Dotarliśmy wreszcie do Camp 4. Było późno, ciemno, na kempingu żadnych znajomych. Znaleźliśmy puste bearboxy po przeciwnej stronie drogi i przynajmniej pozbyliśmy się zapasów jedzenia, po czym położyliśmy się koło budki Rangersów - jak gdyby czekając już w kolejce do jutrzejszego meldunku. Komunikat głosił, że dwadzieścioro troje szczęśliwców dostanie o 8 rano miejsce na legendarnym polu namiotowym. Dość szybko pojawił się strażnik, stwierdził, że nie możemy tu czekać i zaproponował podwózkę na inny camping, bagatela 6 mil stąd. Moglibyśmy w zasadzie od razu wziąć nasze 60 kilo sprzętu na plecy i ruszyć w drogę powrotną na C4. Na szczęście udało się wyperswadować rangersowi ten chory pomysł i pozwolił nam zostać a nawet rozbić namiot. Zerwaliśmy się o 4, żeby ze zgrozą zobaczyć spory tłumek chętnych przed budką. Przeszliśmy jednak te wstępne kwalifikacje na 18 i 19 pozycji. Kolejka o 4 rano przed budką Rangersów na Camp 4. Fot. Gosia Jurewicz Pierwszym naszym rozwspinem było kilka krótkich, łatwych dróg na Glacier Point Apron. Generalnie dobrze nam się wspinało w trudnościach do 5.9, aż do momentu kiedy zaliczyliśmy bezradny wycof z połogich płyt drogi Goodrich Pinnacle wycenionych na 5.7R. Po powrocie na C4 miejscowy znawca terenu pocieszył nas, że ta wycena to podpucha i tak naprawdę jest to minimum 5.10d z 15 metrowym runoutem. Można ewentualnie wybrać wariant 5.9 z 20 metrowym runoutem.
Gosia w slabach Glacier Point Apron. Fot. Józef Soszyński W kolejnym dniu poszliśmy na 11 wyciągową East Buttres na Middle Cathedral, którą przeszliśmy wariantem 5.10a na własnej protekcji. Droga dobra na rozwspin, lita skała, ładny widok na El Capitan. Gosia na Flying Butteres. Fot. Józef Soszyński
Następnie zanieśliśmy sprzęt pod Leaning Tower z zamiarem atakowania West Face 5.7 C3. Przenocowaliśmy na C4 i rano podeszliśmy ponownie pod ścianę. Była to pierwsza masywna, yosemicka hakówka, jaką robiliśmy i nie byliśmy do końca zadowoleni ze swojej szybkości. Nie mniej jednak pierwszego dnia dość swobodnie zrealizowaliśmy założony plan czyli doszliśmy do Ahwahnee Ledge i zaporęczowaliśmy 2 wyciągi wyżej, zaliczając 1 lot z wyrwanym friendem na początku drugiego wyciągu C3. Za nami wspinał się zespół amerykański i pozwoliliśmy, żeby rano wystartował jako pierwszy. Był to duży błąd, ponieważ zespół ten bardzo późno ruszył do akcji, wspinał się wolno i zablokował nam drogę. Musieliśmy przez to czekać do 14- tej na możliwość startu, pomimo założonych dzień wcześniej poręczówek, którymi moglibyśmy ich wyminąć. Próba renegocjacji umowy spełzła na niczym, Amerykanin wręcz zablokował własnym ciałem stanowisko, na którym był rozwieszony nasz sprzęt. Nie na próżno w "How to Big Wall Climb" Chrisa McNamary, autor pisze: "Proś o przepuszczenie tylko jeśli jesteś pewien, że wystrzelisz jak z procy, przepuszczaj tylko zespoły wyraźnie szybsze od siebie". Nie udało się nam dokończyć drogi i 1 wyciąg przed końcem trudności zaliczyliśmy drugi biwak. Była to jakkolwiek fajna przygoda na najbardziej przewieszonej ścianie w Dolinie. Czyszczenie diagonalnego wyciągu C3. Fot. Józef Soszyński Po dniu odpoczynku chcieliśmy spróbować wspinaczki na nieco bardziej dzikiej ścianie. Nasz wybór padł na Sentinel Rock i 9- cio wyciągową Flying Buttres Direct 5.10a C2. Był to zły wybór, podejście okazało się bardzo długie i zakończone kilkuwyciągowym intro w parszywym terenie. Zgubiliśmy się już na samym początku
podejścia, wleźliśmy w niedźwiedzi matecznik, najedliśmy się strachu i straciliśmy cały dzień. Sama skała na właściwej drodze przypominała bardziej kruchy, gruboziarnisty piaskowiec niż granit i lepiła się do botków, niczym panierka do schabowego. Wycofaliśmy się po pierwszych 5 metrach. Łącznie straciliśmy 2 dni na tę mało śmieszną zabawę a podczas zjazdów spadający głaz przeciął nam linę. Na szczęście 10 metrów od końca 70- cio metrowej żyły. Kolejnym celem było Lurking Fear 5.6 C2+ na El Capitan. Oczywiście zanim przyjechaliśmy w Dolinę, planowaliśmy Nosa, jednak tłumy szalejące na drodze okazały się niewyobrażalne. Statystycznie na drodze przez cały czas przebywa około 15 zespołów, z tego większość w dolnej części. Dla nas, przyzwyczajonych do alpejskiej albo norweskiej samotności w ścianie takie igrzyska są mało pociągające. Po 2 dniowym reście zanieśliśmy sprzęt pod LF, wieczorem zaporęczowaliśmy 2 pierwsze wyciągi i następnego dnia rano weszliśmy na dobre w drogę. Niestety po 4 wyciągu okazało się, że Małgosia złapała