Ni ewiele nas, a jakoby wiele było Dziś po raz pierwszy w tym roku ujawniamy się, prezentując Wam, Drodzy Czytelnicy, premierowy numer tegorocznego Big Łagowski -ego. Przyznajemy się, szczerze i z ręką na sercu: przez dwa pierwsze dni Festiwalu zdarzało się nam leniuchować tu i ówdzie; od czasu do czasu wypłynąć rowerem wodnym, by jedną twarzą z toni w niebo patrzeć. Tym niemniej były to przypadki pojedyncze i zawsze odosobnione. Praca w naszej redakcji wciąż wrzała i dziś właśnie nadszedł czas degustacji. Bo przecież Łagów to nie tylko piękne widoki, pożywne posiłki i bryza (którą w tej właśnie chwili mąci deszczowy podmuch) Lubuskie Lato Filmowe wabi przed swe ekrany znakomitą kinematografią i o niej już, bez niepotrzebnych dygresji, będzie stało dalej. W tym roku same zmiany: polskie filmy z angielskimi napisami (przydają się, gdy jak to w polskich filmach bywa dialogi są niesłyszalne) i żar tropików pod namiotem (w razie, gdyby ktoś nadal błąkał się po Łagowie, nie mogąc namiotu odnaleźć, polecamy praktyczną radę Dyrektora Artystycznego: na lewo rybki, na prawo namiot ). Na zakończenie początku słówko jeszcze w kwestii organizacyjnej. W tym roku przyjechaliśmy do Łagowa w gronie dosyć szczupłym jest nas niewiele, podczas gdy filmy LLF oferuje atrakcje nader liczne. Weźcie pod uwagę, jak nieliczny zespół przemawia do Was z łamów niniejszej gazetki i nie kręćcie zrazu opalonymi noskami na nieznaczne straty objętości, jakie poniósł nasz Big Łagowski. Redakcja Spis treści Wspólnota marzeń, Rosyjskie obłoczki dymu... 2. A czego tu się bać?, Miłość w przejściu podziemnym, Śmierć z ludzką twarzą... 3. Trójgłos o Alei gówniarzy...4-5. Kaleka_38... 6 Uwaga! Lubuskie Lato Filmowe pilnie poszukuje dźwiękowca do kina festiwalowego. Oferujemy dobre warunki pracy oraz pierogi z Defki gratis. Kontakt: Cafe Leśnik, pod trzecim stołem od baru.
Cztery kontynenty, jedna pasja W czasie, kiedy łagowska publiczność zebrała się tłumnie na projekcji Życia na podsłuchu w kinie Switeź, nieliczni spotkali się w baraku szumnie zwanym Kinem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, aby obejrzeć dokument Wspólnota marzeń. Jest to opowieść o czterech postaciach, które dzielą tysiące kilometrów, ale łączy pasja. Wszyscy oni - trzech przyjaciół z Afryki, młody Hindus, samotna Amerykanka i koreańska towarzyszka (jedyna kinooperatorka w Chinach) - zorganizowali w swoich miasteczkach kameralne kina. Najbardziej poruszająca jest historia 50-letniej Koreanki. Kobieta z nieskrywaną przyjemnością opowiada o repertuarze, za który jest odpowiedzialna a repertuar to dość osobliwy (w jej kinie pokazywane są filmy o uprawie warzyw i wpływie kinematografii na wydajność rolnictwa). Początkowo publiczność reagowała na słowa bohaterki śmiechem, jednak jej zaangażowanie wiara w system i wszechwładnego wodza - z czasem przestało być zabawne. Marzeniem kobiety jest wcielenie się w rolę bohaterki Koreańskiej Gwiazdy, której losy przypominają jednak jej własne życie. Protagonistka koreańskiego filmu jest jedynie marionetką, która powtarza agitacyjne formułki sławiące Wodza. Jednym z lejtmotiwów filmu Uli Gaulke jest rozmowa o Titanicu. Dla Hindusów, którzy przez pół roku cierpię z powodu suszy, czterogodzinny film, którego akcja w całości rozgrywa się na oceanie, jest zupełnie niezrozumiały. Widzowie z Afryki poproszeni o wypowiedź przed kamerą przyznali, że wiele się z niego dowiedzieli na temat ludzkich emocji, rozpaczy oraz