy głupota 43 23. Przedpole przegranej 45

- 2 - II Rozdział Mury Carcassonne 1. Jedyna wiosna 48 2. Upragnione M-2 50 3. Michał 53 4. Julianna 55 5. Chorzowska ósemka 59 6. Za szybą wystawy 61 7. Klaudia 64 8. Ich miejsce na ziemi 66 9. Zapomniałem 68 10. Wyjazd 71 11. St. Etienne 73 12. Elektryk 74 13. Sto franków 76 14. Przez Pireneje 80 15. Powrót 84 16. Spowiedź 88 17. Inwestprojekt 90 18. Bułgaria 93 19. Kurator 97 20. Alina 100 21. Maluch 109 22. Ciężar wioseł 112 23. Koktajl 115 24. Bułgaria '78 117 25. Fotograf 121 26. Czerwcowa niedziela 123 27. Nad Hańczą 125 28. Rok 1980 129

- 3 - III Rozdział Powyżej gniazda 1. Zakopane 133 2. Odlot 136 3. Kamienie na szosie 139 4. Azylanci 144 5. Lach przy Lechu 147 6. Winobranie 152 7. Z ziemi włoskiej do Murnau 155 8. Zmiana rejestracji 166 9. Nocna zmiana 171 10. Październikowe popołudnie 176 11. Dymiąca Etna 178 12. Powrót do normalności 182 13. Miara możliwości 192 14. Zmierzch i kolejny świt 196 15. Kalabria `88 200 16. Od wakacji do wakacji 207 17. Pożegnanie z Jugosławią 215 18. Roller, Bush i Mustafa 222 19. Dwa wesela 225 20. Teściowa w Wenecji 233 21. W poprzek Francji 237 22. Stoicki spokój 245 23. Przygraniczna cisza 255 24. Pierwszy uścisk sprawiedliwości 258 25. Dom rodzinny 262 26. W objęciach prawa 265 27. Reintegracja czy poniżenie 266 28. Odlot jubileuszowy 273 29. Mydlana trawa 278 30. Skok w przód 285

- 4 - I Rozdział Czerwona gondola Gondolier Zieloną przestrzeń przed domem ograniczał głęboki rów. Przecinał w poprzek dolinę szerokiej łąki, wyznaczając dostępne obszary zabaw. Nigdy nie zastanawiałem się, kto wykopał tę przeszkodę i czyje czołgi miały w nią wpadać. Jedno wiedziałem: każde zbliżenie się do brzegu groziło laniem. Ileż jednak pokus było silniejszych od tej kary? Zimą, gdy woda zamarzała, dziecięcy świat tajemniczych wypraw stawał się nieskończony. Wracając ze szkoły, wystarczała tylko chwila na przykręcenie łyżew wyciągniętych z tornistra. Swoboda, ograniczona jedynie twardością lodu, trwała do zmierzchu. Śnieg gasił pragnienie, chłodził rozgrzane policzki i uświadamiał, że w domu trzeba będzie osłaniać się poduszką. Doskonale opanowałem szeroki asortyment ochrony przed paskiem i tylko raz zdarzył się niewypał. Zaskoczony zostałem na środku pokoju, słyszałem już świst cienkiej, biało-niebieskiej plecionki poruszanej ręką mamy. Nie miałem żadnych szans na obronę. Nagle, doznawszy olśnienia, wskoczyłem pod dywan! W zachwycie nad własnym geniuszem przeszkadzały tumany kurzu, oczekujące na przedświąteczne porządki. Mama wpadła w furię - nie przypuszczałem, że miała tyle siły. W pokoju zakotłowało się; przerażającemu krzykowi wtórował odgłos padających, dookoła stołu, krzeseł. Próbowałem jeszcze zagłębić się pod niedostępne fałdy dywanowej mieszaniny ciężkiego materiału i rocznego pyłu. Nadaremnie...! W czasie marszu do łazienki, cała moja postać, szczególnie jej tylna, zaokrąglona część, pokrywała się wzrastającą ilością odkurzonych miejsc. Wiosną, łąkę, od ogrodu po rów przeciwczołgowy, zalewała woda. Rodzice twierdzili, że to bajoro powstawało w wyniku źle funkcjonującej kanalizacji całego zespołu budynków szpitalnych. Dla nich bajoro, dla nas morze fantazji. Wszystkie drzwi z ogrodowej altany wynosiliśmy na ten zalew chłopięcych marzeń. Godzinami potrafiliśmy pływać, prowadzić wojny i zdobywać nieznane kraje. W zabawach towarzyszył mi Stasiu - mieszkał z rodzicami na terenie szpitala, gdzie jego ojciec zatrudniony został jako woźnica. W równym stopniu angażowaliśmy się poszukiwaniem morskich skarbów, jak i pirackimi wypadami. Staś przychodził zazwyczaj pod okna z przygotowaną żerdzią. Rodzice nie okazywali zachwytu z tego rodzaju zabaw na gnojówce, ale tolerowali je. - Gondolier na ciebie czeka - zawołała mama. Grałem z Krysią w wojnę i przegrywałem, bez żalu więc odszedłem od stołu. Karty poleciały na ziemię - wybiegłem z pokoju, a towarzyszył mi wrzask młodszej siostry: - Gondolier... Gondolier... Gondolier...! Nie robiłem sobie nic z histeryzowania Kryśki, lubiłem nawet się z nią droczyć. Na Stasia podziałało to inaczej; poczerwieniał, zacisnął zęby, usta wykrzywił. Ze złością wycedził: - Nie jestem żadnym gondolierem...! Czy mógł on coś wiedzieć o nieznanej, odległej Wenecji? Obraził się śmiertelnie. Każdorazowo, gdy mam okazję płynąć po Canal Grande, wspominam Stasia. Myślę wtedy o brudnej wodzie mogącej tak skutecznie inspirować do wspaniałych czynów i przeżyć.

- 5 - Na Szajbie Nie były to mury Carcassonne! Proste bez baszt i wykuszy, nie broniły przed wtargnięciem do środka; uniemożliwiały wyjście na zewnątrz. Więzienie...? Nie! Zakład dla wariatów. Szpital na Szajbie, odizolowany od miasta i wsi, stanowił niezależną jednostkę urbanistyczną i administracyjną. Dyrektorem tego obiektu został ksiądz. Mieszkał nad nami, na pierwszym piętrze. Żyliśmy w dobrych stosunkach. Przez całe życie ciągnie się za mną zapach i smak ciasteczek anyżkowych, którymi nas częstował. Z czasem szpital zaczął zmieniać swój charakter. Stawał się dostępny dla szerszej rzeszy ludzi, powstawały nowe oddziały. Chirurgią zarządzał mój ojciec. W pejzażu szpitalnym tylko jeden element pozostał stały - siostry zakonne. Były wszędzie. W pierwszym rzędzie oczywiście przy chorych, jako pielęgniarki, salowe, laborantki. Dodatkowo prowadziły gospodarkę olbrzymiego szpitala. W swoich czarnych habitach, z jednakową godnością piekły chleb czy karmiły świnie. Nigdy nie widziałem ich odpoczywających. Ja natomiast miałem dużo czasu i starałem się zgłębić tajemnice najbardziej niedostępnych kątów. Dochodziło więc między nami do kolizji. W niemieckim porządku zabrakło miejsca dla tak rozbrykanego szczeniaka. Bawiłem się w piwnicy maszyną do szatkowania kapusty. Przyłapała mnie na tym siostra Gertruda. - Poobcinasz sobie palce...! - krzyczała ciągnąc mnie za ucho. - No to, co! Tato mi je przyszyje. Po paru takich wybrykach mama przywiązała mnie sznurem do barierki przy drzwiach wejściowych. Swoboda ograniczona została do dziesięciu metrów konopnego splotu, który po paru godzinach gdzieś się zapodział. Andrzej, o rok starszy towarzysz podwórkowych poczynań, górował nade mną nie tylko wiekiem. Wspólnie grandziliśmy, ale kary, dziwnym zbiegiem losu, spadały głównie na mnie. Pojęcia jeszcze nie miałem, do czego służą pieniądze, kiedy on wyciągał mnie na zarobkowe wyprawy. Wybieraliśmy się do dużej powozowni. Za każdym razem łupem naszym, stawały się drobniaki leżące na siedzeniach czy podłodze jakiejś bryczki albo karety. Nie wiedziałem skąd się one brały, w tym zacisznym i mrocznym miejscu. Andrzej natomiast chodził na pewniaka, wiedział, kiedy i gdzie szukać. Spróbowałem raz, na własną rękę, wybrać się po te skarby. Wieczorem, w tajemnicy przed kumplem, wślizgnąłem się przez uchyloną bramę. Z rozkołysanej bryczki dochodziły dziwnie zmęczone głosy. Kobiecy krzyk sparaliżował mnie. Uciekłem w panice. Następnego dnia czekałem na czatach przed powozownią, a Andrzej myszkował w środku. Po chwili wyszedł. Ze złożonych dłoni dochodził dźwięk drobniaków, a spod przymkniętych powiek płynęło szyderstwo. Podziwiałem go, w każdej sprawie mnie przewyższał. Dyrekcja szpitala przeznaczyła Pawilon Ogrodowy, w którym mieszkaliśmy, na oddział zakaźny. Musieliśmy, wobec tego przeprowadzić się do budynku poza terenem szpitalnym, należącym kiedyś do sióstr zakonnych. I znowu ksiądz mieszkał nad nami, a Andrzej z rodzicami sąsiadował na parterze. Nieskończona ilość zakamarków nowego domu i jego otoczenia, pochłaniała cały nasz czas. W mieszkaniu przebywałem w czasie posiłków i snu. Olbrzymi ogród z altaną pośrodku, nieodkryte dróżki wśród krzaków i drzew. Skarpa, na którą wchodziło się ścieżką wyłożoną kamiennymi płytami, zakończona wiecznie zamkniętą furtką. Budynki gospodarcze z płaskimi dachami. Wreszcie piwnice naszego domu, wypełnione po brzegi rzeczami ludzi, którzy musieli opuścić swoje siedziby. Najwięcej znajdowało się tam książek, które powynosili lokatorzy z nowo przydzielonych im mieszkań. Litery, na stronach tych książek, miały dziwne kształty. Teksty więc omijałem, szukając wyłącznie obrazków. Nie rozumiałem z tego za wiele, wszystko wydawało się odległe; stanowiło jakąś nierealną przeszłość. W prawej części korytarza piwnicznego znajdował się piec. Służył kiedyś do wypieku chleba. Przestrzenne palenisko spenetrowaliśmy wielokrotnie. Poza popiołem nie znaleźliśmy żadnych skarbów. Pewnego dnia Andrzej nakłonił mnie na ponowne poszukiwania. Jakieś prorocze przekonanie kazało mu wierzyć w powodzenie wyprawy. Sam pozostał na zewnątrz, poskrzypując zardzewiałymi drzwiami. Ochoczo zabrałem się za przekopywanie popiołu. Po chwili odnalazłem w rogu, lekko przysypane pyłem, stare pudełko zapałek. W środku znajdowały się, dokładnie poskładane, jakieś zielone pieniądze. Radość trwała tylko chwile. Andrzej lekceważąco stwierdził, że są to bezwartościowe papierki. Zabrał mi je i szelmowsko uśmiechając się pobiegł do swojego mieszkania. Rozczarowany otrzepywałem portki. Z koszuli nie potrafiłem usunąć śladów sadzy. Nie miałem więc wątpliwości, że znowu oberwę. Pomyliłem się jednak...! Mama z nadmiernym zainteresowaniem zaczęła mnie wypytywać, gdzie się tak wybrudziłem. Nie mogłem zmyślać; ślady jednoznacznie wskazywały na źródło ich powstania. Padło zaskakujące pytanie czy czegoś w piecu nie znalazłem. Zacząłem pleść coś wymijająco. Mama wykazywała nietypowe zdenerwowanie i jakąś obawę. Opowiedziałem więc o starym pudełku i bezwartościowych papierkach, które zabrał Andrzej.

