Czapka Holmesa. Romek Pawlak. Rozdział 1

Podobne dokumenty
Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

Hektor i tajemnice zycia

Przedstawienie. Kochany Tato, za tydzień Dzień Ojca. W szkole wystawiamy przedstawienie. Pani dała mi główną rolę. Będą występowa-

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

Szczęść Boże, wujku! odpowiedział weselszy już Marcin, a wujek serdecznie uściskał chłopca.

Chłopcy i dziewczynki

Streszczenie. Streszczenie MIKOŁAJEK I JEGO KOLEDZY

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

Karta pracy 2. Przed wyjściem

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

Zuźka D. Zołzik idzie do zerówki

"PRZYGODA Z POTĘGĄ KOSMICZNA POTĘGA"

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?

BEZPIECZNY MALUCH NA DRODZE Grażyna Małkowska

Nagrodzone prace

Przewodnik po Muzeum nad Wisłą Muzeum Sztuki Nowoczesnej

WYCIECZKA DO ZOO. 1. Tata 2. Mama 3. Witek 4. Jacek 5. Zosia 6. Azor 7. Słoń

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

Dzień dobry, panie Piotrze.

Zaimki wskazujące - ćwiczenia

Ariadna Piepiórka. Wydawnictwo Skrzat Kraków

Czerwony Kapturek inaczej

Część 11. Rozwiązywanie problemów.

Uwaga, niebezpieczeństwo w sieci!

Bajkę zilustrowały dzieci z Przedszkola Samorządowego POD DĘBEM w Karolewie. z grupy Leśne Ludki. wychowawca: mgr Katarzyna Leopold

Tłumaczenia: Love Me Like You, Grown, Hair, The End i Black Magic. Love Me Like You. Wszystkie: Sha-la-la-la. Sha-la-la-la. Sha-la-la-la.

WAŻNE Kiedy widzisz, że ktoś się przewrócił i nie wstaje, powinieneś zawsze zapytać, czy możesz jakoś pomóc. WAŻNE

Pokochaj i przytul dziecko z ADHD. ADHD to zespół zaburzeń polegający na występowaniu wzmożonej pobudliwości i problemów z koncentracją uwagi.

SCENARIUSZ ZAJĘĆ DLA UCZNIÓW KL III SZKOŁY PODSTAWOWEJ KULTURALNY UCZEŃ

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

INSCENIZACJA OPARTA NA PODSTAWIE BAJKI CZERWONY KAPTUREK

Drogi Rodzicu! Masz kłopot ze swoim dzieckiem?. Zwłaszcza rano - spieszysz się do pracy, a ono długo siedzi w

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

Witajcie dzieci! Powodzenia! Czekam na Was na końcu trasy!

Po co istnieją muzea?

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. A. Awantura

Przewodnik po Muzeum nad Wisłą Muzeum Sztuki Nowoczesnej

Nie ruszaj, to moje!

Copyright 2015 Monika Górska

Czyli w co bawili się nasi rodzice i dziadkowie

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Taniec pogrzebowy. Autor: Mariusz Palarczyk. Cmentarz. Nadjeżdża karawan. Wysiadają 2 osoby: WOJTEK(19 lat) i ANDRZEJ,(55 lat) który pali papierosa

Opowiedziałem wam już wiele o mnie i nie tylko. Zaczynam opowiadać. A było to tak...

Copyright 2015 Monika Górska

BURSZTYNOWY SEN. ALEKSANDRA ADAMCZYK, 12 lat

Kto chce niech wierzy

Katarzyna Michalec. Jacek antyterrorysta

STARY TESTAMENT. JÓZEF I JEGO BRACIA 11. JÓZEF I JEGO BRACIA

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, klasa III, pakiet 109, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

Karta pracy 6. Jak było w szkole?

Demokracja co to znaczy?

BEZPIECZNY PIERWSZAK

KONSPEKT ZAJĘĆ Z JĘZYKA POLSKIEGO ZŁOTA KACZKA

Anioł Nakręcany. - Dla Blanki - Tekst: Maciej Trawnicki Rysunki: Róża Trawnicka

Olaf Tumski: Tomkowe historie 3. Copyright by Olaf Tumski & e-bookowo Grafika i projekt okładki: Zbigniew Borusiewicz ISBN

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. Bo to było tak

Część 4. Wyrażanie uczuć.

Przepraszam, w czym mogę pomóc?

,,Bezpieczny świat dziecka

STARY TESTAMENT. JÓZEF I JEGO BRACIA 11. JÓZEF I JEGO BRACIA

s. Adriana Miś CSS Mały Ogrodnik Opowiadania o owocach Ducha Świętego Wydawnictwo WAM

NASTOLETNIA DEPRESJA PORADNIK

Żegnajcie wakacje witaj trzecia klaso!

Copyright 2017 Monika Górska

KARTA ZADAŃ NR 2 Bezpieczne miasto

Tak wygląda 5 październik w jesiennym blasku słońca. Zostały wymienione wszystkie okna i odnowiona elewacja.

Ilustracje Elżbieta Wasiuczyńska

Ćwiczenia do pobrania z Internetu

DOROTA WIECZOREK DOTYK MROKU

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, klasa III, pakiet 3, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

Świat bez Klamek opowiadanie surrealistyczno erotyczne cz. 2/3

Co to jest niewiadoma? Co to są liczby ujemne?

Spacer? uśmiechnął się zając. Mógłbyś używać nóg do bardziej pożytecznych rzeczy.

Rozdział II. Wraz z jego pojawieniem się w moim życiu coś umarło, radość i poczucie, że idę naprzód.

Igor Siódmiak. Moim wychowawcą był Pan Łukasz Kwiatkowski. Lekcji w-f uczył mnie Pan Jacek Lesiuk, więc chętnie uczęszczałem na te lekcje.