miłości. Amerykanka płacze rzewnie, szczerze poruszona ckliwą tragedią postaci granej przez Di Caprio. Tylko Koreanka nie wie - bo i skąd miałaby wiedzieć? czym jest dzieło imperialistycznego reżysera. Jednak Gaulke postanawia, w pewnym sensie, nagrodzić jej oddanie kinu i uczynić z niej gwiazdę. W ostatniej scenie widzimy kobietę, stojącą na rufie statku, płynącego po lokalnej rzeczce. Chińska Kate Winslet prezentuje się niezwykle dostojnie w białej sukni, w szalu unoszonym przez wiatr. Na kilka minut kobieta przeistacza się w hollywoodzką gwiazdę. Ale wiemy o tym tylko my - widzowie, którzy mają szczęście żyć w świecie bez cenzury. Martyna Gajda Za parawanem historii Rosyjskie obłoczki dymu to popisowy przykład twórczej pracy z materiałami archiwalnymi. Autorskie podejście nie wyklucza w tym wypadku wierności i szacunku wobec ducha oryginału. Jan Šikl, wykorzystując amatorskie nagrania Vladimira Popowa zarejestrowane na kamerze Pathe, zrekonstruował fragment fascynującej historii, jaką było życie emigrantów z carskiej Rosji w Czechach. Nadając materiałom dramatyczny sznyt, uczynił archiwalne taśmy atrakcją zdolną zainteresować każdego widza. Pierwsze ujęcie wykonane przez Popowa pochodzi z 1920 z Plzna. Tam dotarł Vladimir z zoną Sonią tuż po opuszczeniu Rosji. Nie sądzili, że w Czechach zostaną na długie lata. Dzięki obrotności, talentowi i pracy Vladimir Popov, ojciec dwóch córek Marusi i Gali szybko stał się jednym z najbogatszych rosyjskich emigrantów w Czechach. Na początku pracował w fabryce papierosów, gdzie zaprojektował nowatorską maszynę do dzielenia tytoniu. Następnie rodzina przeprowadziła się z Plzna do Pragi - tam też dziewczynki miały podjąć wyższe studia. Popowie zamieszkali w pobliżu nowo budowanego osiedla Dejvice na ulicy Zielonej. Podaję te szczegóły celowo, aby uwypuklić, jak bogata w precyzyjne informacje daty i nazwiska jest narracja Šikla. To prawdziwy dokument epoki. Nie jest to historia pojedynczej rodziny, ale całego środowiska rosyjskiej emigracji w Czechach. Za pomocą nagrań archiwalnych poznajemy najważniejszych przedstawicieli środowiska naukowców, artystów, przemysłowców; odwiedzamy także - będący schronieniem i miejscem spotkań dla Rosjan - dom Klary Klarownej. Dzięki rekonstrukcji Šikla mamy niepowtarzalną możliwość zajrzenia za parawan historii, podejrzeć jak w burzliwe losy historii ukształtowały dzieje rosyjskiej emigracji w Czechach. Możemy zaobserwować jak różne postawy przyjmowali jej przedstawiciele względem Bohemii niektórzy nie przykładali żadnej wagi do asymilacji, nie posyłali dzieci do czeskich szkół, inni od razu próbowali odnaleźć swoje miejsce w nowym środowisku. Jednak dla każdego z nich przyszedł moment, gdy pojawiło się pytanie: Gdzie jest mój dom? Czy jest nią dawna Rosja, z której musieli wyjechać? Czy nowa, bolszewicka? Czy nową ojczyną staną się Czechy? Film nie stawia tych pytań wprost, ale wystarczająco dobitnie je sygnalizuje. Ewa Ciszewska 2