- 6 - Nagle straciły ważność moje brudne portki i koszula. Rodzice udali się do gabinetu, na naradę, po której mama pospiesznie ściągnęła fartuszek, uczesała włosy i poszła na spotkanie z matką Andrzeja. Nie znałem takiego napięcia w domu. Ojciec nerwowo przemierzał pokój, paląc nieprzerwanie papierosy. Niebawem wróciła mama. Przyniosła w zaciśniętej ręce znane mi pudełko. Znowu poszli do gabinetu. Wiedziałem, że jak dostanę lanie to długo go nie zapomnę. Tego dnia miałem jednak wyraźne szczęście. Zamiast rżnięcia odbyła się poważna rozmowa. Dopuszczono mnie do tajemnicy. Wytłumaczono, że pieniądze są prawdziwe, ale za ich posiadanie mogłyby nas spotkać jakieś straszne przykrości, nie wyłączając więzienia. Rodzice musieli je gdzieś schować i bardzo prosili abym nikomu o tym nie mówił. W sumie mało obchodziły mnie te tajemnicze historie. Czułem straszne rozczarowanie jedynie z powodu najlepszego kumpla. Andrzej okazał się kłamcą i zdrajcą. Te same zielone papierki, po wielu latach znalazł, w skrzyni pianina, stroiciel; w pożółkłej kopercie znajdowało się dwadzieścia kanadyjskich dolarów. Rodzice zaklinali się, że nie mają pojęcia, kto je mógł tam schować.

- 7 - Jurandów Z letnich wakacji nad morzem wróciliśmy rozhukani; rozrywało nas - stare kąty stały się za ciasne. I nagle... Osamotnienie. Zabrakło towarzysza podwórkowych zabaw - Andrzej poszedł do szkoły. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Przypętał się do mnie, ledwo umiejący chodzić, szczeniak. Nosiłem go na rękach, wałęsaliśmy się po okolicy. Pewnego dnia zawędrowałem pod szkołę. Przykleiłem nos do okna i z zazdrością przyglądałem się Andrzejowi. Siedział w trzeciej ławce i nie zwracał na mnie uwagi. Przez następne dni sytuacja się powtarzała. W oczekiwaniu na kumpla, tuliłem się do szczeniaka. Wracaliśmy wspólnie do domu. Któregoś dnia, gdy tak pokornie czekałem, nauczyciel otworzył okno. Przestraszyłem się, myślałem, że mnie przepędzi. Zacząłem uciekać - usłyszałem wołanie: - Jak masz ochotę, wchodź do środka i siadaj w ławce. Bezceremonialnie wskoczyłem do klasy, wszyscy się śmiali, nauczyciel podkręcił wąsa, siadłem przed dużą tablicą. Dumnie trwałem w zwycięskiej postawie, nie zdając sobie sprawy, że zalegalizowałem tym gestem koniec swojej wolności. Zamiast szczeniaka zacząłem nosić tornister. Z pobytu w pierwszej klasie pamiętam głównie księdza-katechetę. Nie mógł po bożemu nakłonić mnie do nowych obowiązków, więc obrywałem linijką po rękach. Każdy rok w jurandowskiej szkole to jakieś niezapomniane wydarzenie. Druga klasa - uczyła nas spokojna i opanowana pani Pawłowska. Nie odrobiłem zadania domowego. Nauczycielka widząc to, spytała gdzie jest mój zeszyt. - Mam go... Nie mogę tylko tornistra otworzyć. Pod ławką z całej siły związywałem sznurówką zamkniecie. - Daj tutaj, to rozwiążę. Pomyślałem, że jak przetnie nożem, będzie kłopot z powrotem do domu w luźnym bucie; ale jak chce rozwiązywać, niech spróbuje...! Na pewno nie da rady! Podałem tornister. Pani Pawłowska, jakby nie widząc żmudnej plecionki, prowadziła dalej lekcje. Obserwowałem jej palce. Po paru minutach oddała tornister i sznurówkę, nie wspominając nic o zadaniu domowym. Nie przypuszczam ażeby tym dydaktycznym zachowaniem nauczycielka chciała zwrócić uwagę jedynie na swoją cierpliwość. A mimo wszystko tak się stało...! W czasie przerwy bawiliśmy się w ciuciubabkę. Lubiłem szukać po omacku; na coś zawsze mogłem natrafić, gdyż dziewczyny stanowiły przeważającą większość w klasie. Już któryś raz z rzędu nie mogłem rozpoznać, kogo łapie, gdy poczułem bliskość Marysi. Raptowny skok i... nagły trzask...! W klasie umilkł śmiech. W ustach poczułem krew i ból. Ściągnięto mi opaskę. Na podłodze leżał ząb; wyleciał jak trzasnąłem nim prosto w kant ławki! Pani Pawłowska wysłała nas natychmiast do domu. Szedłem ze spuszczoną głową, a Andrzej niósł w kieszeni moją jedynkę, wypapraną palcami kolegów. Na chirurgii wszyscy nas znali. Ojciec pokiwał tylko głową i zaprowadził mnie na salę operacyjną. Jedynka wylądowała w soli fizjologicznej, ja na stole. Po paru minutach tatuś, bez ceregieli, wsadził ząb na pierwotne miejsce - nie miałem odwagi nawet jęknąć. Po tym zabiegu, mój siekacz siedział w dziąśle przez okrągłe sześć lat. Mógłby dłużej tam pozostać... ale to już historia innej klasy. W trzeciej klasie, na początku roku, pani Pawłowska zachorowała. Zastępstwo przejął jej maż. Ojciec zajął się chorą nauczycielką. Lekarskie wizyty domowe przybrały charakter spotkań towarzyskich. Parę razy w nich uczestniczyłem. W mieszkaniu nauczycieli siedziałem grzecznie, dbając o pozytywny wizerunek dziecka z dobrego domu. Prowadzono poważne rozmowy, z godnością przeplatając je tytułami. Do pana doktora i pani doktorowej przyzwyczajany zostałem na każdym kroku, ale zwracanie się ojca do nauczycieli, użerających się w nieskończoność z wiejskimi dzieciakami, panie profesorze i pani profesorowo odebrałem jako zachowanie bardzo arystokratyczne.