Czy znacie kogoś kto potrafi opowiadać piękne historie? Ja znam jedną osobę, która opowiada nam bardzo piękne, czasem radosne, a czasem smutne

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. W szpitalu

Koncentracja w Akcji. CZĘŚĆ 4 Zasada Relewantności Działania

NAUKA JAK UCZYĆ SIĘ SKUTECZNIE (A2 / B1)

Płynęły statkiem aż zobaczyły na wodach ogromnego wieloryba. Dziewczynki bardzo się przestraszyły.

Teksty Drugie 2005, 6, s Wiersze. Tadeusz Kantor.

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

KIDSCREEN-52. Kwestionariusz zdrowotny dla dzieci i młodych ludzi. Wersja dla dzieci i młodzieży 8 do 18 lat

Na skraju nocy & Jarosław Bloch Rok udostępnienia: 1994

Scenariusz 3. Przedszkole. temat: Gdzie mieszka wilk? autor: Monika Czerkas. Cele ogólne: Cele operacyjne: Miejsce: sala. Formy pracy: Metody pracy:

ZAGUBIONA KORONA. Autor:,,Promyczki KOT, PONIEWAŻ NICZYM SYRENCE, W WODZIE WYRASTAŁ IM RYBI OGON I MOGLI PRZEMIERZAĆ POD WODĄ CAŁE MORZA I OCEANY.

Anna Kraszewska ( nauczyciel religii) Katarzyna Nurkowska ( nauczyciel języka polskiego) Publiczne Gimnazjum nr 5 w Białymstoku SCENARIUSZ JASEŁEK

to myśli o tym co teraz robisz i co ja z Tobą

P o czytankay I Jesienna pog oda

"Chciałem cię chronić, będąc twoim cieniem..." Pearlic. Reda 2015.

Transkrypt:

Romek Pawlak Czapka Holmesa Rozdział 1 Marcin położył przed sobą ulubiony zeszyt z biegnącą po sawannie żyrafą. Ziemia na obrazku była żółto-pomarańczowa i wyglądała jak ogarnięta płomieniami. Patrząc na rozkołysane w galopie zwierzę, chłopiec wyobrażał sobie, że ucieka ono przed niebezpieczeństwem, wreszcie wybiega z okładki, prosto w jego ręce a on ostrożnie przenosi je na łóżko zasłane brązowym kocem w tygrysie pasy, gdzie żyrafa może odetchnąć. Nagle nad jego głową rozległy się głośne piski, zupełnie jakby ktoś przeciągał kawałkiem styropianu po szkle. Coś zaczęło rytmicznie zgrzytać, męski głos skandował słowa w nieznanym języku, a na koniec odezwała się przesterowana gitara, wymiatając niczym nadlatujący tuż nad ziemią F-16. To Pati puściła kolejną płytę ze swej kolekcji. Marcin wolał, kiedy czytała i wcale nie dlatego, że wtedy panowała cisza. Pati miała po prostu dobry gust i czasem podrzucała mu naprawdę ciekawe książki. Ale teraz czekała na swojego Wołka Zbożowego i trochę się denerwowała. Zamierzała przedstawić go mamie, a dla piętnastoletniej dziewczyny to przeżycie ekstremalne, coś jak stąpanie po polu minowym. No bo co, jeśli kolega mamie się nie spodoba, albo dopuści się jakiegoś niezgodnego z dobrymi manierami przestępstwa? Pati liczyła, że Święta zmiękczą mamę, surową lekarkę z zasadami, ale pewności nie miała. A Wołek to Wołek, niezdarna ciapa i tyle. Mama mogła nie mieć dla niego tyle cierpliwości, co jej córka. Marcin uśmiechnął się na myśl, że Pati, zwykle twarda jak beton w ścianach na Ćwierklańcu, teraz wpada w panikę, którą próbowała zagłuszyć tą paskudną muzyką. Wydało mu się to nawet zabawne: tam u góry siedziała nowa Pati, łatwo można się było o tym przekonać, widząc metamorfozę w ubiorze, porzucenie buntowniczych ciuchów na rzecz eleganckich i bardziej dziewczęcych, jak przystało szczęśliwie zakochanej nastolatce. A przecież, gdyby kierować się tylko odgłosami dobiegającymi z mieszkania piętro wyżej, trzeba by uznać, że nic się nie zmieniło przez ostatnich kilka miesięcy, chociaż ta jesień przyniosła bardzo wiele zmian dla nich obojga. Wrócił myślami do swoich spraw. Wziął do ręki długopis, otworzył zeszyt na wolnej stronie, tam gdzie kończyło się jego pierwsze opowiadanie, i zaczął pisać: Podobno pisanie pozwala zebrać myśli. No to ja bardzo muszę je zebrać, i dlatego zamierzam tu opowiedzieć, co ostatnio przydarzyło się na naszym Ćwierklańcu. Bo sam nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. * Wszystko zaczęło się na początku października, na kilka dni przed zawaleniem się starego, drewnianego mostu na Kałuży. Wtedy ta historia zaczęła się dla Marcina. Naprawdę, o czym chłopiec jeszcze nie wiedział, zaczęła się w ostatnich dniach września, kiedy nad miastem niespodziewanie zawirowały płatki śniegu. Pozostawiły na chodnikach białą mokrą warstwę, która co prawda szybko stopniała, ale dla wielu mieszkańców stała się pretekstem do dyskusji, czy pogoda oszalała, czy też jest to normalne zjawisko

