Oczywiście obawa jest słuszna i warto o tym rozmawiać, ale na dzień dzisiejszy wyszukiwarka google jest wciąż skutecznym i obiektywnym narzędziem. Jeżeli kiedyś przestanie być, szybko wyhoduje sobie konkurencję. Odczarujmy trochę Google jako firmę, która dziś rzeczywiście przechodzi nieco na ciemną stronę mocy, jak każdy gigant i monopolista, ale to jednak wciąż łagodny olbrzym w porównaniu do wielu firm z tej branży. Słynne googlowskie Don t be evil jest bardzo zakorzenione w kulturze firmy. Trudno sobie wyobrazić co z takim rządem dusz i monopolem jaki ma dziś Google zrobił np. Microsoft, albo Donald Trump. Profilowanie użytkowników rzeczywiście jest problemem, ale nie zaburza wyników wyszkukiwania w sposób, który powinien nas martwić. To co martwi adwokatów prywatności, to monopolizacja usług internetowych przez Google i integracja profilowania. Algorytmy googla czytają dziś nasze maile, śledzą co oglądamy na Youtube, obserwują co lubimy i usiłują wrzucić nas do jednej z milionów szufladek, pokatalogować nas dla reklamodawców. Ale przy okazji niebezpiecznie integrują wszystkie źródła informacji o nas i udostępniają je w zasadzie wszystkim. O ile nie mam nic przeciwko mocno targetowanej reklamie (jest lepsza niż dwudziestominutowy blok reklam jakichś nikomu niepotrzebnych tabletek przed meczem), to skutki uboczne w postaci biblioteki katalogującej ludzi nie są dobre. Dla wielu komentatorów to właśnie jest końcem polityki Don t be evil. Dlaczego jednak nie musimy się obawiać o wyszukiwarki? Właśnie dlatego, że to wciąż największe źródło dochodu Google i dochody te są ściśle uzależnione od obietnicy, że usługa będzie działać tak jak wszyscy się spodziewają. Reklamodawcy inwestują mnóstwo czasu i pieniędzy w pozycjonowanie i gdyby nagle okazało się, że każdy użytkownik widzi coś dokumentnie innego, cała strategia reklamowa padłaby na pysk, firmy nie byłyby w stanie śledzić, co właściwie ludzie widzą, nie byłyby w stanie korygować swojego przekazu, miałyby bardzo
ograniczoną informację zwrotną. Oczywiście personalizacja istnieje i w pewnym sensie się pogłębia, ale jest mało prawdopodobne, by zamknęła nas w informacyjnej bańce w takim stopniu, jak robi to dziś Facebook czy Twitter (też poniekąd na naszą własną prośbę). Celem google jest ułatwić nam znalezienie tego co szukamy. Samouczące się sieci neuronowe próbują odgadnąć nasze intencje, badając czego szukaliśmy wcześniej. Od jakiegoś czasu działa też wymiar społecznościowy personalizacji, czyli jeżeli nasz znajomy był np. w jakiejś restaturacji a my szukamy restauracji w tej samej okolicy, to jest szansa, że dana restauracja pojawi się wyżej w wynikach wyszukiwania. Wpływ personalizacji jest bardzo subtelny i ograniczony. O wiele większym czynnikiem zniekształcającym jednorodność wyników wyszukiwania jest dziś lokalizowanie wyników (czyli przystosowanie ich do miejsca, kraju, regionu wyszukiwania). Nie sposób się od niej uwolnić, chyba że zmienimy adres IP, ale wówczas będziemy jedynie udawać inną lokalizację. Lokalizacja stara się być wybiórcza i inteligentna. Nie można jednak wykluczyć jakichś zniekształcających efektów ubocznych i siła ich oddziaływania może być większa, bo lokalizacja mocno koloruje wyniki. Zapytania o kwestie polityczne czy społeczne mogą dawać wyniki odzwierciedlające opinie dominujące w danym kraju czy regionie, nawet jeżeli nie