Niedostępny Lenin Nasza wyprawa zaczęła się już w Poznaniu, skąd pierwszym samolotem udaliśmy się do Warszawy, następnie Moskwa, Biszkek i chyba najbardziej oczekiwany odcinek podróży lotniczej, czyli lot Biszkek Osh. Trochę łudziłem się na jakiś stary Radziecki samolot dostaliśmy coś młodszego i zachodniego, zaś cała otoczka dawała niezły klimat. Miejscówka w samolocie? - czegoś takiego na miejscu po prostu nie ma! Masz ochotę na połowę arbuza? - proszę bardzo, możesz go wnieść na pokład.
Zdjęcie robione z ukrycia, ponieważ legalne nakazano usunąć. Członek Czeskiej wyprawy na Pik Lenina zajadający się arbuzem. Mimo dużego doświadczenia górskiego łącznie z ośmiotysięcznikami na koncie im także nie udało się dotrzeć na szczyt.
Sam terminal lotniczy, hala przylotów i sortownia bagażu również przypominała nam, że jesteśmy na naszym kochanym Wschodzie. Tuż po wylądowaniu na dziurawym pasie startowym i podkołowaniu pod halę przylotów podjechał po pasażerów piękny lotniskowy autobus pasażerski (co ciekawe polskiej produkcji - firmy Solaris). Mimo tego, że w linii prostej do hali mieliśmy 60m postanowiono lekko okrężną drogą podwieźć nas na miejsce. Po chwili podjechały także nasze bagaże, a środkiem ich transportu był nienajnowszy już samochód typu pickup. Hala przylotów wraz z sortownią bagażu. Przykrym widokiem, który uświadomił nas dokładnie, w której części Azji jesteśmy, był port lotniczy w Biszkeku, gdzie swoją bazę lotniczą ma U.S. Air Force, czyli Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych. Stacjonuje tam około 20-25 potężnych maszyn transportowych zaopatrując amerykańskich, ale także polskich żołnierzy w Afganistanie, w kraju opętanym wojną, który w linii prostek od nas był o zaledwie 130 km.
Baza lotnicza U.S. Air Force w Biszkeku. Z lotniska w Osh pojechaliśmy do miasta szukać taniego noclegu, dość szybko znaleźliśmy hotel, w którym za kilka dolarów można było wynająć pokój. Pozostawiał on oczywiście wiele do życzenia, bo wraz z nami zamieszkiwali w nim jeszcze inni dość mali i niezwykle żywotni obywatele - mowa oczywiście o karaluchach, ale dla nas najważniejsze były lóżka. Podróż mimo, że samolotem, była dość męcząca, do tego musieliśmy przestawić nasze zegary biologiczne cztery godziny do tyłu. Po kilku godzinach snu postanowiliśmy zwiedzić Osh, lecz dość szybko doszliśmy do wniosku, że kirgiskie miasta nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Szczególnie Osh, gdzie dwa lata temu doszło bo bardzo poważnych zamieszek na tle etnicznym, zginęło wtedy według Międzynarodowego Czerwonego Krzyża ok. 2 tys. Osób, a kolejne 400 tys. wyemigrowało do Uzbekistanu. Głównym i niewątpliwie największym bogactwem Kirgistanu jest jej piękna przyroda i położenie. Po szybkich zakupach, które tak naprawdę były jedynie uzupełnieniem naszego prowiantu zabranego z Polski, udaliśmy się w kierunku Ługowej Polany, czyli Base Campu pod Pikiem Lenina. Wraz z nami jechał Amerykanin od kilku lat mieszkającz w Londynie. Zaskoczyła nas jego bardzo dobra znajomość rosyjskiego, lecz szybko okazało się, że jego dziadkowie są Rosjanami. Droga na Ługową Polanę zajęła nam koło 6-7 h, po drodze mieliśmy jeszcze kilka nieoczekiwanych przestoi z powodu awarii samochodu, lecz droga i widok zbliżających się siedmiotysięczników zapierał dech w piersiach. Oczywiście wraz z pięknymi widokami przyszły obawy, że pchamy się naprawdę wysoko. Zdziwiła nas wszechobecna biel w górach, czyli potężne pokłady śniegu, o którym wiedzieliśmy, że może być kłopotliwy i niebezpieczny.