2 Chociaż nie, nie tak należy zacząć tę opowieść. Bo przecież nie most był ważny, nie strach przed Wojtalą, nie rzadko spotykany o tej porze roku śnieg, tylko szarpnięcie za ramię i wszystko, co potem nastąpiło. Był wtorek, duża przerwa. Większość dzieciaków z V b, zamiast jeść obiad, szaleć na korytarzu, spisywać zadania albo potwornie męczyć się nicnierobieniem, tłoczyła się przy tablicy zapełnionej gryzmołami matematyka Sokory zupełnie jak widzowie przed premierą nowego Harry Pottera. Otaczali Kirasińskiego, drobnego blondynka o wąskiej twarzy okolonej złocistymi kędziorami. Potrząsając nimi, mówił w charakterystyczny dla siebie, nosowy sposób: - Wszyscy już coś mieli złamane, Kurasia to nawet dwa razy nogę złamała, no nie? Aga skinęła głową, dumna, że Kirasiński w takiej chwili o niej pamięta, i nie zamierzała go poprawiać, że raz to było tylko skręcenie kostki, chociaż i tak musiała nosić gips. On już ciągnął dalej, niby aniołek obwieszczający światu Dobrą Nowinę: - A ja nic, nawet zwichnięcia. Ale teraz mam złamanie wielokrotne, i to chyba z przemieszczeniem. Mogę mieć niesprawną rękę! Kiedy to mówił, oczy błyszczały mu z podniecenia. Dotąd był w klasie nikim, nie wyróżniał się z tłumu, należał do tła. Zresztą, tak się wywalić na deskorolce to żadne osiągnięcie, tylko pech i obciach. Jednak w tym wieku wszelkie katastrofy budzą niezdrową sensację. Zatem pech, głupota czy szczęście - i tak każdy mu się podpisze na gipsie, uda współczucie albo jak Maledończyk mruknie: - No, twardzielu, graba! Przez kilka dni Kirasiński będzie kimś ważnym. Z ofermy awansuje na bohatera. Marcin wraz z innymi oglądał białą niczym mumia rękę blondynka. Na jego pociągłej twarzy nie było jednak widać specjalnego zainteresowania, a w bystrych, przenikliwych oczach uważny obserwator dostrzegłby lekką ironię. Nie lubił Kirasińskiego. A właściwie nie lubił nikogo z tej klasy. Przyszedł do niej rok temu, na początku czwartej klasy, i wciąż czuł się tu obco. Kilka osób, jak cichą i nieśmiałą Kingę Parlik, Daniela Karlińskiego, z którym siedział w ławce czy Petronela, czyli Petroneliusza Lipko, zwanego też Baobabem ze względu na to, że był przysadzisty, niezdarny i nosił grube okulary, w miarę trawił, ale w gruncie rzeczy i bez nich by się obył. Był ciałem obcym w tej klasowej społeczności, jak ziarenko piasku w ciele małża perłopława. Nagle ktoś mocno szarpnął go za ramię. Marcin odwrócił się nerwowo - i zobaczył Krzyśka Łęskiego. Ten miał taką minę, jakby go właśnie nauczycielka muzyki wybrała do szkolnego chóru, w którym występowały same dziewczęta i lalusiowaty Sebastiano z IV c, jedyny męski rodzynek w tym zespole. Podłużna centymetrowa blizna przecinająca prawą brew nadawała spojrzeniu chłopca nieprzyjemny, groźny wyraz. - Muszę ci coś powiedzieć mruknął Krzysiek, nie przejmując się zaskoczeniem Marcina. Popatrzył na wymachującego kontuzjowaną ręką Kirasińskiego i skrzywił się z niesmakiem. Ale nie tutaj. Chodź do szatni - i pociągnął za sobą lekko wystraszonego Marcina, który obawiał się, że Krzysiek ma mu coś do przekazania od Karczycha. Szatnia jedynki wyglądała jak wnętrze bunkra z wojennego filmu. Było tu ciasno i wilgotno. Szafki uczniów stały w trzech równoległych boksach, tworząc labirynt, w którym można było zaginąć na wieki, dostać jabłkiem albo workiem z butami, nie wiadomo nawet od kogo. Biegnące po ścianach rury czasem przepuszczały wodę czy parę, zamieniając szatnię w gorącą afrykańską dżunglę. Szkoła miała nietypową historię: nim budynek zaczął służyć dzieciom, mieściły się tu wojskowe koszary. Strych, na którym kiedyś ulokowano magazyny z żywnością i amunicją, był zamknięty na głucho, bo wciąż trzymano tu broń tyle że przeznaczoną do edukacji, jak stare podręczniki, połamane krzesła czy wielkie ścienne mapy z krajami, które dziś