Odejście od śląskiej konwencji Zmora smutnej rzeczywistości polskiego kina Śląsk. Od dawna podobnie ukazywany, zarówno w filmach pełnometrażowych, jak i etiudach studenckich. Czy obraz Michała Rosy jest próbą przełamania schematu? Trójka mieszkańców śląskiego miasteczka. Przekrój pokoleniowy: mały Sebastian, dwudziestokilkuletnia Marta i pan Józef. Każdy z nich zmaga się z finansowymi problemami, które w różnej mierze determinują ich życie. Chłopiec chce opłacić ścięcie drzewa zasłaniającego widok na grób matki, Marta próbuje wykorzystać za granicą swoje zdolności wokalne, Józef stara się zebrać sumę potrzebną na operację dla żony. Reżyser ujawnia marzenia i lęki bohaterów, jednocześnie ukazując ich naiwność. W jednej ze scen Sebastian wypija kolejne szklanki kranówki, by pod zbawienną mocą strumienia jego uryny uschło znienawidzone drzewo. Kiedy indziej dziecko Marty zostaje uwięzione w pojemniku do zbiórki odzieży, podczas próby wydostania markowej sukienki. Wkrada się też dramat na poważnie, gdy chłopiec decyduje się oddać pedofilowi, aby zarobić w ten sposób potrzebne pieniądze. Rosa portretuje swych bohaterów serio, ale z dawką humoru, który ratuje film przed etykietką kina tendencyjnego. Patos przeplatany jest łagodną ironią. Niemniej rozdwojenie tonów opowieści drażni i nie pozwala w pełni przejąć się losem portretowanych postaci. Finałowy kurz, który wzburza detonowana śląska wieża Babel, uświęca bohaterów - a może w proch obraca ich nadzieję? Lekkość komediowego ujęcia cieszy, niemniej dramat pisany innym piórem osłabia wydźwięk całości. Co słonko widziało to, niezależnie od wspomnianych niekonsekwencji, krok w stronę realizmu, który wolny jest od schematów, tak częstych w polskim kinie. Pytanie: krok czy kroczek? Bartek Zajac, Mieszane uczucia Jako przerywnik poniedziałkowego dokumentalnego poranka w Kinie Stowarzyszenia Filmowców Polskich mieliśmy możliwość obejrzeć obraz Janusza Majewskiego z telewizyjnego cyklu Święta polskie zatytułowany Miłość w przejściu podziemnym. Scenariusz napisany przez Jerzego Pilcha powtarza wcześniejszy pomysł autora wykorzystany już w Spisie cudzołożnic. Oto mamy mężczyznę (Wojciech Malajkat) poszukującego kobiet, z którymi niegdyś łączył go romans. Bohater mieszka na Dworcu Centralnym w Warszawie, utrzymuje się z grania na akordeonie. Pewnego dnia ktoś wrzuca mu do puszki kopertę z dużą sumą pieniędzy i listem od kobiety. Ten impuls przywołuje wspomnienia dawnych dziewczyn. Zaczynało się zawsze tak samo: wódka w barze, pocałunek, na koniec numerek w redakcji periodyka... Później już tylko samotność. Miłość to historia, z którą widz nie bardzo wie, co ma zrobić. Z jednej strony jest tu kilka niewyszukanych żartów, z drugiej zaś sugestia autentycznego dramatu porzuconych kobiet. Jak w wielu miłostkach także tu smutek i powaga próbują przebić się przez farsę. Być może dłuższy metraż pozwoliłby przechylić szalę na którąś ze stron. Monika Murawska Śmierć jak kromka chleba A czego tu się bać? Małgorzaty Szumowskiej podobnie jak powstały niedawno film Marcina Koszałki Śmierć z ludzką twarzą - podejmuje temat, który w kinie polskim zazwyczaj ujmowany był w konwencji heroicznej, religijnej lub łzy-wyciskającej. Tymczasem film Szumowskiej jest ciepłą opowieścią o byciu obok śmierci - i lekcją, która uczy akceptacji umierania, traktowanego jako naturalna część życia. Dla bohaterów dokumentu - starszych ludzi, mieszkańców mazurskich wsi ciało zmarłego nie jest przedmiotem tabu; jego obecność w domu przed pochówkiem pozwala oswoić się z myślą o Końcu. Dziś nie musimy znać sposobów na utrzymanie ciała w chłodzie, a opiekę nad ciałem przejmują pracownicy kostnic i domów pogrzebowych. To umieszczenie ciała zmarłego poza zasięgiem naszego wzroku pozornie dobroczynne ma raczej negatywne skutki. Nieobecność umarłego czyni śmierć jeszcze bardziej tajemniczą. Unikając kontaktu z ciałem zmarłej osoby oddalamy od siebie myśl o nieuniknionym. Bohaterowie Szumowskiej nie boją się umarłych. Wiedzą, że w przyszłości będą to ciała tych, których kochają, którzy siedzą tuż obok. Czegóż się tu bać? A jednak lęk pozostaje - właśnie dlatego w filmie Szumowskiej umarłych widzimy jedynie na zdjęciach. Odpowiedzi staruszków dają jednak ukojenie i pozwalają potraktować śmierć jak kromkę chleba. Ewa Ciszewska 3