- 8 - Dziecko z dobrego domu miało w szkole problemy z pisownią. Na ostatniej lekcji z polskiego wypadło dyktando. Pan Pawłowski zbierał zeszyty. Biorąc mój przystanął, po czym nie odrywając zdziwionych oczu od zapisanych linijek, usiadł za biurkiem. Rozległ się dzwonek. Z wrzaskiem wybiegałem ze szkoły, gdy nagle ktoś złapał mnie za ramę. - Proszę pana, ja nic nie zrobiłem. Nauczyciel, odciągnął mnie na bok. Szeptem nakazał abym zaczekał na zewnątrz, pod oknem. Z zazdrością patrzyłem za znikającymi kolegami. Gdy wrzask dzieciarni całkowicie ucichł, otworzyło się okno. Z gestów nauczyciela wynikało, że mam wskoczyć do klasy. Usiadłem w ławce; przede mną leżał zeszyt. Pan Pawłowski w ręce trzymał wyrwaną z niego kartkę - widniało na niej więcej czerwonych znaków niż moich gryzmołów. Zacząłem na nowo pisać bez jakiejkolwiek możliwości indywidualnego manewru. Chęć własnej interpretacji, nawet przy pojedynczej literce, wyzwalała natychmiast ostry sprzeciw ze strony nauczyciela. Klasę opuściłem w ten sam sposób jak do niej wszedłem, obiecując, że nawet rodzicom o tym nie powiem. Do szkoły chodziłem wieloma drogami; między wiejskimi chałupami, wśród zasianych pól, po trawiastych pagórkach. Świat mój rozszerzył się nie tylko w przestrzeni, poznałem wielu kolegów, których życie różniło się od mojego. Często, ze szkoły, wracaliśmy sporą gromadą, urozmaicając sobie drogę; głęboki jar, leśny potok, ścieżka wijąca się jego brzegiem. W czasie pogodnych dni dochodziliśmy, do rzeki - szum wody towarzyszył aż do sadu szpitalnego; po sforsowaniu zamkniętej bramy, wpadaliśmy z Andrzejem między drzewa, gdzie dochodziło zawsze do wojny na jabłka. Pewnej niedzieli wyruszyliśmy na wyprawę. Za rzeką, pod lasem czekało na nas paru klasowych kolegów zorientowanych w terenie. Na skraju zielonej polanki wskazali miejsce: - Wy szukajcie tu, my przy tamtych drzewach. Patykiem rozgrzebywaliśmy leśne poszycie; w piasku spoczywały prawdziwe skarby: naboje karabinowe... pociski do dział...! Oblatany Andrzej tłumacząc jak się je rozbiera, pokazywał: - Kulkę kładziesz na jednym kamyku, łuskę na drugim, z góry uderzasz... tutaj w środku... jak trafisz w spłonkę... wybuchnie...! Po przeprowadzonej, według instruktarzu starszego kolegi, czynności, rozkołysany nabój ustępował. Najbardziej świecące kulki braliśmy w całości, z pozostałych tylko proch. Wieczorem, do mocno rozpalonego ogniska wrzuciliśmy puste łuski, po czym przykucnięci, z bezpiecznej odległości, obserwowaliśmy wybuchy; pojedyncze strzały wywoływały napięcie, ale dopiero całe serie wprawiały nas w zachwyt. Wśród strzelających w niebo słupów iskier i świszczących w bezwładnym locie spłonek, rozwalało się ognisko. Przesiąknięci dymem wróciliśmy do domu. W schowkach ogrodowej altany wylądowała zdobycz; dopiero teraz czekała nas prawdziwa zabawa - najbardziej zakazana, więc najfajniejsza. Ojciec często opowiadał o ranionych dzieciach, z pourywanymi palcami, które opatrywał w szpitalu. Dzięki temu obchodziłem się dosyć ostrożnie z nabojami, niemniej jednak miałem też dużo szczęścia. Szybko znudziło się nam samo spalanie prochu - rozpoczęliśmy budowę samopałów. Problem polegał tylko na znalezieniu odpowiedniej rurki; nie taki znowu duży - wystarczyło poszperać trochę w skrzyniach szpitalnego kowala. Sklepaną na końcu rurkę, przymocowywaliśmy do kolby, wystruganej z kawałka drewna. Wypiłowanie małego otworu, w celu podpalania, wieńczyło dzieło. Do lufy wsypywałem proch, po czym, owiniętą w papier kulkę, wbijałem patykiem albo ołówkiem. Wystarczyła teraz tylko zapałka - krótki syk... i puuuff...! Zabawa polegała nie tylko na wybuchu - samopał, choć mało dokładny, dobrze walił. Tak, to była już piąta klasa. W deszczowy dzień siedzieliśmy na dużej przerwie w sali. Któryś z kolegów zaczął przechwalać się, że zabije ze swojej spluwy ptaka. Nikt nie wierzył. Otworzył więc okno, wycelował, a kolega z ławki podpalił panewkę. Z wróbla, siedzącego na sąsiednim drzewie, posypało się pierze. Musiałem wypróbować swoich sił. Wyciągnąłem samopał, oczywiście wcześniej nabity. Stanąłem w oknie, zapałka... syk... i zamiast strzału... cała salwa. W oknach na pierwszym piętrze stali wszyscy chłopcy z dymiącymi lufami. Gdy wchodził nauczyciel z dyrektorem, siedzieliśmy już w ławkach. Po chwili przyszedł woźny. W milczeniu podchodził do każdej ławki i tak jak w kościele na tacę, tak tu do wiadra, każdy wrzucał broń. Rodzicom wyznaczono zebranie na następny dzień. Oprócz przepisowej kary, po której tym razem trochę dłużej nie mogłem siedzieć na krześle, mama zrobiła rewizję w moim pokoju i znalazła prawdziwy pistolet...! Jak do tego doszło to już inna historia.

- 9 - Raz po lekcjach, nadkładając trochę drogi, szedłem z Arturem szosą, wybrukowaną granitową kostką. Artur należał do najlepszych uczniów; zawsze wiedział, co się działo w szkole i co zostało zadane do domu. Kolumna wojska, wracająca z manewrów, zatrzymała się na górce. Weseli żołnierze, zadowoleni z odpoczynku, zachowywali się swobodnie. Artur okazywał niecodzienny zachwyt, prawie wszystkich zaczepiał. Dwóch wojaków naprawiało koło ciężarówki. Rozpoczynali wulkanizowanie uszkodzonej dętki. Chcąc zaimponować koledze, podszedłem do nich i przemądrzale oświadczyłem: "Wiem jak to się robi! Mój tato tak samo dziurki klei". Jeden z żołnierzy roześmiał się: - Tak, tak!!! Z pewnością twojej mamie...! Artur rechotał ze wszystkimi. Spuściłem głowę. Specjalista od dziurek podszedł do szoferki, spod siedzenia wyciągnął pistolet. - Masz, jest dobry, brak mu tylko zamka. Nie podniosłem głowy. - Nie chcesz to dam go twojemu koledze. Jakże zazdrościłem Arturowi. Prawdziwy pistolet...! Jak bardzo chciałbym go mieć! Jeszcze tego samego dnia po południu, wziąłem trochę kulek, pudełko prochu i poszedłem do kolegi. Nie chciał w ogóle słyszeć o jakiejkolwiek wymianie. Nie pokazał nawet spluwy! Zacząłem go męczyć codziennie; w szkole, na przerwach, po drodze nie dawał się przekonać! Po pewnym czasie zmiękł; dałem mu cały zapas prochu i wszystkie kulki. Promieniowałem ze szczęścia, dopiąłem swego, zdobyłem upragnioną rzecz...! Pistolet należał do mnie! Prawdziwa lufa, prawdziwy cyngiel - jak dobrze siedzi w ręce! W tajemnicy przed domownikami, bawiłem się nim w nieskończoność, a wieczorem chowałem go w łóżku pod materacem. Mamę przeraziło odkrycie. Już nie chodziło tyle o to, że bawiłem się takim przedmiotem, lecz że ktoś mógł zobaczyć nielegalną broń! Cóż potem - strach pomyśleć! W panice rodzice pojechali do domu Artura. Upewnili się, co do pochodzenia pistoletu i poczynili ustalenia w celu zachowania tajemnicy. Na koniec, ojciec owinął broń bandażem i utopił to zawiniątko w rowie przeciwczołgowym. W szkole najbardziej grandziłem z Jankiem; robiliśmy sobie nawzajem, wymyślne psikusy. Do końca zajęć pozostaje lekcja historii. Ostatnia przerwa - rozbrykani wypadamy na trawnik. Janek jest silniejszy, przewraca mnie na ziemię. Rozgrzał się, ściągnął kurtkę i znowu wylądowałem na plecach. Mam już dosyć, z wściekłości zbiera mi się na płacz. Niepostrzeżenie wsadzam, do zewnętrznej kieszeni leżącej kurtki, parę znalezionych ślimaków i przypadkowo przechodzę po nich. Pełen satysfakcji biegnę do klasy. Po chwili zjawia się Janek; trzyma w ręce oderwaną kieszeń. Ląduję znowu na podłodze, paru kolegów mnie trzyma, a śmiertelnie opanowany Janek dokładnie rozmazuje resztki winniczków na mojej twarzy. Rozlega się dzwonek. Pluję na wszystkie strony i z desperacją wyrzucam przez okno tornistry moich przeciwników. Chłopcy wybiegają zbierać swoje rzeczy, a do klasy wpada dyrektor z dzwonkiem w ręce. Daję drapaka. Ktoś trzaska drzwiami przed moim nosem. Coś świszczy koło mojej głowy!!! Widzę jak po podłodze kula się, odbity od drzwi, wydający coraz słabsze dźwięki, dzwonek... Historia, choć bardzo ją lubię, miała, długi czas, zapach ślimaków.