W drodze na Ługową Polanę. Base Camp na Ługowej Polanie leży na wysokości 3800m n.p.m., czyli na wysokości teoretycznie już mogącej dać się we znaki. Definicja choroby wysokościowej podaję, że dolną granicą jest już wysokość 2500m n.p.m., w skrajnych przypadkach nawet 1500m n.p.m., lecz trzeba zaznaczyć, że na ługową polanę dotarliśmy bez żadnego wysiłku fizycznego i bez wątpienia dobrze to wpłynęło na nasze samopoczucie. Pierwsze godziny w obozie to zapoznanie się z warunkami, jakie tam panują i rozbicie naszego M1. Dość szybko zauważam, że do mojej super wygodnej maty, na której miałem przespać kolejne kilkanaście nocy brakuje jakże ważnego elementu - korka. Na nic się stały wysyłki i kombinacje alpejskie, żeby zatamować powoli wydostające się powietrze. Kolejne 2 tygodnie przespałem na kamieniach, śniegu i lodzie, mając tylko kilka bluz pod sobą. Z pewnością będzie to nauczka na przyszłość żeby przed tak ważnym i trudnym wyjazdem sprawdzić dokładnie wszystkie szczegóły, nawet te które wydają się błahe i pewne.
Widok na Base Camp z okolicznego szczytu. Spędziliśmy tam 2 dni i jednego z nich wyszliśmy na tzw. wyjście aklimatyzacyjne, którego celem jest uzyskanie wysokości nad poziomem morza tak, aby przyzwyczaić organizm do dużych wysokości i tym samym niskiej zawartości tlenu w organizmie. W dość bliskiej odległości od Base Campu znajdują się pomniki upamiętniające tragiczne katastrofy na tej górze - największa katastrofa w historii światowego alpinizmu wydarzyła się właśnie na Piku Lenina w roku 1990, gdzie na ówczesny obóz 2 na wysokości ok. 5100m n.p.m. zeszła potężna lawina wywołana trzęsieniem ziemi - zginęły 43 osoby. Ale niestety to nie wszystko, dochodziło i wciąż dochodzi do wielu innych wypadków. Innym przypadkiem jest śmierć 8 alpinistek rosyjskich w roku 1973, które zamarzły w obozie 3 z powodu załamania pogody (przy wejściu letnim). Przykładów jest dużo i jest to dowód na to, że góry tej wysokości to żywioł. Trzeciego dnia udaliśmy się do 1 bazy na wysokości 4400m n.p.m. (część bagaży wysłaliśmy konno). Było to bardzo trudne, męczące przejście i w dodatku z bardzo niebezpieczną przygodą po drodze. W czasie marszu długim trawersem zeszła na nas lawina skalna i znaleźliśmy się w miejscu praktycznie bez ucieczki, na szczęście tylko ja dostałem kilkoma kamieniami i natychmiast schroniliśmy się pod plecakami, które przyjęły wszystkie kamloty. Nie były one duże, ale spadały z ogromną prędkością, świstając nam nad głową. Dotarliśmy do bazy totalnie wykończeni.
Droga do pierwszej bazy
W bazie 1 spędziliśmy kolejne 2 doby, robiąc następne wyjścia aklimatyzacyjne na wysokość 4800-4900m n.p.m. Następnie z połową bagażu udaliśmy się do obozu 2 i to było kolejne niezwykle trudne przejście, ale to już z powodu choroby wysokościowej. Baza 2 leży na wysokości 5300m n.p.m. czyli 800 m wyżej niż wysokość, na której do tej pory spaliśmy. Tu naprawdę poczuliśmy, a przynajmniej ja, czym jest choroba wysokościowa. Alicja bardzo dobrze ją znosiła ze względu na płeć i wagę. W bazie 2 spędziliśmy kolejne 2 doby, robiąc kolejne wyjście aklimatyzacyjne jakieś 200-300 m wysokości wyżej. Wyjście aklimatyzacyjne z bazy 1.
Pomagamy Brytyjczykom przetransportować rosyjskiego alpinistę do bazy 1. Miał on tak silne objawy choroby wysokościowej, że nie było z nim już jakiegokolwiek kontaktu. Z bazy 1 został odtransportowany do szpitala. Następnie zeszliśmy do bazy 1, żeby porostu odpocząć. Widzieliśmy te ciężkie warunki śniegowe i do tego codzienne kolejne opady świeżego śniegu. Na tym etapie aklimatyzacji zaczęliśmy się już tym martwić. Wiedzieliśmy o tym, że zostało nam już tylko kilka dni na działalność górską i trzeba wchodzić wyżej.
Lawina śnieżna, których na zboczach nie brakowało. Znów ruszyliśmy w górę i tym razem juz ten ciężki odcinek między 1, a 2 bazą zrobiliśmy w 5, a nie w 10 h. Czuliśmy dużą równicę w samopoczuciu. Następnego dnia wyszliśmy na kolejne wyjście aklimatyzacyjne na wysokość ok 5700-5800m n.p.m. i ważnym zaznaczenia jest fakt, że dość mocno zaczęto ostrzegać nas o załamaniu pogody (mimo tego, że i tak była fatalna - dzień w dzień padał śnieg, od rana zawsze świeciło silne słońce, a około godziny 14 załamanie pogody).