Pamflet na gówniarzy Depresyjne psychodramy opisujące smutne, pogrążone w beznadziei środowisko współczesnych 30-latków stają się specjalnością polskiego kina. Aleja gówniarzy Piotra Szczepańskiego jest potwierdzeniem tego fenomenu. W tym jednak przypadku stężenie quasi-socjologicznego bełkotu przewyższa normę festiwalową i jest trudne do strawienia nawet przy skrajnie wysokiej asertywności widzów. Czegóż odkrywczego możemy się dowiedzieć z Alei gówniarzy?. Otóż Polska to jest dupa, w tej dupie jest dziura, a ta dziura to jest Łódź. Młodzi wyjeżdżają za groszem do Londynu, mają ogromne ambicje, jednak szarobura przestrzeń zapyziałej metropolii przytłacza ich i tak dużym stopniu, że nie są w stanie podjąć jakiejkolwiek ważnej decyzji. Błąkają się po mieście, piją, ścigają się swoimi wypasionymi furami, prowadzą dysputy o tym, jak wokoło jest brudno, brzydko i bezrobotnie. Aleja gówniarzy wyzuta jest z jakiejkolwiek dramaturgii, irytuje patetycznym tonem i nienaturalnymi dialogami, postacie są zaledwie naszkicowane, relacje między głównymi bohaterami są mało przekonujące, przez co film osiada na mieliznach psychologii. Zamiast porządnie skonstruowanej fabuły podano widzom poszarpany, słodko-gorzki esej o beznadziei zapomnianego miasta. Szkoda kilku świetnych, ironicznych fragmentów (znakomite są spoty reklamowe lansujące wizerunek Łodzi jako miasta przyszłości ), które giną w mdłym, niepotrzebnie często melodramatycznym tonie całego filmu., Marcin pienkowski Aleja Blagierów Ambitny, lecz nie do końca udany film, ocenia się niekiedy zgrabną frazą: ale zdjęcia były dobre. Nie inaczej jest w przypadku Alei gówniarzy pomysłowość wizualna autora (także reżysera i scenarzysty) czyni z niektórych scen interesujące etiudy. Szczepański dobrze czuje się w konwencji dokumentu, umie bawić się telewizyjną i nowomedialną estetyką, wreszcie sprawnie cytuje klasykę kina, szczególnie chętnie sięgając do godardowskiego sztambucha (na przykład wówczas, gdy komentuje wydarzenia napisami reklamowymi wkomponowanymi w miejską przestrzeń). Cóż z tego jednak, skoro filmowi brakuje dramaturgicznej spójności. W ciągu jednej nocy bohater teleportuje się z miejsca na miejsce, by ostatecznie zakończyć swą Odyseję o świcie, na dworcowym peronie. Taki sposób prowadzenia narracji może służyć pokazaniu ewolucji bohatera, dostępującego kolejnych stopni wtajemniczenia, bądź ten tryb w filmie Szczepańskiego dominuje - kreśleniu społecznej panoramy, której poszczególne elementy dobrane są tak, by poświadczyć tezę nie o jednostce, a o zbiorowości. Znakomicie wprowadzone partie retrospektywne nie są w stanie przysłonić istotnej słabości scenariusza. Złośliwy recenzent powiedziałby: dialogi postaci szeleszczą papierem w każdym razie, niekiedy brzmią fałszywie (niewiarygodną postacią jest przyjaciel bohatera jak inni protagoniści wyposażony w gustowne okrycie głowy trudno powiedzieć, czy zaczerpnięte z młodzieżowego żurnala, czy koszmaru Szalonego Kapelusznika). Przede wszystkim jednak w filmie Szczepańskiego podobne kwestie wypowiadane są w rozmaitych sytuacjach nie przez jednego, a kilku