- 10 - Zosia Mamę całkowicie pochłaniał dom, ojca szpital. Dzieciom nie poświęcali dużo czasu. Dopiero z przyjściem na świat Zosi zadomowiła się u nas rodzinna atmosfera. Od razu pokochałem małą siostrę. Mając dziesięć lat karmiłem ją, przewijałem i nosiłem na rękach. Jak niezrozumiały i śmieszny był wtedy widok Krysi niosącej w dwóch palcach, w maksymalnej od siebie odległości, mokrą pieluchę. Ojciec przebywał teraz częściej z nami, a mama, po przyjęciu do prac domowych siedemnastoletniej Helenki, poświęcała więcej czasu swoim pociechom Na pierwszym planie była Zosia, nie licząc oczywiście ojca, który, do tej pory tak surowy, przymykać zaczął oko na wybryki najmłodszej córki. Od niego się zaczęło, potem wszyscy na wszystko jej pozwalali. Kto pierwszy nazwał ją "świętym dzieckiem" trudno powiedzieć, niemniej określenie to przylgnęło do niej na całe życie. Święte dziecko szczęśliwie przeszło straszną chorobę, po której kochano je i rozpuszczano w sposób już bezprzykładny. Nie przyszło mi nigdy do głowy być zazdrosnym o uczucie, jakim darzono Zosię. Wprost przeciwnie; pogodny, rodzinny nastrój wytworzył atmosferę, dzięki której zacząłem mniej obrywać. Zupełnie niespodziewanie wysłano nas do prewentorium. Trochę osobistych rzeczy, parę książek w tornistrze. Obce miejsce, pierwsze dramatyczne przejście w życiu. Świat dzieci, po chorobach, powracających do zdrowia. Rygor, w którym nie było miejsca na jakiekolwiek uczucie. Rozkazy wychowawczyń, nietolerujących indywidualności. Najsympatyczniej wspominam zapach jesiennych liści w parku pełnym wysokich drzew, gdzie graliśmy w piłkę. Najmniej sympatycznie natomiast ciszę poobiednią; na wyciągniętych na środek sali gimnastycznej siennikach musieliśmy leżeć w milczeniu przez półtorej godziny. Nie było mowy o wyjściu do ubikacji. Zdarzało się więc, że ciągnięty z powrotem siennik pozostawiał na podłodze mokry ślad. Niespodziewanie, tak jak przyjechaliśmy, zabrano nas z powrotem; tylko parę miesięcy i niby wszystko było po staremu.

- 11 - Żywe srebro Dom rodzinny był zawsze pełen gości. Najczęściej odwiedzała nas Ciocia Bumcia. W okresie lwowskim, pani Bernadeta mieszkała obok rodziców, w bliźniaczej willi i z biegiem czasu ich stosunki sąsiedzkie przerodziły się w rodzinne. Owdowiała jeszcze podczas wojny, po tragicznym wypadku męża-lotnika, a potem w nowej, politycznej i gospodarczej rzeczywistości, nie mogła znaleźć miejsca. Tę naszą przyszywaną ciocię gościliśmy miesiącami, wykorzystując przy okazji jej krawiecki kunszt. Bumcia potrafiła szyć ładnie i bardzo dokładnie. Kiedy jednak, w czasie pracy, została przez kogoś zagadnięta, igła nieruchomiała, grube okulary opadały na nos, jej zmęczone oczy nabierały blasku i rozpoczynała się opowieść, trwająca nieraz długie godziny. A że robiła to w sposób interesujący, nikt nie miał odwagi przerywać tych, wypełnionych życiową mądrością, historii. Wyjątek stanowiły sytuacje, w których coś musiało być gotowe na wczoraj; wtedy wszyscy uważali, aby jakimś, nawet nieistotnym pytaniem, nie odwrócić uwagi cioci od szycia. Ciocia Marysia, mamy krewna, bywała u nas równie często. Każdą czynność wykonywała w sposób pedantyczny. Nie zapomnę jak uczyła mnie składać różki pościeli przygotowywanej do maglowania. Mój zeszyt, który miał być graficzną ilustracją przeczytanych lektur, świecił pustkami. Pewnego wieczoru na białych jego kartkach ręka cioci Marysi zaczęła wyczarowywać literackie postacie. Dołączył się również ojciec. Powstało dzieło, które jednak nie mogło przekonać nauczyciela o pełnym zrozumieniu, przeczytanych przez mnie, lektur. Zdarzało się, że przebywały u nas jednocześnie dwie ciocie. Zazwyczaj rodzice wtedy gdzieś wyjeżdżali... czyli hulaj duszo!!! W gabinecie ojca znalazłem uszkodzony ciśnieniomierz. Na dnie skrzynki połyskiwały kulki rtęci, które w zależności od sytuacji rozdrabniały się lub łączyły w całość. O złapaniu w palce tego żywego srebra nie było mowy. Zdemontowałem resztkę rozbitej rurki i przy jej pomocy, wciągając powietrze, wsysałem tańczące kulki, przenosząc je tym sposobem do małej buteleczki. Pod koniec zabawy poczułem, że coś w ustach - nie było mowy o wykrztuszeniu, poleciało dalej. Zdecydowałem się przyznać cioci Bumce; zareagowała energicznie choć bez paniki i krzyków. Zdawało mi się nawet, że jej oczy uśmiechały się mówiąc: "Co ty jeszcze Andrzejku potrafisz wymyślić ". Poszliśmy natychmiast do szpitala. Byłem tam ogólnie znany. Siostra Aurelia położyła mnie na stole, przykryła to, co w przyszłości nosić miało nazwę: męskie części, ołowianym fartuszkiem i nakazała parę sekund nie ruszać się. Pokazując cioci Bumce świeżo wywołane, jeszcze mokre, rentgenowskie zdjęcie, wskazała mały, czarny punkt i uspokoiła: - Ach to jest drobnostka, nic mu nie będzie. Tydzień temu, proszę pani, jeden wariat zjadł cały termometr i jest zdrowy.

- 12 - Babci pieróg Bolał mnie ząb. Z dentystą nie miałem nigdy nic do czynienia, gdyż wszystko, co było związane ze zdrowiem rodziny leżało w rękach ojca. - Chcesz cały czas trzymać się za policzek i jęczeć, czy pójdziesz do szpitala żeby ojciec wyrwał ząb? - Zapytała mama. Oczywiście byłem bohaterem, zresztą innej możliwości nie miałem. Siedząc na walizce w zatłoczonym korytarzu wagonu drugiej klasy, nadal trzymałem się za policzek. Sama satysfakcja, że nie pisnąłem w czasie zabiegu, nie uśmierzała bólu po wyrwanym "na żywo" zębie. Istniał inny powód zmuszający mnie do godnego zachowania - jechaliśmy na pogrzeb dziadka. Była noc, pociąg kołysał. Przechodzący ludzie potrącali mnie uniemożliwiając drzemkę. Czułem głęboki smutek, choć mało znałem dziadka. Przebywał u nas krótko, chorował na żołądek. W jego postaci najbardziej uderzała twarz; szczupła, wydłużona siwą brodą, której powagę rozładowywał duży, sumiasty wąs. Lubił przechadzać się po ogrodzie, unikając rozhukanego wnuka. O jego dramacie dowiedziałem się wiele, wiele lat później i chyba dopiero wtedy stał mi się bliższy. W czasie stypy, zebrana rodzina wspominała nie tylko zmarłego. Skończyłem posiłek, a dorośli zasiedli do herbaty. Na biurku leżała, niedokończona przez dziadka, kopystka. Szpic i przyległe gałązki świątecznej choinki pedantycznie zostały obcięte, w niektórych miejscach pozostały resztki niezdrapanej kory. Wziąłem kuchenny nóż i z godnością przystąpiłem do kończenia rozpoczętej roboty. Wrzawa podniosła się natychmiast - cała rodzina wsiadła na mnie za bezczeszczenie pamiątki. Takiego bólu się nie zapomina - oddawałem przecież, na swój sposób, ostatnią przysługę dziadkowi. Jedynie ciocia Cesia nic nie powiedziała, chociaż to właśnie ona najbardziej uczuciowo związana była z dziadkiem. Zawsze miała oczy pełne dobroci i miłości. Dziadek spoczął w Bielsku, a grób jego stał się miejscem tradycyjnych spotkań rodzinnych. Co roku więc, w Dniu Wszystkich Świętych jeździliśmy autem na Śląsk. Pierwszy odcinek drogi, najdłuższy i bardzo męczący, prowadził nas do Katowic, do miejsca zamieszkania babci Oli. Stamtąd, już wszyscy razem, udawaliśmy się do Bielska, gdzie na miejskim cmentarzu oczekiwali nas Cesia z Władkiem. Składaniu kwiatów i krótkiej modlitwie połączonej z medytacją, zawsze towarzyszył dotkliwy chłód. Wszyscy, zazwyczaj mocno przemarznięci i zgłodniali, wracali do babci na przyjęcie. Na stół, prosto z piekarnika, wjeżdżała blacha pachnącego ciasta. To był słynny pieróg z kapustą babci Oli! Filiżanka bulionu podkreślała jeszcze bardziej jego niezapomniany smak. Spożywanie pierogu stało się po prostu obrzędem, który wszyscy jego uczestnicy, wspominali przez cały rok. Przekonać się mogłem dopiero po latach, że z kieliszkiem czystej wódki był jeszcze lepszy. W mieszkaniu babci Oli, w rogu pokoju stała duża szafa, wypełniona po brzegi różnymi drobiazgami. Mimo, iż były ich nieprawdopodobne ilości, babcia zawsze dobrze wiedziała, gdzie co się kryje. Gdy decydowała się na znalezienie czegokolwiek, robiła to w sposób bardzo energiczny, tak, aby zapach naftaliny nie wywołał ataku astmy. Miałem już chyba wtedy przekroczony dziesiąty rok życia. Obserwowałem jak babcia, z tajemniczą miną zaczęła dokopywać się do dna szafy. Po chwili, łapiąc z trudem powietrze, wydobyła jakiś długi przedmiot, zawinięty w stary papier. - Już jesteś na tyle dorosły, że mogę sprezentować ci tę wiatrówkę. Nie muszę chyba zaznaczyć jak bardzo zostałem zaskoczony. Do strzelania zamiast śrutu, którego babcia nie miała (a jakby miała to i tak bym nie dostał), użyłem zapałek. Dosyć skomplikowanie wyglądało posługiwanie się tą bronią, pamiętającą bardzo dawne czasy. Najpierw trzeba było "złamać lufę", wsadzić nabój, następnie zatrzasnąć lufę i wreszcie naciągnąć długą dźwignię. Ta ostatnia czynność wymagała użycia dużej siły, a efekt końcowy, kiedy to zapałka leciała zaledwie na odległość paru metrów, zniechęcał do dłuższej zabawy.