3 wyglądały zupełnie inaczej. Czasem dzieciaki chodziły tam, do góry, ale Krzysiek poprowadził zaskoczonego Marcina spiralnymi schodami, na których łatwo było skręcić nogę, w głąb szatni, pomiędzy odrapane szafki w kolorze jasnego kakao, na samym końcu, gdzie niepodzielnie rządzili szóstoklasiści, a dzieci z młodszych klas starały się nie zaglądać bez potrzeby. Stała tu nawet poszczerbiona na krawędziach ławka, na której najważniejsi z nich mogli usiąść. Woźny Rowicki co jakiś czas wynosił ją, bo była to ławka ukradziona z parteru, ale ona cudownym zrządzeniem losu zaraz wracała do szatni, by znów służyć spracowanym siedzeniom szóstoklasistów, zbyt zmęczonych, aby przez kwadrans przestępować z nogi na nogę lub podpierać ścianę. Teraz na szczęście żadnego z szóstoklasistów nie było w szatni. Krzysiek przysiadł na ławce, a kiedy Marcin spoczął obok niego, nadrabiając miną, nachylił się ku niemu i szepnął: - Pamiętaj, że cię ostrzegłem. Na Ćwierklańcu grasuje potwór, Czarny Zając. Porywa i zabija dzieci! Marcin odruchowo sprawdził, czy ktoś nie patrzy. Klasa Krzyśka, V a, miała opinię najgorszej w szkole i nauczyciele oddychali z ulgą, że za rok zniknie im z oczu, dzieci rozpłyną się w dwóch karczewskich gimnazjach, stając się kłopotem dla innych. Sam Krzysiek wyróżniał się nawet na tle tej klasy. Palił papierosy, a przede wszystkim zadawał się z Karczychem. I jeśli teraz ktoś zobaczy Marcina konspiracyjnie z nim rozmawiającego Kto uwierzy, że poznali się ledwie kilka dni temu, a Marcin najchętniej by się odciął od tej znajomości, gdyby tylko mógł? - Nie wierzysz? Krzysiek wziął zamyślenie Marcina za niedowierzanie. Co zresztą po części było prawdą. Nie wierzysz, co? No to poszukaj Asi Rybickiej. Mieszkała pod 27, niedaleko Biedronki. Była i zniknęła! A Zając jakby nigdy nic grasował nadal po osiedlu. Karczycho i reszta chłopaków widzieli go kilka dni po zniknięciu Asi, będzie tydzień temu. A Karczycho to nawet komórką go nakręcił! Marcin skrzywił się jak po zjedzeniu cytryny. Żadnej Asi Rybickiej nie znał, w przeciwieństwie do Karczycha. I nie, żeby miał temu kretynowi uwierzyć, bo niby z jakiej racji? Natomiast słowa Krzyśka zabrzmiały dziwnie prawdziwie. Chociaż może to wina ciasnego pomieszczenia, które nadało jego słowom ponurą wiarygodność, jak historiom o duchach opowiadanym w zamkowym wnętrzu albo w ruinach starej wieży? - Jak to: film? To nie uciekał? spytał wreszcie, starając się podejść do sprawy logicznie, chociaż zmroziła go myśl, że to przecież niedaleko jego nowego domu, zaledwie kilka bloków dalej! Krzysiek tylko wzruszył ramionami. Nad ich głowami rozległ się jazgot elektrycznego dzwonka, brzmiącego jak utwory z niektórych płyt Pati. To właśnie skończyła się przerwa. - Nie znasz go. Zwiewał jak szalony, ale komórką film wciąż robił, rękę trzymał za sobą, czujesz to?! Tylko mało co widać I tak to się naprawdę zaczęło. Od przerwy, na której Kirasiński pokazywał złamanie z przemieszczeniem, a Marcin dowiedział się o istnieniu Czarnego Zająca. Zanim doszło do tej rozmowy, która miała przeorać życie Marcina pazurami jak dziki tygrys, wcześniej nadszedł przykry poniedziałkowy ranek. Marcin, walcząc ze szklaną watą w głowie, niechętnie zbierał się do wyjścia. Po mamie zostały już tylko zapach perfum w przedpokoju i zapakowane w sreberko śniadanie dla niego na kuchennym stole. Tak było każdego dnia. Klientki nie chciały czekać do południa, bardziej im zależało na modnej fryzurze niż na wylegiwaniu się w łóżku i niektóre gotowe były wstać o szóstej, byle potem móc jak najszybciej pokazać się w nowym uczesaniu koleżankom z biura czy swojemu facetowi, zatem mama musiała pracować od świtu do nocy, jak narzekała.

4 Ubierając się, Marcin smętnie spoglądał na zegar odliczający minuty do wyjścia. Och, jak bardzo nie chciał nigdzie iść! Ale kiedy ma się jedenaście lat i złośliwą nauczycielkę polskiego (w dodatku wychowawczynię!), trudno polubić szkołę. Nie każdy potrafi usiedzieć bez ruchu w ławce a kiedy taka Wojtala wrzaśnie, że trzeba czytać, a nie do nocy grać na komputerze i się odmóżdżać, to człowiek ma ochotę uciec i nigdy więcej nie wrócić. Już prędzej zbudować sobie igloo na Antarktydzie i gadać z pingwinami. Marcin czuł się dotknięty takimi oskarżeniami tym bardziej, że w rzeczywistości czytał sporo, a chyba tylko w starą, ale nadal fajną CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas grywał regularnie. Prawda, że rzadko z wypiekami na twarzy pochłaniał to, co mieli w programie, wolał kryminały albo książki podróżnicze - ale czy to jego wina, że lektury go nudziły?! To może trzeba było wybrać ciekawsze książki niż jakąś durną Anię z Zielonego Wzgórza? Mama nawet się śmiała, że wyrośnie z niego jakiś profesor, taki jest już mądry. Chodził po domu mrucząc pod nosem życzenia, żeby Wojtali coś przeszkodziło w przyjściu do szkoły. Na przykład niech zatrzaśnie się w łazience? Zaśmiał się głośno, wyobrażając sobie, jakby to mogło wyglądać. Wychowawczyni szarpie klamkę i mruczy: - No, puszczaj, puszczaj, nie mam czasu, muszę dzisiaj postawić sto jedynek! A drzwi tym bardziej się zaciskają, zgrzytają z uporem, rozlega się trzask i klinują się ostatecznie, zimne i nieugięte. Wreszcie nie dało się dłużej zwlekać. Chmurna mina wróciła na oblicze Marcina, gdy sięgnął po wyprasowany i wiszący na krześle mundurek. W starej szkole Marcin nie musiał go nosić wcale. A teraz przyszło mu ubrać jakieś pomarańczowe okropieństwo, bardziej przypominające sukienkę dla grzecznych dziewczynek niż koszulę dla chłopca. Mamy, które decydowały o kroju i kolorze, zupełnie nie uwzględniły męskiej dumy. Zastanawiał się chwilę, czy brać kurtkę, bo wciąż nie było zbyt ciepło, wreszcie machnął ręką ( Śniegu chyba nie będzie? pomyślał. - Raz taki cud wystarczy, no nie? ), z grymasem niechęci wrzucił jeszcze do plecaka śniadanie i powędrował do szkoły. Gdyby spojrzeć na plan okolicy, to w miejscu, gdzie powinno się znajdować osiedle Ćwierklaniec, można by zobaczyć dziwną twarz, z dwojgiem oczu. Włosami byłby biegnący z zachodu na wschód strumień zwany Kałużą oraz podążające wzdłuż niego tory kolejowe, przedzielone wysoką skarpą i kilkudziesięciometrowym pasem łąk i zarośli pomiędzy torami a strumieniem. Poniżej rozpoczynało się wielkie osiedle, od prawej strony wyznaczone na mapie ulicą Reymonta, prowadzącą do centrum miasta, jeśli pojechało się w górę tej mapy. Z lewej strony granicę Ćwierklańca wyznaczała łukowato wygięta ulica Krucza. Po jej drugiej stronie znajdował się wielki ogród Chrzanowskiego. Od dołu Ćwierklaniec zamykała ulica Skowronków, z jednej strony kończąc się wjazdem na Reymonta, z drugiej docierając do narożnika ogrodu Chrzanowskiego i tam, kiedy już poza osiedlem biegła wzdłuż sadu w stronę nieczynnej stacji PKP, zmieniając nazwę na Harcerską. Sam Ćwierklaniec miał kształt owalnej bułki, lekko przygniecionej z prawej strony. Tamtędy biegła ukosem ulica Mokra, którą mieszkańcy osiedla przez mały most i przejazd kolejowy mogli dotrzeć na Krzyki, gdzie dawniej mieszkał Marcin oraz do centrum miasta, jeśli nie chcieli się tłoczyć na Reymonta, która w godzinach szczytu zamieniała się w rwącą rzekę aut osobowych i tirów. Na czole ta twarz z mapy miałaby dużą plamę w miejscu, gdzie stało kilkanaście starych ceglanych kamienic, zwanych Jenotą. Pochodziły z czasów, kiedy Karczew był jeszcze małym miasteczkiem i nikt nie myślał o wzniesieniu dużego robotniczego osiedla z bloków i wieżowców. Oczy tworzyłyby dwie mniejsze plamki, widoczne gdzieś pośrodku twarzy. Lewym byłyby Fajerki, cztery bloki ustawione w kwadrat, z zielonym pagórkiem pośrodku. Prawe stanowiłaby grupa drzew, która była małym parkiem wewnątrz Ćwierklańca, popularnie