bohaterów, co jest chyba nader czytelnym sygnałem: nadstaw ucha, widzu, gdyż oto przekazuję pokoleniowe przesłanie. Skoro mamy zatem do czynienia z intencją portretu zborowości, po cóż bawi się autor w psychologiczne uzasadnienia? Te zaś rysowane są niekiedy grubą kreską nie jest dobrym pomysłem, aby sens bohater czuje się jak zbity pies (i pies z kulawą nogą nie chce go znać ) ilustrować ujęciami zabiedzonego kundla. Wiadomo, jak mówił Adaś Miauczyński: w mieście Łodzi nawet bieganie psom szkodzi (w filmie cytowany jest Dom wariatów ) Ale w filmie Szczepańskiego tkwi coś więcej łódzkość ma być najwyraźniej metaforą polskości. Podobnie jak w Rezerwacie, młody bohater polskiego kina tęskni za rodzinną bliskością i szuka małej ojczyzny, choćby przaśnej i zapyziałej ale swojskiej. Osobliwie, podobieństw pomiędzy Aleją a Rezerwatem jest więcej: cytaty z Powiększenia, wypadek samochodowy, rejestracja historii jako katalizator zdarzeń prowadzących do akceptacji tu i teraz. Cóż, może coś wisi w powietrzu. Filmowy portret Łodzi wszak Aleja gówniarzy Szczepańskiego to film miejski kryje w sobie jednak niespodziankę dla wtajemniczonych. W jednym z ujęć kamera pokazuje obraz łódzkich ulic filmowany z okna samochodu jadącego ulicą Moniuszki. To ulica jednokierunkowa zaś kamera Szczepańskiego jedzie pod prąd. Czy ten drobiazg to oznaka przekonania, że bieg zdarzeń można odwrócić? A może to szyfr, za pomocą którego Szczepański sugeruje widzom to blaga, nie wierzcie wszystkiemu, co mówię? W każdym razie, zdjęcia są bardzo ładne. Kajetan Kot 4
Od: shylock@tlen.pl Do: kajetan. kot@interia.pl Temat: Relativistische Wysłano: 10 maja 2007 (3:41) Effekte Hejho. Poszliśmy z Tanią na "Aleję gówniarzy". Ja sam wiedziony ciekawością, jak się domyślasz, niezdrową wręcz w związku z tematyką - i ściśle, i nieściśle rozumianą. Raz, że wciąż wypatruję tego jednego Polaka, który robiłby filmy tu i teraz, i nie był Koterskim. I dwa: że Łódź, taka, a nie inna. Kontekst jest w założeniu romansowosentymentalny - jeżeli nie wiesz. Zresztą, miałem nadzieję, że taki będzie - okazało się, że jest nijako-wymęczony. Po pierwsze Łódź wypełniają w tym filmie malkontenci, ćpuni, lanserzy i wariaci, do tego garstka reprezentantów dogorywającego proletariatu. W ogóle dobór elementów mógłby być nawet trafny -niestety, jest niepełny. A wiadomo, że prawda częściowa jest gorsza od najcięższego kłamstwa. Więcej: dobór jest tak wybiórczy, że kładzie połowę filmu. Nie ma sensu kłócić się z tym, że za twórcą stoi jakaś wizja - i nawet nie sposób skrytykować jej realizacji w postaci "Alei...". Można za to zaatakować samą wizję, która jest - na sposób typowy dla Filmówki zmanierowana. Jaka jest ta wizja? W Łodzi jest brudno i brzydko. Są kumple, ale nikomu się tu nie podoba - wyjeżdżamy stąd, a jak nie możemy wyjechać, albo nawet nie chcemy, to i tak coś się w nas buntuje. Krótko mówiąc, "trzeba spieprzać" i tyle. Jest przecież Warszawa, która oczywiście została skojarzona jako przystanek na drodze do Irlandii (kiedy tylko usłyszałem "Warszawa", wiedziałem, że zaraz będzie o Wyspach). Zaskoczył mnie za to pomysł Szczepańskiego na wyidealizowanie Wielkiej Brytanii. Nie chodzi o jej idylliczne przedstawienie w dialogach czy upatrywanie w niej naiwnej nadziei. Jest ona przez bohaterów "Alei..." traktowana jak Wielka Idea - a przecież to zupełnie nie pasuje do pragmatycznej postawy i praktycznych motywacji, które stoją za wyjazdami na Wyspy. Ciekawe, bo