- 13 - Krysi nie podobało się to, co robiłem, a do tego była zła, bo nie dostała żadnego prezentu. Aby zaspokoić wnuczki humory, babcia zanurzyła się ponownie w szafie, po czym wyciągnęła lalkę, ulubioną lalkę naszej mamy. Nie poczułem do niej sympatii, a Krysiunia promieniowała ze szczęścia. Radość jej nie trwała jednak długo; przypadkowo odłożyłem wiatrówkę na tapczan, no i co za pech - lufa wylądowała na porcelanowej głowie lalki. Krysia wyła, mamie zakręciła się łza w oku, a babcia marzyła na głos: "Nie mogło to by tak raz być Andrzejusienku żebyś czegoś nie zmajstrował?" Siadłem przygnębiony w kącie, a dorośli zaczęli przypominać najdawniejsze moje wybryki: - Jak to, nie umiejąc jeszcze dobrze chodzić, ściągnąłem z kuchenki prosto na swoją głowę garnek gorącego mleka. - Jak to na korytarzu urządziłem ślizgawkę z nielubianego krupniku. - Jak to kiedyś oświadczyłem zdziwionej mamie, że chciałbym mieć siostrzyczkę. - Dlaczego? Spytała zdziwiona mama. - Chcę zobaczyć jak babcia będzie się wieszała. - Co ty pleciesz? - Przecież babcia powiedziała, że się powiesi jak byś miała jeszcze jedno dziecko. Niepostrzeżenie zacząłem wynosić z pokoju wiatrówkę; nie byłem pewny czy babcia nie zmieni zdania. Droga powrotna, zresztą jak zawsze, strasznie się dłużyła. Siedziałem na tylnym siedzeniu, naszego opelka i bawiłem się naciągniętą wiatrówką. Po pewnym czasie, z nudy i, jak zwykle, z ciekawości zacząłem ją rozkręcać. Śruby nie stawiały oporu i nagle "Trach!" Coś z niesamowitą siłą wyleciało w górę. Część przytrzymująca napiętą sprężynę - kawał ciężkiego metalu, strzelił w dach samochodu, po czym wylądował pod kierownicą. W potężny dźwięk, ojcowskiego "jezusmariaaa!!!", wtopił się paniczny krzyk matki. Zdawałem sobie sprawę co się stało i co mogłoby się stać, gdybym trzymał wiatrówkę w innej pozycji, czy bliżej głowy kierowcy. Nieposkładana broń ponownie znalazła miejsce na dnie szafy i już nigdy nie udało mi się jej użyć. Rodzice również nie kwapili się z oddaniem jej do naprawy. Kiedyś, po wielu latach zapytałem mamę: co się stało z babci wiatrówką? Ani mama, ani nikt inny z grona domowników nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

- 14-2x + 3 = 5 Mała górka oddzielała od szkoły nieduży kawałek nierównej łąki. Cóż nam trzeba było więcej do kopania piłki? Dwa tornistry położone w odległości pięciu kroków stanowiły bramkę, linię autową wyznaczał z jednej strony - drut kolczasty, z drugiej - rów przy szosie. Po lekcjach zawsze paru chłopców miało ochotę na bieganie za piłką; zdarzało się to również w zimie, na śniegu. Szaleliśmy w rękawiczkach i z czapkami naciągniętymi na uszy; było w tym więcej zabawy niż prawdziwej gry. Zakończenie, jednego z takich spotkań, miało dość nieprzyjemne konsekwencje. Pędziłem na bramkę. W czasie strzału, zamiast piłki, Janek złapał mój but. W pierwszej chwili nie poczułem bólu. Wszyscy śmiali się z koziołka, jakiego wywinąłem, a ja nie mogłem stanąć. Kolano strasznie bolało. Artur skombinował sanki, na których zawiózł mnie do domu. Nie było na szczęście złamania, ale nogę trzeba było unieruchomić. Na chirurgii specjalistą od gipsów był pan Pawełek. W zachwycie oglądałem jak z mokrych bandaży i białej mazi wyłaniał się nowy kształt mojej nogi. Wkrótce dzieło zostało skończone, musiałem tylko poczekać aż stwardnieje. Dumny z nowego przeżycia delektowałem się perspektywą dwutygodniowych wakacji, jednakże miły nastrój nieróbstwa po paru dniach został zakłócony. Pod gipsem zaczęło mnie coś swędzieć; palce były za krótkie, należało użyć czegoś innego. Ciocia Marysia wyszukała w kuchni warząchew z długą rączką; przyrządem tym mogłem teraz dochodzić, pod białą skorupą, do najdalszych miejscach. Nadeszła jednak chwila, że zbawczy drewniany patyk nie mógł uśmierzyć swędzenia. Pozostawała tylko jedna rzecz, od początku chodząca po głowie - woda... zimna woda!!! Gdy w szczelinę między gipsem a nogą wpłynęła zawartość litrowego dzbanka, zrobiło mi się niesamowicie dobrze. Ulgę czułem przez jeden dzień i drugi, po czym w miejscach gdzie swędziało poczułem pieczenie. Ojciec przedwcześnie ściągnął gips. Na zagojenie odleżyn pod kolanem, musiałem jednak trochę poczekać. Gdy, kuśtykając, szedłem ponownie do szkoły, mama zapytała: - Jaki będzie twój następny wyczyn? Nie musiała długo czekać. Na szkolnej zabawie dostałem przypadkowo, ale skutecznie w zęby; jedynka, która już raz była na zewnątrz, pożegnała się ze mną ostatecznie! Do zakończenia szkoły podstawowej pozostało niewiele czasu, a dyrektor zupełnie nie kwapił się z umieszczeniem mnie na liście uczniów idących do gimnazjum. Nie chodziło tylko o dzwonek, którym za mną rzucał. Dyrektor uczył nas rosyjskiego i rachunków, a właśnie w tych przedmiotach nie byłem orłem. Rosyjski świadomie odpuścił, zdając sobie sprawę, że nieuczenie się tego języka należało do dobrego tonu. Natomiast z rachunków otrzymałem ostatnią szansę - przy tablicy rozwiązać miałem równanie: 2x + 3 = 5. Marysia błyskawicznie podała ściągawkę. Kończąc zapinanie sandała pewnie ująłem kredę. Chwila zastanowienia i bez problemu zadanie rozwiązałem. Dyrektor z zadowoleniem pokiwał głową. Chciałem już odejść, gdy usłyszałem: - Sprawdź jeszcze to równanie. Zaskoczony, nie słyszałem nawet podpowiedzi. Mieszkanie, zamieszkiwane uprzednio przez rodziców Andrzeja, zajęli nowi sąsiedzi. Młode małżeństwo; para tryskająca polotem i energią, przyjechała bezpośrednio po studiach, pracować w szpitalnym laboratorium. Od początku, nasze wzajemne stosunki stały się bliskie, przyjacielskie. Pan magister, pieszczotliwie przechrzczony przez własną żonę z Janka na "Dziubdziulka", postanowił zająć się moją edukacją. Panowała słoneczna wiosna. Do ogrodowej altanki dochodził świergot ptaków, a rozkołysane, młode gałązki rzucały uspakajający cień. Przekonany byłem, że miejsce to nadaje się do wszystkiego, tylko nie do nauki. I aż dziw, że w tak niekonwencjonalnych warunkach pan Janek potrafił bardzo szybko wytłumaczyć to, co nie docierało do mnie przez tyle szkolnych lat: "Rachunki to nie liczenie, lecz myślenie".