5 zwanym wierzbami, bo choć rosło tam trochę topól i krzewów ozdobnych, a nawet jedna stara brzoza, która wyglądała w lecie jak owinięta papierem toaletowym, bo jej kora odstawała od pnia jak kawałki bibułki, to jednak wierzb gęsto zwieszających swe gałęzie ku ziemi było najwięcej. Nosa brakowało, ale oczy byłyby podkreślone biegnącą w poprzek osiedla uliczką zwaną Wilgami. Z prawej strony na dole tej twarzy sterczały dwa kły, dziesięciopiętrowe wieżowce wzniesione u zbiegu Skowronków i Reymonta, rzucające ponury cień na ten kawałek Ćwierklańca. Zębów mogło być więcej, ale podobno nikt nie chciał mieszkać w takich wysokich budynkach, więc resztę osiedla tworzyły długie, czteropiętrowe bloki, wyglądające jak spasione jamniki. Marcin mieszkał w północnej części osiedla, na ulicy Mokrej, w blokach zwanych Dominem, a przez ludzi popularnie Dominiakiem. Według taty były one dowodem na fantazję budowniczych Polski Ludowej. Wyglądały jak trzy położone na boku kostki domina, połączone bokami, przypominały literę U, wylotem celującą we wspomnianą ulicę Mokrą i łąki po drugiej stronie. Po co te trzy bloki sklejono, nikt nie wiedział. Sąsiedzi z ustawionych naprzeciwko budynków zaglądali sobie w okna, a pomiędzy nimi zawsze panował ponury cień. Nieliczna grupa starych topól, rosnących pośrodku, w maju sypała w okna puchate, klejące się kwiatostany, które na chodnikach wyglądały jak nie usunięte w porę śmieci po jakimś święcie. Marcin mógł iść Mokrą, a potem Reymonta w dół, aż dotrze do szkoły leżącej po drugiej stronie ulicy. Ale nie lubił głównej drogi, smrodu spalin, hałasu, tirów niemal wjeżdżających na krawężnik. Wolał nadłożyć trochę drogi i iść skrótami przez osiedle. Tu mijał pracowników spółdzielni, koszących trawniki. Warkot maszyn przypominał mu tartak, który zwiedzali kiedyś na szkolnej wycieczce. Tylko że tam pachniało drewnem, a teraz po całym osiedlu niósł się słodkawy zapach świeżo ściętej trawy. Nagle drogę zamyślonemu Marcinowi przeciął jakiś maluch, piszcząc przeraźliwie. Za nim leciał drugi, wymachując rękami i na całe gardło wrzeszcząc: - Potwór! Goni mnie potwór! Ten źle obliczył trajektorię i wpadł na zaskoczonego Marcina, który nie zdążył się odsunąć. Dzieciak odbił się od niego jak gumowa piłka od ściany i łapiąc równowagę, popędził dalej. Marcin, wychowany na komiksach i filmach, a także na Psie Baskerville ów, mimo woli rozejrzał się dookoła. Ale dzieciaków nikt nie gonił. Był słoneczny poranek, a jedynym obserwatorem tego zdarzenia był wygrzewający się na trawie kot. - Hej, maluchy! krzyknął za nimi Marcin i poprawił plecak, który zsunął się z lewego ramienia. Nie ma potworów. Ani świętego Mikołaja! I zadowolony z siebie pomaszerował dalej. Wtedy jeszcze nie wiedział, że nie powinien się śmiać, bo wkrótce jemu samemu przyjdzie zmierzyć się z potworem, który porywa dzieci z osiedla. Wreszcie osiedlowe alejki wyprowadziły go na Wilgę. Ciasną uliczką wzdłuż czynszowych kamienic po trzydziestu metrach dotarł do Reymonta i przejścia na drugą stronę. Zatrzymał się przed pasami. Z zewnątrz niełatwo było się domyślić dawnego zastosowania majaczącego po drugiej stronie ulicy budynku. Przypominał literę H, a wymalowane na żółto ściany sprawiały wrażenie, że w środku musi być wesoło. Ale to tylko złudzenie, jak cola, która ma gasić pragnienie, a pić się po niej chce jeszcze bardziej wpadł w filozoficzną zadumę Marcin. Na chodniku w swoim pomarańczowym, odblaskowym, widocznym z daleka stroju,