jeżeli Szczepański zaczynał kręcić film w maju zeszłego roku, to musiał już znać "Odę...", powinien był z niej wyciągnąć jakieś wnioski. Tymczasem "Aleja..." jest tak samo obłudna. Oba filmy próbują emigracyjny eskapizm usprawiedliwiać wrażliwością emocjonalną, alienacją, "brakiem perspektyw" słowem, wyimkami z wierszyków szesnastolatki. Ten zwrot - "brak perspektyw" zaczyna u mnie powodować torsje. Tak jak gwiazdor Cool Kids of Death, zarabiający na swoich pretensjach do świata, z których można wnioskować, że praca w agencji reklamowej to szczyt upodlenia dla studenta filozofii. Rzecz jednak w tym, że ci łodzianie bez perspektyw, zwracający załzawione oczy na Zachód i nad Wisłę nie mają żadnego celu - jako argument pada po prostu "tam są perspektywy". Ale który tam jedzie uprawiać filozofię? Który jedzie do Anglii robić coś, czego nie mógłby robić w Polsce? Cały czas i wiecznie już będą się nam odbijali ci "Emigranci" - i Mrożkiem, i Gałczyńskim. Ale czy wiecznie usprawiedliwieniem będzie krótkowzroczna gombrowszczyzna? Jakiś taki kompleks Polski? Jakiś wstyd? Jeżeli chce się mieć jakąś perspektywę, najpierw trzeba wiedzieć, jakiego celu będzie się w niej upatrywać. Bo tak naprawdę nie o "perspektywę" chodzi tylko kasę po prostu, choćby za czyszczenie kibli. Czyli odbija się nam jeszcze do tego Bobkowski (czytałeś?). Ale o tym wszystkim w "Alei..." ani słowa... Bo i czymże różni się obraz nadwrażliwego, nadinteligentnego gówniarza od Gałczyńskich strof: Wciąż uciekamy z miasta do miasta. Inteligenci. Ginąca klasa, tęskniąca nacja. Mali zmarznięci. Milionem rodzin z gramofonami. Z kraju, do kraju. Powiedzcie, gdzie jest wasza ojczyzna, wciąż nas pytają. A my nie wiemy, a my płaczemy. Jak woda morska. Pod sztuczną palmą listy piszemy na obcych dworcach. Schematy pomnaża Szczepański na każdej chyba płaszczyźnie. Są oczywiście "nudni" rodzice rodem z "Farby", są nowobogaccy kumple z "Placu Zbawiciela", są drechy i małe kurewki (ahoj, Tereska!) - i jest ten jeden natchniony, główny bohater, otoczony przez kumpli z różnych środowisk. Za mało w tym wszystkim "Trainspotting" i "Human Traffic", a za dużo kina moralnego niepokoju i paraawangardy. Kolejne scenki (bo ten film to takie scenki) dzielą się na świetne jednominutkówki, małe obserwacje chwytające sedno sprawy i klimat chwili; i na przydługie, wydumane etiudy z popisami operatorskimi. Ani realistyczne, ani symboliczne nijakie (jak to mówił docent magistrowi: "bo ty jesteś żaden, a on jest jakiś... chcesz być taki i taki, taki i taki..."). I ostatecznie "Aleja..." robi się kolejnym krzykiem przeciw IV RP. Wrzaskiem właściwie - pozbawionym zastanowienia, argumentacji i postulatów. Pesymizm w laboratoryjnie spreparowanej postaci; genetycznie ulepszona brzydota. Tak się złożyło, że po seansie wracaliśmy z Tanią wszystkimi tymi ścieżkami gówniarzy. Najpierw Mickiewicza, potem Piotrkowską; na chwilę byłem u Adasia na Narutowicza, potem Łódź Fabryczna, Kilińskiego, nocnym na Franciszkańską, Kościuszki, dalej Włókniarzy i, oczywiście, Teofilów. Niczego, co w tym filmie było, nie widziałem i nie czułem. Mało tego - widziałem i czułem wszystko jakby na opak względem "Alei...". Na ulicach ludzie raczej zwyczajni. W nocnym jakiś nieśmiały chłopak podrywa i tak już podkochującą się w nim dziewczynę, tłumacząc jej, czemu chce grać muzykę klasyczną na gitarze; inna para przytula się do siebie czule tuż koło mnie, kilku facetów jedzie na nocną zmianę, sentymentalnie