Mam wszystkie latarnie! Jestem wielbicielem latarni morskich. Gdziekolwiek wcześniej bywaliśmy na nadmorskich wakacjach, zawsze jakaś latarnia w pobliżu się znalazła. Pierwsza była w Niechorzu. Potem przyszła kolej na Świnoujście i Wisełkę (tzn. latarnię na górze Kikut, kilka kilometrów od Wisełki). Kolejne, które zdobyłem, były w okolicach Władysławowa: Rozewie, Jastarnia, Gąski i Hel. Rok temu padły Krynica, stara gdańska latarnia w Starym Porcie (no bo na tą nową w Nowym Porcie Północnym wejścia nie ma) i ta przy molu w Sopocie. Na miejscu latarnia morska Czołpino. Nie ma sprawy, od niej zaczynamy.
Oczywiście poprosiłem Maminię i Tatkę, abyśmy objeździli okolicę i zdobyli pozostałe latarnie. Im, oczywiście, nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, bo nie lubimy siedzieć przez całe wakacje w jednym miejscu. Każdy powód do włóczęgi jest dobry. No to pojechaliśmy. Jako pierwszą zdobyłem zaliczyłem latarnię w Jarosławcu. Dobrze trafiliśmy, bo akurat pogoda trochę się psuła, ale ludzi jeszcze nie było. Dopiero potem, gdy zeszliśmy na dół, pod latarnią ustawiła się kolejka do wejścia na górę. Z Jarosławca zapamiętałem jeszcze jedną rzecz kompletny idiotyzm. Obok drogi zbudowana i oznakowana ścieżka rowerowa, a pod znakiem ze ścieżką rowerową drugi znak. Zakaz jazdy rowerami. Rozumiecie coś z tego? Bo ja nie. Oprócz latarni w Jarosławcu nie ma nic, więc pojechaliśmy do Darłowa i Darłówka. Latarnia nieduża, ale jest. Wszedłem, zdobyłem! Kolejną była Stilo. Byłem, zobaczyłem, dotknąłem i Odpuściliśmy sobie. Żadne z nas, ani Tatko, ani ja, nie mieliśmy ochoty zmienić się w kurczaka z rożna. Bo dzień był wyjątkowo upalny. Grubo ponad 30 stopni w cieniu. A latarnia Stilo zbudowana jest z blachy. Stoi na szczycie góry. W pełnym słońcu. Ile mogło być w środku, nie wiem, ale jak tylko dotknąłem ściany, cofnąłem rękę natychmiast. Z wejścia bił żar, jak z piekarnika.
No to usiadłem do pamiątkowego zdjęcia na podmurówce (też była nagrzana) i odpuściłem. Może kiedyś jeszcze tam wrócę. Jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze. A latarnia morska z pewnością. O naszych włóczęgach podczas tych wakacji muszę jeszcze wspomnieć o Łebie. Postanowiliśmy z Maminią zobaczyć ową słynną plażę letniej stolicy Polski. Słuchajcie, nie dało się! Człowiek na człowieku. Gwar. Hałas. Ścisk. Tatko w takich momentach mówi, że trzeba tak jak Juliusz
Cezar, tylko w drugą stronę: przyszedłem, zobaczyłem, dałem nogę! Nie dało się inaczej. Okolice plaży wcale nie lepsze. Wszechobecne stragany z chińską tandetą albo góralskimi laskami, kapelusikami, kierpcami Oscypków, podobno świeżych, a na pewno leżących godzinami w piekącym słońcu też nie brakowało. Mam pytanie - jesteśmy nad morzem czy w Zakopanem? I ludzie to kupują? Siedzieć w Łebie tylko dla samego siedzenia nie ma sensu. Wszędzie tłok, ceny pizzy jak z kosmosu (??? Kto tyle zapłaci za pizzę? Ludzie! My wiemy, jakie są dobre pizze i ile kosztują!) Koniec końców - daliśmy nogę z Łeby i jej podobno przepięknej plaży. Zwialiśmy do Ustki. A tam rozkosz. I same przyjemności. Cymbergaj. Uwielbiam grać w cymbergaja. Na latarnię morską weszliśmy. Mała, byle jaka, gdzie jej tam do mojej ulubionej Kryni czy tej z Niechorza (bo o Świnoujściu nawet nie wspominam mam certyfikat, że wszedłem na najwyższą w Polsce i drugą co do wielkości latarnię morską w Europie!). Zdobyłem ostatnią morską latarnię. Mam wszystkie!
A jest jeszcze w Ustce wesołe miasteczko. A w nim, jakżeby inaczej, samochodziki. Lubicie? Bo ja ubóstwiam.
A przy okazji całkiem fajne miasteczko. I pyszności. Lody, że palce lizać. W tawernie u pirata.
Fajny z niego plastikowy gościu. Włóczęga jest fajna od czasu do czasu, ale oczywiście nie po to jedzie się nad morze, aby każdego dnia jeździć gdzieś samochodem. Nie da się, tym bardziej, że zrobiła się piękna pogoda. A to oznacza, że w naszym samochodziku jest gorąco. Dla Pana Morcia stanowczo za gorąco. Jemu te podróże nie służą, ja też się w upale nie najlepiej czuję, a Tatko marzy o wakacjach na Antarktydzie. Zatem jakiś pomysł na Smołdziński Las trzeba mieć. Pisałem Wam wcześniej Smołdziński Las to dziura zabita dechami. Cóż zatem można robić w Smołdzińskim Lesie? Kto lubi, niech plażuje. My też bywaliśmy na plaży, szczególnie pod wieczór. Od parkingu do plaży jest ładny kawałek, jakieś dwa kilometry. Chyba z hakiem. Dość dużym. Nie ma co chodzić w ciągu dnia, za gorąco. Za to po południu czy pod wieczór sama frajda. Aha, muszę jeszcze coś wyjaśnić. W Smołdzińskim Lesie nie wolno wchodzić z psami na plażę, bo to teren Parku Narodowego. Ale Maminia wcześniej, gdzieś na wiosnę, napisała do dyrekcji Parku i Pan Morcio zgodę na plażowanie dostał!
Ale nawet po południu było mu gorąco odwalał na bok wysuszony, gorący piach, wykopywał sobie jamkę w piasku i układał się tak, by być jak najmniej na słońcu. Jest także czas na przedwieczorne spacery wzdłuż plaży. Pan Morcio jakoś niezbyt chętnie wędruje brzegiem morza, słona woda mu nie smakuje, ale muszę Wam powiedzieć, ze jest bardzo grzeczny. Prowadzi mnie bardzo ładnie. Nie ciągnie, nie wyrywa się do innych psów, bo pomimo zakazu na plaży bywa sporo psiego drobiazgu, szczególnie jazgotliwych Yorków.
Za to w okolicach samego Smołdzińskiego Lasu, a konkretnie kilka kilometrów dalej, w Klukach, odkryliśmy wieżę widokową na słynne ruchome wydmy koło Łeby. Dwa razy mi się czegoś takiego nie mówi.
Wszedłem. Obejrzałem przepiękne okolice. I mam na swoim koncie kolejną wieżę widokową. Jakie to szczęście, że jeszcze ich trochę w Polsce do zdobycia zostało! Dobrze nam nad morzem, w tym Smołdzińskim Lesie. I chyba za kilka lat poproszę rodzicków, byśmy tu wrócili. Ale to za kilka lat.