6 stała Stopka. Stopka Na Patyku, jak ją nazywały dzieci. Namalowanym znakiem STOP zatrzymywała samochody, żeby uczniowie z osiedla mogli bezpiecznie przejść ulicę. Czasem było to super: jedzie jakiś fajny opel czy mercedes, a tu buch!, Stopka wychodzi na drogę i macha mu: Czekaj. Można się przyjrzeć, powoli sunąc przez pasy. Ale czasem, jak w tej chwili, Marcin miał ochotę krzyczeć ze złości. Spóźni się przez nią! Mimo to uśmiechnął się grzecznie i zaciskając zęby, poczekał, aż Stopka wejdzie na pasy i da znak. Jeszcze tego brakuje, żeby naskarżyła mamie! Chodziła się czesać właśnie do niej, mówiąc, że nikt tak ładnie nie rozjaśnia włosów, jak ona. Mama kilka razy nawet zaprosiła ją do siebie, kiedy już nie było żadnych wolnych terminów w zakładzie. Może nie były wielkimi przyjaciółkami, ale ciepła i miła pani Pach dawała mamie chwilę wytchnienia, jak sama mówiła, od klientek tak rozkapryszonych, że i fryzura Britney Spears by ich nie zadowoliła. Wreszcie Marcin wbiegł na schody, pokonał szeroko otwarte drzwi wejściowe do szkoły i wtedy, jakby obudzona jego pośpiesznym dzień dobry!, woźny uruchomił dzwonek. Marcin na złamanie karku rzucił się do klasy na pierwszym piętrze, przebijając się przez stado hałaśliwych pierwszo- i drugoklasistów, ustawianych w szereg przez ich panie. Miał nadzieję, że dotrze do pracowni szybciej niż Wojtala z pokoju nauczycielskiego na parterze. - Hej, Lenart! rozległo się nagle za jego plecami. Znów będzie eska za spóźnienie? Marcin zaklął w duchu i obejrzał się. Polonistka zamaszystym krokiem podążała za nim, rozgarniając dzieciaki niby dziób wielkiej morskiej łodzi. Na jej wąskiej, suchotniczej twarzy malował się wyraz triumfu, chociaż ona też była przecież spóźniona! Na szczęście polski jakoś przeleciał, a potem przyroda i wf. Wreszcie nadeszła ostatnia dziś religia. A na niej doszło do zabawnej afery. Ksiądz Franek, tęgi mężczyzna z brodą i w okularach, wyglądający trochę jak niedźwiedź wciśnięty w czarną sutannę, naprawdę starał się polubić dzieci. Ale, jak próbowała go usprawiedliwiać katechetka, do dzieci trzeba mieć to coś jakiś szczególny dar wybaczania im tego, że są dziećmi, a nie dorosłymi. Jeśli miała rację, to Bóg nie obdarzył księdza Franka tymi przymiotami. Pewno dał mu w zamian wiele innych dobrych cech, ale cierpliwości do dzieciarni ksiądz Franek nie miał i już. Nic więc dziwnego, że zawsze starał się z lekcji urwać kilka minut, żeby skrócić naukę, do której nie miał serca. Było już z dziesięć minut po dzwonku, wszystkie klasy dawno zniknęły z korytarza, tylko V b czekała niektórzy grzecznie, inni, jak Maledończyk, z nudów wprowadzając poprawki na zawieszonych na ścianach fotografiach dokumentujących życie szkoły. Wreszcie ksiądz Franek wyskoczył ze schodów jak tocząca się czarna kula, brzęcząc kluczami niby sam święty Piotr. Stojący najbliżej Ulijasz i Maledończyk odsunęli się odruchowo, ten ostatni pospiesznie ukrył w rękawie czarny długopis, którym bazgrał po zdjęciach. Katecheta ze srogą miną podszedł do drzwi, niemal wbił klucz w zamek, przekręcił i zamiatając połami sutanny, wkroczył do sali. Za nim do środka wsunęły się dzieci. Ledwie zasiedli w ławkach, ksiądz Franek, wciąż stojąc obok biurka, z przyniesionej czarnej teczki, wielkiej jak beczułka miodu, wyjął plik zeszytów. Sprawdzian z ubiegłego tygodnia. Rozdał wszystkie zeszyty poza jednym, który zatrzymał. Podszedł do Karola Modały, chudzielca siedzącego pod oknem i położył przed nim jego własność. - Co to ma znaczyć? dziabnął palcem w otwartą stronę zeszytu.