Baza 2 - położenie robi wrażenie. W miejscu gdzie stoimy do roku 1990 roku znajdowała się baza 2 i dokładnie w tym miejscu zeszła potężna lawina grzebiąc 43 osoby.
Namiot w bazie 2.
Wyjście aklimatyzacyjne na 5800m n.p.m.
Widok z naszego M1. Baza 3 na wysokości 6100m n.p.m.
Codzienny rytuał pozyskiwania wody ze śniegu. Dziennie powinno się wypić ok. 4-5 litrów wody na osobę. Pozyskanie takiej ilości wody za pomocą palnika zajmowało 2-3 h. Baza 3 na piku Lenina leży na wysokości 6100m n.p.m. Jest to wysokość, na której nie powinno się spędzać zbyt dużo czasu. Przy takiej ilości tlenu organizm przestaje się regenerować, bardzo ciężko zasnąć - sami mieliśmy z tym problem już na wysokości 5300, czyli w bazie 2. Biorąc pod uwagę te wszystkie argumenty oraz to, że zostały nam 3, może 4 dni jakiejkolwiek działalności górskiej, stwierdziliśmy, że bardzo nie chcemy utknąć w bazie 3. Postanowiliśmy, że wejdziemy na szczyt, który tak naprawdę leży na drodze na pik Lenina i na tym zakończymy. Na Pik Rozdzielnej na wysokość 6210m n.p.m. weszliśmy z innym Polakiem i schodziliśmy z niego znów w opadach śniegu. Następnego dnia spakowaliśmy cały nasz sprzęt i zeszliśmy do bazy 1 przy bardzo ładnej pogodzie. Kolejnego dnia już z całym dobytkiem (z bazy 2 i 1, część konno, a część na własnych plecach), zeszliśmy do Base Campu i tu już pogoda faktycznie była bardzo kiepska.
Schodzimy do bazy 1.
Jeszcze tego samego dnia udało się nam złapać transport do Osh. Dojechaliśmy tam bardzo późno w nocy. W samym Osh spędziliśmy 2 dni odwiedzając aptekę w poszukiwaniu jakiś miejscowych specyfików na popalone od słońca twarze i usta (które na tych wysokościach pali skórę bardzo szybko). Odpoczęliśmy, zajadając się miejscową smaczną kuchnią i udało się nam przebudować bilet do Biszkeku. Zostało nam 3 dni do samolotu, więc stwierdziliśmy, że chcemy coś zobaczyć w Kirgistanie. Dzień przed wylotem z Osh w kierunki Biszkeku turyści z Kanady ostrzegli nas przed jakimiś zamieszkami na granicy kirgijsko-tadzykiskiej, lecz już po stronie Tadżykistanu. Poprosiłem poprzez sms kolegę Kamila Zawieruche (kompana wszystkich wspólnych poprzednich wypraw w życiu), żeby znalazł jakieś informacje na ten temat. Okazało się, że praktycznie cały świat milczy. BBC na swojej stronie internetowej zamieściło jedynie krótką informację na ten temat. Polski MZS nie wydał żadnego ostrzeżenia, mimo tego, że było tam faktycznie niebezpiecznie, a w samym centrum wydarzeń znajdowali się także Polacy. Podczas jednego dnia zamieszek zginęło ponad 200 osób. Dziwne to trochę, że nikt o tym nie wie, a jak w Stanach zginie kilka osób z powodu strzelaniny, to jeszcze tego samego dnia wie o tym cały świat. Oczywiście każda tragedia jest godna potępienia, tylko dlaczego część z nich ukrywa się w tajemnicy. Z Osh polecieliśmy na północ, oddalając się od zapalnego punktu o kilkaset kilometrów i jeszcze tego samego dnia udaliśmy się nad jezioro Isyyk Kul. Jest to jezioro nazywane przez miejscowych morzem, ponieważ jest na prawdę duże, wymiary to około 150x80 km, woda jest lekko słona, wiec faktycznie przypomina morze. Po tak ciężkich dniach w górach w końcu mogliśmy odpocząć i uzupełnić zgubione kilogramy. Maaaamo zgubiłem się
W siną dal wzdłuż torów.
Mimo tego, że nie udało się nam zdobyć szczytu to uważamy, że wyjazd był bardzo udany. Na zboczach Piku Lenina zdobyliśmy tak duże doświadczenie, które jest o wiele bogatsze niż to, które posiadaliśmy dotychczas. Góra uświadomiła nam, że do zdobycia tak wysokich szczytów nie wystarczy dobra kondycja, odporność psychiczna i dobry sprzęt, do tego wszystkiego trzeba jeszcze odrobiny szczęścia. Jeszcze raz bardzo dziękujemy wszystkim sponsorom i osobą zaangażowanym w organizacje wyprawy.