są zbyt obiektywne. Jest to jednak jedynie podkreślenie bańki, która i tak istnieje w naturze i jest trudna do przebicia. Największa bańka jednak to nasza głowa. Eli Pariser, aktywista internetowy, który napisał książkę Fliter Bubble (filtrująca bańka) i uruchomił cały medialny szum wokół profilowania, wydaje się nie brać tego pod uwagę. Podaje przykład konserwatysty i liberała, z których każdy po wpisaniu hasła BP otrzymuje inne wyniki pierwszy informacje dla inwestorów, drugi informację o wycieku ropy. Z pozoru przykład
ten jest bardzo przekonujący, ale BP to bardzo generyczna fraza, której szukanie dla każdego użytkownika google nie ma zbytniego sensu. Szukamy rzeczy bardziej konkretnych i właśnie tu zaczyna się problem bańki. Przyglądając się sugestiom googla można zauważyć jak wiele typowo wyszkukiwanych fraz jest w istocie poszukiwaniem potwierdzenia opinii, której i tak nie chcemy zmienić. Niewiele ludzi próbuje rozbić tę bańkę i poszukać źródeł sprzecznych z naszym ustalonym z góry zdaniem. Inna sprawa, że ludzie dziś coraz mniej bazują na google jako źródle opiniotwórczym zamiast tego wchodzą po prostu na serwisy medialne, których profil zwykle nie kłóci się z ich poglądami.
Z drugiej strony tacy ludzie jak Eli Pariser są potrzebni, bo nawet jeżeli dziś są alarmistami, algorytm googla zmienia się niemal każdego miesiąca i tego rodzaju demokratyczny nadzór nad czymś co ma tak wielki wpływ na nasze opinie jest ważny. Zresztą przeciwwaga dla Google jest silniejsza niż nam się wydaje. Środowiska przedsiębiorców technologicznych z dolinych krzemowej i aktywistów internetowych są z sobą powiązane i rosną jako coraz poważniejsza siła opiniotwórcza i polityczna na świecie. Te środowiska tylko czekają na to, by Google zbytnio zapuścił się w ścieżkę informacyjnej dystopii i pojawiła się nisza dla konkurencyjnej, bardziej obiektywnej wyszukiwarki. Google jest świadomy tych procesów i stąpa bardzo ostrożnie. Dowodem tego, że Google troszczy się o jakoś i obiektywność informacji są ostanie inowacje w zakresie kontroli faktów. Google dostrzega, że demokratyczne wyniki wyszukiwania bazujące na rankingu zaufania użytkowników internetu to często informacyjny śmietnik, że coś co miało być obiektywne wypluwa antyszczepionkowe i klimatosceptyczne bzdury jako pierwsze wyniki. Można powiedzieć, że dostrzegli niedoskonałość informacyjnej demokracji. Ostatnie eksperymenty z algorytmami sprawdzającymi fakty i rankingowania stron w oparciu o obiektywność a nie tylko reputację to bardzo dobry kierunek. Kontrola obiektywności bazuje na gigantycznej bazie danych faktów. Można to porównać do sfery eksperckiej, która ma wpływ i moderuje sferę demokratyczną. Rozwiązanie, które działa w naturze i odróżnia zdrową demokrację od tyranii większości. Google niekoniecznie robi to dlatego, że jest łagodnym olbrzymem. Po prostu pojawił się rynek na kontrolę faktów, co potwierdza istnienie takich serwisów jak FaktCheck, Politifact, Snopes, platforma Hypothesis do nanoszenia poprawek w doniesieniach prasowych, serwis ekspercki Quora itp i jak zwykle Google będzie starał się go zmonopolizować. Podsumowując nie taki diabeł straszny, lepiej walczmy o coś bardziej podstawowego, bo neutralność internetu jest dziś
zagrożona, a próby przejęcia kontroli na internetem przez globalne sieci kablowe i tradycyjne media to o wiele groźniejszy trend.