7 Karol spojrzał na niego błędnym wzrokiem kogoś, kto nic nie rozumie. Na kartce znajdowała się odpowiedź na pytanie Kto mnie kocha? Karol w środku okręgu, a dookoła mama, tata, babcia i GKS Karczew, precyzyjnie wyrysowane godło klubu piłkarskiego. - Że wszyscy mnie kochają nieśmiało wyjaśnił chłopiec, garbiąc się, jakby spojrzenie księdza Franka ważyło ze ćwierć tony. Katecheta poczerwieniał. - Klub też? spytał z jadowitą uprzejmością, splatając ręce na brzuchu, przez co wyglądał na modlącego się mnicha. Pytałeś ich rzecznika, czy znają Karola Modałę i modlą się za niego? Już pół klasy chichotało, chociaż wcale nie z Karola, jak sobie myślał ksiądz Franek, tylko z kartki, jaką Rudas pokazywał za plecami księdza i jego ofiary. Kochaj kluba swego jak siebie samego, widniało na niej. Karol popatrywał w okno. Bał się zadrzeć z księdzem, bo ocena z religii liczyła się do średniej, ale z drugiej strony nie widział nic złego w tym, że ukochany klub kocha go równie mocno, jak on kocha GKS. - Siadaj westchnął wreszcie z rezygnacją ksiądz Franek. Zapamiętaj sobie, że pytanie dotyczyło osób. I to najbliższych. Oraz Pana Jezusa. Odwrócił się w stronę tablicy. Dziś zajmiemy się W drodze powrotnej do domu Marcin zahaczył o Mokrą, zerknął na łąki po drugiej stronie ulicy. Trawy zżółkły, niektóre nabrały pomarańczowej barwy, a zaschłe kwiatostany kiwały się na wietrze jak żagle albo wystawione na wiatr ogony tajemniczych stworzeń. Wreszcie dotarł do bloku. Chwilę walczył z kluczem w drzwiach mieszkania, bo zamek znów się zacinał Brak męskiej ręki w tym domu, od jakiegoś czasu wzdychała mama wreszcie pchnął drzwi i wszedł do przedpokoju. Na stole leżała kartka. Sprawdź, czy panom robotnikom nie kupić czegoś do picia. Ale nie piwo!. Ostatnie zdanie mama podkreśliła na czerwono. Z ciężkim westchnieniem zrzucił plecak na podłogę w swoim pokoju i wyciągnął się na tapczanie. Nad głową miał wiszącą półkę. Stały tam książki taty: kilka kryminałów Agaty Christie, Arthura Conan-Doyle a, Joe Alexa, Georga Simenona i Rossa McDonalda. Za nimi wspomnienia Reinholda Messnera, himalaisty, którego wyczyny wywarły na Marcinie niesamowite wrażenie. Człowiek, który wszedł na wszystkie najwyższe szczyty Ziemi, to jest dopiero ktoś. Po drugiej stronie półki miał kilka książek od Pati. Mankell, Akunin, kilka dziecięcych kryminałów, które mu oddała, stwierdzając: Bo mnie już nie bawią. Marcina też nie bawiły. Szczególnie te dowcipy, adresowane do dziesięcioletnich głąbów, którym wszystko trzeba tłumaczyć, najlepiej po trzy razy. Kryminał to poważna sprawa, jak życie. Zagadka, i trudności w jej rozwiązaniu. A potem dobry finał. Moriarty musi przegrać. Westchnął i wyciągnął się na tapczaniku. Jego pokój w niczym nie różnił się od pokoików innych dzieci, regały na jednej ze ścian, łóżko pod drugą, biurko pod oknem, na nim komputer, ściany wymalowane na wesoły żółty kolor Jedynym szczegółem, który go wyróżniał, była wyrysowana mała klapka na suficie. Była niewidoczna, zasłonięta segmentem, chyba że patrzyło się z miejsca, gdzie teraz leżał Marcin. Pati narysowała ją białoszarym flamastrem trzeba się było dobrze wpatrzyć w sufit, żeby ją dostrzec, nawet wiedząc, gdzie szukać. - Jakbyś już nie mógł wytrzymać, to właź! powiedziała wtedy, po skończeniu swej pracy i posyłając Marcinowi porozumiewawczy uśmiech. Mieszkała nad nim, było to ich tajemne przejście. Taki znalazła sposób na pocieszenie młodszego kolegi, który chyba tylko przed nią otworzył się i opowiedział, jak bardzo jest samotny i nieszczęśliwy. Dziewczyna

8 go rozumiała. Teraz z uśmiechem spojrzał na klapkę i nagle zerwał się jak oparzony. Robotnicy w nowym mieszkaniu! Trzeba ich dopilnować! Niby i tak mieszkali już na Ćwierklańcu, ale musieli te dwa pokoje wynajmować, a to zjada sporo pieniędzy. No i to nowe mieszkanie będzie większe. Dużo większe. Chociaż Marcin czasem się złościł, bo zabrało mu rodziców. Tata pracował smażąc hamburgery po szesnaście godzin na dobę w Manchesterze, a mama czesała cały Ćwierklaniec i jeszcze pół Karczewa, Często nie było jej całymi dniami, a Marcin biegał do nowego mieszkania zamiast niej. Kiedy już wyszedł na dwór, postanowił się aż tak nie spieszyć. Zahaczy o Jenotę, to tylko kilka kroków dalej. Bardzo lubił tamto miejsce i strasznie żałował, że rodzice nie kupili mieszkania właśnie tam, chociaż rozumiał, że dziś nikt nie ma czasu ani siły, aby palić w piecach, kiedy można mieć centralne ogrzewanie. Na Jenocie mieszkali zwykle starsi ludzie, nowi poszukując wygód zajęli nowoczesne bloki w środku osiedla. Była to najstarsza część osiedla, takie miasto w mieście. Przed rozbudową Karczewa po wojnie Jenota była miejscem, gdzie mieszkali bogatsi kupcy i rzemieślnicy, podczas kiedy na Krzykach i w dzisiejszym centrum cisnęła się cała reszta. Ale czasy się zmieniły i dziś tych kilkanaście kamienic, jeszcze przedwojennych, szarych i często odrapanych z gipsowej zaprawy, ale za to ukrytych pośród drzew, jakby ktoś wzniósł je na wielkiej leśnej polanie, wyglądało jak zapomniane przez czas. Z boku tej niezwykłej enklawy stała niewielka kapliczka z figurą Matki Boskiej. Podobno to ona ocaliła Jenotę przed wojenną zawieruchą, która spustoszyła resztę miasta i naniosła poprawki na mapie. Wędrując skrajem Jenoty, Marcin dotarł do uliczki Szpaków, niby ostre pionowe szydło przecinającej osiedle przez środek. Można było dojść nią niemal aż pod sam jego nowy dom. Kilka razy musiał otrząsnąć się z liści, bo chociaż było bardzo ciepło i słonecznie, jesienny wiatr sypał mu na głowę liście kasztanowców, jakby chciał nakryć go brązowym kapeluszem. Wreszcie dotarł na miejsce. Musiał minąć trzy klatki schodowe, żeby dojść do właściwej. Szedł zamyślony, więc nie od razu spostrzegł, że jedne drzwi otwierają się z impetem i niby z katapulty wyrzucają w stronę Marcina ludzki pocisk. Chłopak wpadł prosto na Marcina, potoczyli się, wzajemnie ratując przed upadkiem, depcząc mały ogródek pełen jesiennych kwiatów i żywopłot. Marcin podniósł klucze, które wypadły mu z kieszeni, popatrzył na niezgrabnie gramolącego się z ziemi chłopca w ciemnogranatowej dżinsowej bluzie. Znał go, to był Krzysiek z równoległej klasy. Patrzył na Marcina spode łba, nieprzyjemnego wyrazu twarzy dopełniała blizna nad skronią. - A ty co tu robisz? burknął, otrzepując spodnie. - Mieszkam. Marcin podrzucił w dłoni klucze i rozejrzał się, czy nikt nie ma im za złe stratowanie ogródka. To znaczy będę mieszkać, jak nam skończą remont. Krzysiek popatrzył na niego ze zdziwieniem, masując obolałą łydkę. - Ale przecież mieszkacie po drugiej stronie Ćwierklańca? Marcin przytaknął, trochę zaskoczony, że tamten to wie. - Ale tam mamy małe mieszkanie wyjaśnił, patrząc w okna. W jednym z mieszkań na parterze poruszyła się firanka, ale chyba nikt za nią nie stał, albo nie zdecydował się otworzyć okna i zwrócić chłopcom uwagę. Krzysiek ze zrozumieniem pokiwał głową. - Jasne. Jak moja babcia jeszcze mieszkała na Jenocie, to tam też było ciasno. Jak się weszło we trzech, to nie dało się rozebrać zachichotał na wspomnienie jakiejś zabawnej