- 15 - Miasto Stara sanitarka wojskowa, przerobiona na prymitywny środek transportu, przywoziła rano, do pracy w szpitalu, ludzi z miasta. W drodze powrotnej, wykorzystywałem jej jałowy kurs, aby dostać się do gimnazjum. Chodziłem do 8b. Czułem się obco w miejskim otoczeniu; wszystko było inne i tylko Artur przypominał utracone królestwo rozległych łąk. Poznawałem "nowe" i odczuwałem ciężar jego obowiązków. Nie wychodziłem jednak ze świata dziecięcych marzeń. Pogoń za nieograniczoną przestrzenią, będzie się zresztą wlec za mną przez całe życie. Odkryłem sport i wbrew pozorom tego olśnienia nie doznałem dzięki kolegom. Zamiłowanie do koszykówki, lekkoatletyki czy gimnastyki, zawdzięczałem niezapomnianemu profesorowi Wychowania Fizycznego, panu Mrozkowi. To dzięki niemu zrozumiałem, że tylko to, co się robi z sercem, robi się dobrze. W tamtych czasach pochłonięty sportem, zabawą i rozrabianiem, nie miałem czasu na analizowanie podobnych maksym. Przypuszczalnie z tego powodu, dostałem od kolegów parę razy w zęby, co oczywiście nie miało wpływu na mój gimnazjalny poziom, a tylko wywołało niezrozumiałe rozżalenie. Duża przerwa, korytarz z wyfroterowanym linoleum, koledzy zaczepiają dziewczyny, a ja ślizgam się na filcowych pantoflach. Czyjaś wystawiona noga kończy szaleństwo. Podnosząc się z podłogi widzę dziwnie wykrzywioną rękę. Na stole zabiegowym leży, owinięty bandażem, drewniany klocek - przyrząd ten, o trójkątnym przekroju, służy tatusiowi do prostowania mojego przedramienia. (Czyż ja wiem, może faktycznie wychował mnie na twardego człowieka?) Cykl formowania moich kości zostaje parokrotnie powtórzony. Ojciec podnosi rękę, okiem fachowca przygląda się nierówności i ponownie prostuje. Gdy, postępując w ten sposób uzyskał w końcu idealną linię, odpowiadającą wymogom anatomii, pan Pawełek mógł założyć gips. Na nieszczęście kolegów, z usztywnioną ręką, mogłem chodzić do "budy". Odwdzięczałem się więc za wszystkie razy i kuksańce. Biały opatrunek był na tyle twardy, że nie miałem problemów z wyrównaniem rachunków. Dziewiąta klasa to już ostra nauka. Polski idzie mi koślawo, wyraźnie odczuwam skutki nauczania w szkole podstawowej. Robię straszne błędy ortograficzne, a pan profesor Skórny nie ma ochoty korygować ich okiennym sposobem. W rezultacie nie przechodzę do następnej klasy. Z tego powodu rodzice robią tragedię, nie wiedzą jednak, że wyjdzie to mi na dobre. Bez względu na wszystko, jedziemy nad morze, na tradycyjne, dwumiesięczne wakacje. Jedyne miasto, które dobrze znam to Sopot; spędzamy w nim zawsze letnie dni pełne swobody, słońca i morza. Sierpień zbliżał się ku końcowi, skóra nie reagowała już na promienie lejące się z błękitnego nieba, w Operze Leśnej ucichła muzyczna wrzawa. Nie było mi jednak smutno, jak zazwyczaj, przy pożegnaniu lata. Wprost przeciwnie - włoskie lody zaczęły inaczej smakować, plaża i molo przybrały odświętny wygląd, rzeczy dookoła stały się radośnie kolorowe. Miały zapach olejku, jakiego używała Ania. Siedziała z matką w sąsiednim grajdołku, wesoło poruszając mokrymi kucykami. - Lody... Lody dla ochłody!!! Lody, pingwin, lody pingwin!!! Byłem pierwszy przy białej skrzynce niesionej przez faceta w podkasanych spodniach. Za moimi plecami utworzyła się kolejka. - Chyba byłam przed tobą? Kokieteryjny uśmiech dziewczyny, pogłębiony dziurkami w policzkach, usprawiedliwiał rozpychające się biodra. Krople morskiej wody kapały na nos. - Jak masz na imię? Ja jestem Ania. Wolno zbliżaliśmy się do grajdołków.

- 16 - - Co się tak gapisz na mnie? Jedz lepiej lody - zobacz, topią się. Z niebieskich oczu tryskały iskierki wesołości. - Chodź, pójdziemy lepiej na plażę przy Grand Hotelu. Biegliśmy po ubitym piasku, omijając wyrzucone na brzeg meduzy. Ania pociągnęła mnie za rękę do wody - dała nura chowając się w pianie nadpływającej fali. Lubiłem nurkować; ośmielony więc skrytością wody zbliżyłem się bardzo blisko. A Ania, zupełnie niespeszona, śmiała się tylko wesoło, rozbryzgując w około wodę. - Masz kartę pływacką? Nie wiedziałem, o co chodzi pochłonięty czymś innym. - Moglibyśmy wynająć kajak - potrzebna do tego jest karta. Nie miałem. Szliśmy więc dalej pozostawiając z tyłu wypożyczalnię. Pod molem było zawsze półmroczno i chłodno; spokój zakłócały tylko kroki spacerujących górą wczasowiczów. Nagle uśmiech Ani przybrał odcień tajemniczy. Jej pocałunek sparaliżował mnie całkowicie. Zbliżenie trwało strasznie krótko i gdy po wspaniałej chwili oprzytomniałem, zobaczyłem już tylko w oddali, falujące w promieniach słonecznych, figlarne kucyki dziewczyny. Czy to była moja pierwsza miłość? Na pewno tak! - Zrobiłbym dla niej wszystko, o czym z pewnością wiedziała. Nadszedł jednak dzień, w którym grajdołek Ani pozostał pusty - szkoda, że zabrakło nam czasu. Babcia Ola, od kiedy ją pamiętam, była niezależną kobietą. Nie przelewało się jej, ale też nie miała nigdy problemów finansowych. Uczyła w Technikum Zawodowym języka rosyjskiego, a językiem tym posługiwała się bieglej niż polskim. Wychowana w Petersburgu gdzie chodziła do szkół, z uwielbieniem wspominała czasy carskie. Wypływało to z koligacji, oraz funkcji jej dziadka i ojca na dworze panującym, do czego w Polsce Ludowej nigdy przyznać się nie mogła. Do naszego prowincjonalnego życia zachowała pobłażliwy dystans, co mimo wszystko nie uchroniło jej przed częstymi konfliktami z ojcem. Od babci dostałem na piętnaste urodziny pół roweru - całe pięćset polskich złotych. Z dołożeniem drugiej części nie kwapili się rodzice, by w końcu wymyślić wymóg wprost nie do zrealizowania: "Dostaniesz rower jak będziesz ważył 60 kilogramów!" Nie byłem szczupły, ale do wyznaczonej granicy, sporo brakowało. Z entuzjazmem zabrałem się jednak za jedzenie. Mijały tygodnie, kończyło się lato, a waga daleka była od wymaganej. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie uporam się szybko z tym problemem to w czasie zimy rodzice mogą zapomnieć o obietnicy. Cóż jednak zrobić, ażeby zatrzymać w sobie zjadane kilogramy? Odpowiedzią w zasadzie było samo pytanie - węgiel. Zjadane przez trzy dni, między posiłkami, czarne tabletki poskutkowały. Obciążony wewnętrznie aż od granic wytrzymałości, dociążyłem kieszenie ciężkimi przedmiotami i poszedłem na wagę. W Miejskiej Przychodni Zdrowia, gdzie po południu pracował ojciec, role arbitra przejęła pielęgniarka; zważyła mnie nie każąc się rozebrać. Choć brakowało jeszcze pół kilograma, wynik został naciągnięty i przez ojca zaliczony. O "faworycie" z przerzutką nie mogłem nawet marzyć - za dużo kosztował. Ale co tam! Czerwona "wolnobieżka" ze sportową kierownicą też była wspaniała. Stała w moim pokoju przy łóżku, a zapach jej świeżego lakieru i smaru pamiętam do dzisiaj. Pierwsza wycieczka do Polanicy; upajający pęd, długi zjazd z szalejowskiej górki, park zdrojowy, woda o smaku zgniłych jaj nie jest w stanie ugasić pragnienia, nogi, jak przysłowiowa galareta, nie przestają dygotać. Szeroka aleja wysadzana klonami, stare budownictwo, duże pokoje, wysokie sufity; mieszkający tu doktór Linder wyjechał do Izraela pozostawiając mojemu ojcu lekarską praktykę, wraz z mieszkaniem. Nie tęskniłem za miastem - odczuwać zacząłem jednak jego zalety; żyłem wśród gimnazjalnych kolegów, a na dojście do budy nie potrzebowałem więcej jak pięć minut. W nowej klasie poczułem się pewnie - wszystko już znałem i wiedziałem. Polubiłem nawet język polski, prowadzony przez prof. Krzyk, a stało się to dzięki kierowniczce Domu Kultury. Ta atrakcyjna kobieta, przyjaciółka młodego poety, uczyła mnie, w czasie domowych korepetycji, precyzji, a zarazem lekkości w formułowaniu zdań i wypowiadaniu myśli.