jakiegoś wirusa i ma gorączkę. Musieliśmy się wycofać. Rysa A1 na piątym wyciągu Lurking Fear. Fot. Gosia Jurewicz Po kilku dniach ponowiliśmy akcję i parliśmy już wyłącznie do góry. Był to dla nas pierwszy raz wspinania się systemem amerykańskim, czyli na jednej linie z holowaniem wora. Generalnie przeszliśmy przeszkolenie w tej materii u Marka Raganowicza i teraz uczyliśmy się szybkości w tym systemie. Nie holowaliśmy portalu, zamierzając nocować na półkach. Nasza skuteczność haczenia wzrosła ale z pewnością jest to element, który wymaga dalszego szlifowania. Trochę spowalniały nas też braki sprzętowe i związana z tym koniczność backcliningu Droga piękna, jakkolwiek - jak to z
klasykami w Yosemitach bywa - (przepraszam za wyrażenie ale nie mam pomysłu jak to inaczej opisać) nieco zaszczana. Jumarowanie po biwaku na półce (lewy górny róg zdjęcia). Fot. Gosia Jurewicz Na wierzchołku zameldowaliśmy się trzeciego dnia przed południem. Tu okazało się, że nie mamy pojęcia jak zejść, bo wszystkie dane na ten temat zostały przypadkowo wykasowane z aparatów fotograficznych po pierwszym, nieudanym ataku. Nie wiedzieliśmy, że zejście jest dość oczywiste i generalnie wiedzie na początku krawędzią urwiska. Nie chcąc ryzykować pobłądzenia na wschodniej flance El Capa i ewentualnych męczących podejść po złym wyborze drogi, wybraliśmy szlak turystyczny wprost na C4. Jest to dość długa droga ale dzięki temu zobaczyliśmy spory kawałek pięknej, yosemickiej przyrody, sekwoje, mchy, zmurszałe pnie itd. ;).
Na wierzchołku El Capitan. Fot. Spotkani turyści. Po odpoczynku postanowiliśmy zaatakować Zodiac. Rozmieszczenie półek na tej drodze daje nadzieję na jej pokonanie - tak samo jak LF - bez użycia portalu. Skonstruowaliśmy szczegółową strategię i zamierzaliśmy się jej ściśle trzymać. Konsekwencję w postępowaniu wymuszała także prognoza pogody, która piątego dnia od południa przewidywała ostre załamanie więc wypadałoby być już na dole. Nie mogliśmy uderzać też wcześniej, ponieważ po LF mieliśmy niezagojone rany pod paznokciami. Po dokładnym spakowaniu się zanieśliśmy większość sprzętu pod ścianę a następnego dnia rano mieliśmy podejść z resztą wyposażenia i jedzeniem, żeby rozpocząć akcję. Pod ścianą okazało się, że na pierwszych sześciu wyciągach znajdują się już 3 bardzo powolne zespoły a pod ścianą leży sprzęt czwartego. Wszyscy używają portali, które - rozłożone - powiewają jak latawce, tłukąc się o skałę. Tempo ostatniego uczestnika tego cyrku - 20 m/h. Na drugiego, pałując. Do tego komentarz jego partnera na górnym stanowisku: "nice job". Załamani i zniesmaczeni wylaliśmy 25 litrów wody z butelek na śmierdzące moczem skały pod ścianą i znieśliśmy wszystko na dół.
Pierwszy, słynny skyhook na Zodiacu. Fot. Józef Soszyński Kolejnego dnia zanieśliśmy depozyt pod Arches Wall z zamiarem przejścia Bulking Puke 5.8 A3. Pierwsze, lekko parchate zacięcie A2 okazało się najładniejszym wyciągiem tej części drogi, którą udało nam się przewspinać. Następnie przebyliśmy drabinę nitów na płytach z miejscem A2, by na kolejnym wyciągu wejść w totalnie kruche slaby 5.7 "śmierć w oczach, piach na dłoniach". Z nich w zacięcie A2, gdzie aby coś założyć, należało najpierw wykopać dołek w ziemi. Wszechobecne siano mało strawne nawet dla kozy - głównie osty. Po 4 wyciągach osiągnęliśmy dużą trawiastą półkę - tu sianokosy można by prowadzić przy pomocy snopowiązałki. Zobaczyliśmy nad sobą rysę A3 beaks, szczelnie zaziemioną. Aha, jeśli A3 beaks polega na wbijaniu beaków w wyprażoną na słońcu ziemię to dziękujemy - zjazd i kolejny stracony dzień.
A z dołu tak to ładnie wyglądało. Arches Wall. Fot. Józef Soszyński Para z nas zeszła a następnego dnia podeszliśmy ponownie pod El Capa zrobić sobie pierwszy wyciąg dla treningu. Wszystkie latawce tymczasem wycofały się ze ściany, bo w tym tempie nie mieli szans na skończenie przed deszczem. Potem rozpadało się na dobre do końca wyjazdu. Wnioski z pierwszej wizyty w Dolinie są następujące: 1. Należy podnieść cyfrę hakową. 2. Należy posiadać obowiązkowo portal 3. Należy być sprzętowo przygotowanym pod konkretne, trudniejsze, mniej uczęszczane drogi 4. Nie wszystkie drogi w Joskach są ładne i cool Zrobiliśmy 2 drogi warte wspomnienia czyli West Face 5.7 C3 na Leaning Tower i Lurking Fear 5.6 C2+ na El Capitanie. Poznaliśmy rejon, nauczyliśmy się nowego systemu poruszania się po ścianie i zapłaciliśmy sporo frycowego nawet jak na pierwszy raz. Pozdrawiamy Małgosia Jurewicz Józek Soszyński