przyglądając się tym upojonym i po imprezach... Gdzie ci "gówniarze"? W każdym razie, jeżeli nie ma Łodzi w tym filmie - a zostały z niej tylko mury i podwórka - i nie ma tam nowej myśli o pokoleniu - to co jest? Trochę przeróbek z Koterskiego, ale też - no, właśnie, cholera! - coś więcej, niewiele, na marginesie, ale coś jest. Może tylko zabawa w rozpoznawanie znajomych miejsc, może jakaś swojskość. Szkoda, to była szansa, a przynajmniej okazja teraz niewykorzystana, zaprzepaszczona po prostu... Naprawdę wkurzony jestem na Szczepańskiego - jak go spotkam, to mu powiem: "ech, krajaninie...". To tyle, chwilowo oddalam się do dalszej roboty. Byle do przodu, byle nie pod siebie. Trzymaj się ciepło. Nowak 5
Samotność W sieci Bohaterem filmu Kaleka_38 jest Marek Rewienko, stały gość Lubuskiego Lata Filmowego. Ekipa Adama Leńca towarzyszy mu w codziennym życiu w domu, podróży, u przyjaciół i oczywiście podczas festiwalu. Od początku jasne jest, iż niepełnosprawność fizyczna Rewienko nie idzie w parze z jakimkolwiek niedowładem umysłowym. Bohater sam o sobie opowiada, a sceny z jego życia skłaniają do zastanowienia się nad emocjonalnym aspektem życia osób, którym ciało odmawia posłuszeństwa. Głównym tematem dokumentu jest poszukiwanie miłości. Rzecz to całkiem zwykła i naturalna w życiu każdego (a przy tym szczególnie nośna jako motyw filmowy). Taki też charakter próbuje nadać jej Rewienko, któremu nie-zwykłe warunki fizyczne owe poszukiwania utrudniają. Najskuteczniejszym sposobem na poznanie drugiej połowy jest dla niego Internet. Niestety spotkana w trakcie realizacji filmu kobieta nie sprawdza się jako równorzędny partner w opartym na uczuciu związku. Niewygody, które niesie za sobą pomoc osobie niepełnosprawnej, całkowicie ją przerastają. Rewienko nie godzi się na łaskę, bo jak każdy godny człowiek szuka dla siebie uczucia czystego, niezabarwionego litością. Bohater nie szczędzi nam szczerych wyznań, a rola reżysera sprowadza się głównie do ich rejestracji. Mając tak świadomego filmowej materii bohatera (Rewienko jest krytykiem filmowym) autor może pozwolić sobie na jego przewodnictwo. Strategia realizacyjna Adama Leńca jest prosta - za pomocą montażu wzmacnia on przekaz wypowiedzi i zachowań bohatera. Jak zwyczajne mogą być rodzinno-miłosne relacje osób niepełnosprawnych dowiadujemy się na przykład ze sceny, w której przedstawiono szczęśliwe małżeństwo z dwójką dzieci - gdy odwiedza je bohater, nie od razu dowiadujemy się o niepełnosprawności męża. Reżyserowi udaje się przybliżyć nam bohatera na tyle, że nie tylko ostatecznie zanika bariera językowa, ale także dzielimy z nim rozterki uczuciowe. Mając w pamięci ciepłe słowa pani Kalinowskiej, Rewienko nie powinien mieć wrażenia, iż nie znajdzie partnerki ze względu na inwalidzki wózek. Może tak się zdarzyć, ale dlatego, że jest to normalny, życiowy scenariusz nie każdy znajduje przecież miłość swojego życia. Problem samotności jest kategorią uniwersalną i także pan Marek nie powinien o tym zapominać. Tatiana Wasilewska W przedsięwzięciu udział biorą Redakcja: Ewa Ciszewska, Martyna Gajda, Kajetan Kinder, Ania Miller, Monika i Michał Murawscy, Tomasz Nowak, Marcin Pieńkowski, Tatiana Wasilewska, Bartek Zając. Skład: Tomasz Nowak Gazetkę redagują studenci filmoznawstwa Uniwersytetu Łódzkiego. www.kulturoznawstwo.uni.lodz.pl www.filmoznawcy.uni.lodz.pl Nasz adres: Polski Związek Wędkarstwa (oddział w Łagowie) ul. Brama 0 porfiry@tlen.pl