- 17 - W końcu tylko łacina pozostała zmorą, nie potrafiłem przemóc się do pamięciowego kucia. Do całkowitej tragedii jednak dochodziło, gdy ojciec oferował pomoc w tym przedmiocie. Przypominał sobie wtedy słówka, deklinacje, koniugacje i strasznie się denerwował, że poziom mój tak dalece odbiega od poziomu ucznia z przedwojennego, humanistycznego gimnazjum. Natomiast sport - pozostał na pierwszym miejscu w szkole i poza nią. Należałem do dwóch drużyn - gimnastycznej i koszykówki - biorących często udział w zawodach między gimnazjalnych i wojewódzkich. W sumie czas mój podzielony został na: naukę, sport i... Irenkę. Kruczowłosa dziewczyna, do której cały czas zalecał się jasnowłosy Jasiu, denerwowała mnie od samego początku nienagannością prymuski; wyglądało to tak, jakby chciała popisywać się erudycją i inteligencją. Z czasem jednak odkryłem, że koński ogon nie musi służyć do pociągania, a w czerni jej oczu można dostrzec wdzięk i coś, co kojarzyłem z chwilą spędzoną blisko Ani, pod sopockim molem. Na stadionie "Spójni" przeprowadzano często lekcje wychowania fizycznego. W czasie jednej z nich, skorzystałem z okazji aby zaprezentować mój nowy rower. Mało było takich szczęśliwców. - Daj się przejechać. - Nie dasz rady na tej wyścigówce, ale jak chcesz mogę cię przewieźć. Irenka wsiadła na ramę i dwie rundy dookoła boiska wystarczyły, aby wyzwolone zostało gorące uczucie. Historia gimnazjum nie zanotowała tak zakochanej pary. Zawsze byliśmy razem w klasie i poza nią, w kinie i na wycieczce, latem i zimą. Moje życie nabrało innego wymiaru; zaczęło bić specyficznym rytmem. Rytmem, w którym najgłośniej pulsowała młodzieńcza namiętność.

- 18 - Auto Rodzic mój nie miał nigdy roweru, a co dziwniejsze, nigdy nie nauczył się jeździć na dwóch kółkach. Jego wielką namiętnością była woda. W czasie dalekich podróży, pływając po morzach i oceanach, docierać chciał do nieznanych brzegów. Służbę w Marynarce Wojennej przerwał dramatyczny wypadek, zakończony trepanacją czaszki. Następnie z przyjaciółmi wybudował potężny, pełnomorski jacht, na którym z przyczyn finansowych, do dużej przygody nigdy nie doszło. Pozostały mu tylko fale marzeń, kierujące całą życiową pasję na tory czterech kółek. Pierwszymi były szprychowe, z fabryki Audi, przemierzające przedwojenne, polskie bezdroża. Zaraz po wojnie kupił opla-olimpię; poniemiecki, zdewastowany gruchot, na którym wyżywali się nieprzerwanie znajomi mechanicy. To auto, mimo wszystkich jego wad, jeździło, dzięki czemu cała rodzina przeżywała niezapomniane, nieraz bardzo mocne, wrażenia. A w ogóle samochód, w tamtych czasach, stanowił rzadkość, nie mówiąc już, że samo poruszanie się obwarowano wieloma administracyjnymi przepisami. Raz, wieczorem wracaliśmy z meczu bokserskiego w Ołdrzychowicach, gdzie ojciec, dorywczo, pełnił funkcje lekarza sportowego. Zatrzymało nas dwóch milicjantów; zażądali okazania dokumentów. Podany im przedwojenny, mocno zniszczony pożółkły papier obracali ze zdziwieniem na wszystkie strony. - Obywatel nieupoważniony jest do prowadzenia pojazdu! To prawo jazdy jest nieważne! Rodzic zaczął tłumaczyć, że nie wiedział, że nie przypuszczał, ale na milicjantach nie robiło to żadnego wrażenia. Wprost przeciwnie - ich twarze stawały się coraz bardziej kamienne. - Może panowie pojedziecie ze mną do domu i tam wyjaśnimy tę sprawę. Mundurowi wyrazili zgodę - wsiedli do auta zmieniając, na nieoficjalny, temat rozmowy. Mama szybko przygotowała uroczystą kolację. Spiżarnia nie świeciła u nas nigdy pustkami - wdzięczni pacjenci rewanżowali się w naturze, a gdy zbliżała się Wielkanoc, wypełniona była po brzegi. Stół ugiął się pod półmiskami z szynką, polędwicą, kiełbasami, sosami, przyprawami... Oczywiście nie zabrakło kieliszków. Goście smacznie zajadali, ani na chwile nie zapominając o toastach wznoszonych na cześć zdrowia. Na koniec imprezy ojciec pomógł wsiąść do samochodu biesiadnikom, a matka przygotowała pożegnalny kosz wypełniony wyrobami masarskimi i makownikami własnego wypieku. Na taką wyrozumiałość stróżów porządku nie zawsze mogliśmy liczyć, choć gościnność pielęgnowano w naszym domu nieustannie. Chcąc pojechać autem do innego województwa, musiało się załatwić specjalne pozwolenie, w którym przyznawano limit kilometrów, potrzebny do pokonania określonej trasy w najkrótszy sposób. Na specjalnym formularzu należało prowadzić aktualny stan pokonanej drogi. A cóż zrobić, jeżeli chciało się zobaczyć coś innego, co nie leżało na oficjalnie wyznaczonej marszrucie? Całkiem proste powinno się mieć zapas kilometrów. Ojciec miał na to dwa sposoby: Przy zaplanowanym z góry ekstra wypadzie - odkręcaliśmy linkę szybkościomierza. Gdy jednak spontanicznie zjeżdżaliśmy z trasy, trzeba było później cofać kilometry. Tę żmudną pracę, po uprzednim wymontowaniu szybkościomierza, najlepiej wykonywało koło zamachowe maszyny do szycia; ręczne kręcenie, trybikami do tyłu, trwałoby wiecznie. Tak w jednym czy drugim przypadku, ojciec musiał prowadzić urzędowe formularze. Była to najnieprzyjemniejsza czynność; gdy w wydrapywanej wielokrotnie rubryce wypadała dziura, nie pozostawało nic innego jak podklejanie i ponowne poprawianie. W drodze powrotnej z nad morza dokument ten przedstawiał opłakany stan. Na Śląsku, w okolicach Mikołowa, zatrzymał nas milicjant; sprawdził dokumenty, po czym z ironicznym uśmiechem, przystąpił do kontroli przejechanych kilometrów. Bezceremonialnie wyciągnął kredę i na dachu naszego auta zaczął podsumowywać kolumny cyfr. Wynik zgadzał się ze stanem licznika, również limit, uwzględniający odległość dzielącą nas od domu, nie został przekroczony. Milicjant zmazał rękawem obliczenia i pozwolił sobie na spoufalenie: - Oj!... cwanyś doktorku... cwanyś doktorku! Mogliśmy jechać dalej i... jeździliśmy tak dalej.