9 scenki. Fajnie, że się przeprowadzasz. Ja mieszkam tam pokazał na jeden z czynszowych ceglanych domów widocznych pomiędzy blokami, po drugiej stronie ulicy Skowronków. Tam mieszkali ci, których albo wykwaterowano z bloków, albo nigdy nie zostali do nich przeniesieni. Ćwierklaniec w kilku miejscach obrośnięty był takimi kamienicami, rozpadającymi się ruderami, które obłaziły z farby, cuchnęły, ale póki dało się w nich mieszkać, wciąż miały więcej lokatorów niż mieszkania w bloku. Marcin popatrzył na drzwi klatki schodowej. - Nara, muszę iść. Powitał go ryk wiertarki. Pan Waldek, szef firmy remontującej mieszkanie, własnoręcznie walczył ze ścianą, która była twarda jak skamieniała kość mamuta. Nawet nie zauważył Marcina, gdy ten wszedł do środka. Odwrócony bokiem, dociskał jazgoczącą wiertarkę do ściany. W goglach wyglądał jak jakiś kosmonauta albo przybysz z innej planety. Marcin podszedł i stanął tak, żeby można go było zauważyć. Pan Waldek uśmiechnął się i wyłączył maszynę. Ucichła z odgłosem przypominającym wyłączający się wentylator, a na koniec wydała zaskakujące kaszlnięcie. - Cześć, mały! Mama cię przysłała, co? - Aha. Mam panu kupić coś do picia. Ale nie piwo. Pan Waldek zaśmiał się głośno, podrapał się w miejscu, gdzie gogle, teraz zsunięte na czoło, przywierały do policzków. Miał tam odciśnięte czerwone krążki. - I tak ci powiedziała mama, co? - Napisała sprostował Marcin. Na kartce. Na czerwono. - Oooo, to poważna sprawa zaśmiał się w odpowiedzi pan Waldek. - Nie, bohaterze, bez obaw, ja w pracy to tylko sok popijam. Sam bym sobie kupił, ale jak chcesz iść, to zgoda, nie ma sprawy. Ale umowa taka, że ja chcę sok grejpfrutowy, a ty sobie kupujesz jakiś batonik, jasne? Marcin bardzo lubił pana Waldka. Ten traktował go zawsze przyjacielsko, prawie jak własnego syna. Jego pracownicy, Heniek i Radek, młodsi o połowę, już nie byli tacy fajni. Zresztą w milczeniu pracowali nad podwieszanym sufitem w kuchni, który od dawna był marzeniem mamy. Szybko zrobił zakupy w Biedronce leżącej sto metrów dalej i wrócił do mieszkania. Położył zakupy, uśmiechnął się do pana Waldka i pokazał mu kupionego Snickersa. Ten pomachał mu na pożegnanie ręką, nie przerywając pracy, bo trzeba było gonić z robotą, mama chciała, żeby wszelkie roboty, z tapetowaniem włącznie, skończyć przed świętami. Przed klatką Marcin niespodziewanie natknął się na grupę chłopaków, wśród nich Karczycha, Tomaszka i spotkanego chwilę wcześniej Krzyśka. Ten ostatni chował się za plecami pozostałych. Do Marcina doleciały strzępy rozmowy, słowo potwór. Na widok Marcina zastygli w bezruchu, jakby ich nakrył na jakimś spisku. Karczycho kilkoma ruchami łokci zrobił sobie miejsce, strącając z siebie przybocznych i warknął przez zęby do wszystkich: - Cicho! Potem popatrzył na Marcina. Wyglądało to fatalnie: czternastoletni byczek napierał na dużo słabszego, jakby niewyrośniętego chłopca. - A ja cię chyba znam zaczął, nieprzyjemnie przeciągając wyrazy. Mimo, że był dosyć tęgi, wcale nie sprawiał miłego wrażenia, zdawał się szukać zaczepki. Wyglądał, jak to mówiła babcia Marcina, jakby go diabeł dotknął. Ale ty nie jesteś z osiedla? ciągnął. W głowie przerażonego Marcina wirowały różne myśli, w tym o ucieczce. Znał Karczycha. Któż go nie znał? W ćwierklańskiej jedynce był legendarnym łobuzem, prawie jak szef Al-Kaidy. Wciąż chodził do szóstej klasy, chociaż dawno powinien