- 19 - Targi Poznańskie stanowiły jedyną okazję umożliwiająca kontakt ze światem; ze światem odizolowanym - z zachodem. Jednocześnie były pretekstem do wycieczki w Polskę. Tak więc czerwiec, miesiąc urodzinowych uroczystości, kojarzył się głównie z wyczekiwaną, poznańską imprezą. W czasie jednej z pierwszych wypraw, nic w aucie nie zakłócało wspaniałego nastroju. Opelek spisywał się dzielnie; na początku podróży wykazał wybitną formę - dojechał na trójce do połowy jurandowskiej górki - miejsce to, oznaczone kamienną studzienką, było zawsze miernikiem technicznego stanu pojazdu. Rodzic nie miał powodów do zmartwień, a mamie żaden czarny kot nie zmącił nastroju; mogliśmy więc z Krysią dowoli rozrabiać na tylnym siedzeniu. Do Poznania pozostało kilka kilometrów. Poranna mgła jeszcze całkiem nie opadła. W perspektywie klonowej alei, tuż za zakrętem, widać zmianę nawierzchni; asfalt przechodzi w kostkę. Za chwilę, paraliżuje nas gardłowe, przerażająco głośne "Jezusmaria!". Opelek wpada w poślizg. Ojciec gwałtownie kręci kierownicą; lecimy najpierw na drzewo z prawej, potem z lewej strony. Wyczuwam już bezwładny ruch pojazdu i czuję, że nieuniknione staje się spotkanie z następnym klonem. Na szczęście ocieramy się tylko o niego! Za nami pozostaje obdarta kora drzewa, a na nas ląduje cała zawartość bagażnika. Jesteśmy w rowie. Czuć intensywny zapach benzyny. Widzę zalaną krwią twarz mamy. Panuje straszna cisza. Ojciec nie może złapać powietrza. Jacyś ludzie podnoszą nas i stawiają na koła. Wychodzę przez rozbitą szybę. Przygodni podróżni zabierają do swojego samochodu rodziców i odjeżdżają. Siedzimy z Krysią na trawie, rozcieramy obolałe miejsca, a z naszych gardeł nie może wydobyć się nawet łkanie. Siedzimy tak długo, strasznie długo. Nie wiadomo kiedy podjeżdża gazik; pierwszy raz spotykam miłych milicjantów. Zawożą nas do hotelu w mieście. Są już tam rodzice; mama ma zszyty nos, ojcu zabandażowano połamane żebra. Wpadamy w objęcia; nie przeżyłem jeszcze nigdy tak serdecznego powitania. Następnego dnia, na terenach targowych, oglądaliśmy wspaniałe samochody. Przy amerykańskich krążownikach mogliśmy tylko wzdychać z tęsknotą, ale przy czeskiej skodzie rodzic się zadumał - melancholijnie wyszeptał: - Nie chciałbym żyć, gdybym nie mógł jeździć takim autem. Przypuszczam, że nie ma chłopców, którzy nie marzą o prowadzeniu samochodu. Jedni niestety, z tych czy innych powodów, nieraz przez całe swoje życie nie potrafią zrealizować tych pragnień. Ja należałem do tych szczęśliwych, którzy, choć nie bez trudności, wcześnie zrobili prawo jazdy. Nie rozpoczynałem jak inni na ojcowskich kolanach - rodzic mój na to był za dumny, choć w tym wypadku usprawiedliwiony - między jego brzuchem a kierownica nie było miejsca nawet na przysłowiową sprzączkę od paska. Na Szajbie, samochód stał zamknięty w garażu, w mieście odpoczywał na placu, przed domem, "pod chmurką". Włączenie zapłonu nie nastręczało żadnych trudności; od zarania, zamiast kluczyka, używało się śrubokrętu. Któregoś popołudnia, telepiąc kierownicą i wydając dźwięki silnika, zapragnąłem usłyszeć prawdziwy warkot; załączyłem stacyjkę, nacisnąłem starter i... jakie to było proste, motor pracował. Następny krok był oczywistością; sprzęgło i pierwszy bieg. Teoretycznie do jeżdżenia byłem przygotowany, niemniej ogarnęło mnie uczucie zachwytu, gdy samochód posłusznie ruszył. Od tej chwili nie zmarnowałem żadnej okazji, by zamęczać silnik; dziesięć metrów do przodu, dziesięć metrów do tyłu. Potrafiłem w nieskończoność tak się zabawiać. Robiłem to w pełnej tajemnicy przed rodzicami. Po jakimś czasie, zmartwiony ojciec stwierdził, że trzeba motor znowu oddać do remontu, gdyż spalał niesamowicie dużo benzyny. Nie było wyjścia - musiałem ograniczyć codzienne samokształcenie. Jedną z męskich pasji profesora Maleckiego - uczył nas Przysposobienia Wojskowego - były samochody. Doprowadził do stanu używalności starego jeepa, pamiętającego czasy wojny. Jeżdżąc nim wzbudzał zachwyt wszystkich chłopców. Nie wiem ile było w tym zamierzonego działania, w każdym razie, właśnie dzięki grupie zapaleńców, zorganizował kurs prawa jazdy, który sam zresztą poprowadził. Nauka była praktycznie bezpłatna; rodzice pokrywali tylko koszty benzyny, a symbolicznych parę złotych kosztował państwowy egzamin. Nauka jazdy, samochodem i motorem, nie nastręczała żadnych kłopotów, a przepisy ruchu, łącznie z kodeksem drogowym tak samo nie stanowiły problemu. Natomiast znajomość budowy pojazdu i działania wszystkich jego zespołów, to już było coś; tu stawaliśmy się pomału ekspertami i to nie tylko w teorii. Pomógł nam w tym wspaniały eksponat - pomoc

- 20 - naukowa. Był nim, stojący na ostatnim piętrze gimnazjum, na korytarzu przed klasą PW, skonstruowany przez samego profesora, prawdziwy samochód. Jego ażurowa konstrukcja, podwozia i nadwozia, umożliwiały podglądanie każdego zespołu. Nikt, spośród uczestników kursu, nie miał takich podwórkowo-treningowych możliwości, jak ja. Dzięki temu za kółkiem czułem się bardzo dobrze. Nie uszło to uwadze uczącego nas profesora; zostałem wyróżniony w sposób dość nietypowy: Do gimnazjum przyjechały praktykantki po studiach. W związku z tym, pan profesor Malecki, ze znaną sobie energią, postanowił zorganizować wycieczkę po Kotlinie Kłodzkiej. Dysponował warszawą i jeepem, ale spomiędzy całego grona nauczycielskiego, tylko on jeden posiadał prawo jazdy. I właśnie w tej sytuacji nie kto inny, tylko ja zostałem wytypowany do prowadzenia jednego z aut. Nie muszę chyba wspomnieć, z jaką satysfakcją w pogodny, niedzielny ranek usiadłem za kierownicą jeepa. Przodem jechał profesor ze starszą częścią wycieczki, a ja z pozostałymi, podążać miałem, "krok w krok". Posłuszny nakazowi upajałem się jazdą. Jeep jednak pracował na pół gwizdka, gdyż warszawa, "wioząca" na swoich barkach ciężar odpowiedzialności, strasznie uważała. Wpadłem na pomysł, aby z górki zjeżdżać dużo wolniej od prowadzącego mnie pilota, a potem, gdy ten znikał za zakrętem naciskać gaz do dechy. Jakież to było wspaniałe, gdy jeep na wirażu, lub pokonując wzniesienie, mógł wykorzystywać swoją pełną moc. Powtarzające się szaleństwo przerwane zostało na najbliższym postoju. Pobladła cześć wycieczki, którą wiozłem, nie doceniła moich rajdowych umiejętności, a profesor nakazał w dalszej drodze, dokładne zachowywanie dystansu. Wszyscy uczestnicy gimnazjalnego kursu, w tym gronie znalazła się również moja mama, bez problemu, zdali egzamin przed Państwową Komisją. Prowadziliśmy pojazdy doskonale, z przepisów ruchu mogliśmy zagiąć gliniarza, a jeżeli chodziło o stronę mechaniczną - nie byłoby problemu z podjęciem pracy w warsztacie samochodowym. Wyjątkowym perfekcjonistą był Jacek, on zresztą we wszystkim nie miał sobie równych. Jazdę na motorze doprowadził do cyrkowej precyzji; jego kółko przy zablokowanym przednim hamulcu posiadało idealny kształt i nikt, kto w ogóle potrafił to robić, nie mógł się z nim równać. Tak więc, w szesnastym roku życia otrzymałem prawo jazdy. Do czasów pełnoletniości rodzice prawnie odpowiadali za moje czyny. Posiadanie prawa jazdy nie oznaczało oczywiście, że mogłem prowadzić samochód ojca; takie pozwolenie wymagało wiele cierpliwości, próśb, podchodów i... dyplomacji. Zdarzało się to bardzo rzadko, a przyjętą forma podziękowania było całowanie rodzica w rękę. Prof. med. M.Krass lubił, szczególnie w porze obiadowej, odwiedzać swojego byłego asystenta. Znajomość sięgała kontaktów w Akademii Lwowskiej, pogłębionej później w Katowickiej. Przyjechał kiedyś nową warszawą, i zabrał nas na wycieczkę. To niby zwyczajne wydarzenie miało istotne skutki; na poczciwego opelka podpisany został wyrok skazujący. Aby wejść w posiadanie nowego samochodu nie wystarczało uzbieranie odpowiedniej kwoty pieniężnej. Wymogiem stawało się posiadanie przydziału na kupno, a żeby takowe uzyskać trzeba było mieć znajomości. Rodzicom udało się pokonać jedną i drugą barierę i w deszczowy, jesienny dzień odbieraliśmy, bezpośrednio z fabryki na Żeraniu, wymarzoną warszawę. Wszystko pachniało świeżością, motor pracował majestatycznie. Po błyszczącej, jasno-beżowej powierzchni lakieru ślizgały się krople deszczu. Siedzieliśmy komfortowo w trójkę na przedniej kanapie i tylko szum kół, rozbryzgujących na jezdni wodę, uświadamiał nam, że nie szybujemy w powietrzu. Opelek - kochany maluch; potrafił jeździć bez oleju, luzy w panewkach korygowały żyletki. Zasług nie można mu było odebrać - nie wytrzymał jednak konkurencji z nową warszawą. Za tylną szybą zapomnienia, oddalał się stary samochód, a z nim odchodziło moje dzieciństwo.