Mój Tata w bauzugu Miał na imię Zygmunt i zawsze był mężczyzną o silnej osobowości. Miał swoje zdanie, etyczne wartości i ustalone poglądy. Wiódł z nami w miarę spokojne domatorskie życie. Czytał dużo książek, a od czasu wojennego pobytu w Anglii zawsze marzył o motocyklu. Od nikogo nigdy nic nie pożyczał, choćby nie wiem, jak bardzo czegoś brakowało w naszym domu. Honorowy tym bardziej w biedzie. Bardzo pracowity. W wolnym od zawodowych zajęć czasie malował mieszkania u ludzi. Zarobione w ten sposób pieniądze skrupulatnie odkładał i pewnego dnia przeznaczył na kupno długo oczekiwanego motocykla WSK. Z czasem wymienił go na lepszy model - czeską Jawę 250. Rajdował nią po okolicach budząc podziw u sąsiadów i u mijanych z zawrotną prędkością drzew. Zabierał nas do lasu na grzyby, jagody i poziomki. Las był drugim domem Taty. Dużo czasu spędzał także w zaczarowanej wtedy dla mnie piwnicy, która kryła wiele skarbów. Wszystko tam było dla mnie bardzo interesujące. Złota rączka. Posiadał zdolności techniczne, wiele rzeczy potrafił skonstruować i praktycznie wszystko naprawić. W obszernej piwnicy panował prawie pedantyczny porządek. Był tu wydzielony kącik na węgiel, równiutko porąbane na rozpałkę drewno, kącik na niezbędne narzędzia i wszelkie potrzebne Tacie akcesoria do malowania: drabina, wiadra, farby, szczotki i pędzle. W skrzyni, otulone kocem drzemały ziemniaki.
Kiedy byłam mała, temat II Wojny Światowej przewijał się prawie na okrągło w polskich gazetach, radiu, telewizji, podczas akademii szkolnych. My dzieci, miałyśmy czasem przesyt tego tematu. Tata również opowiadał nam w domu swoje przygody, które przeżył podczas okupacji. Początkowo pochłaniałam je z otwartą buzią, bo były niesamowite. Potem wkomponowały się w moje dziecięce serce i żyły pamięcią historii. Kiedy przebrzmiały echa komuny i rzadziej było w mediach słychać opowieści represjonowanych osób, zapragnęłam zapisać wojenny życiorys Taty. Był już wtedy schorowanym człowiekiem choć nadal samodzielnym i pełnym energii. Pewnego dnia poprosiłam, aby mi wszystko jeszcze raz, od początku do końca, ze szczegółami opowiedział. W ten sposób powstał szkic dat i miejsc, które przebył, na pewno nie na własne życzenie. A przegoniła go ta wojna po całej Europie! Równocześnie podjęłam w jego imieniu starania, o wypłacenie przez Fundację Polsko - Niemieckie Pojednanie odszkodowania za przymusowe roboty na terenie Rosji, Niemiec i Francji. Tata nie wierzył, że dostanie jakąkolwiek rekompensatę. Wtedy też, głośno w prasie brzmiała afera - członkowie zarządu tej szczytnej instytucji, przyznali sobie premie w wysokości 300 tys zł na osobę. A starzy, sponiewierani wojną ludzie, odchodzili do Boga nie doczekawszy się na bezwzględnie należne im zadośćuczynienie. Ja jednak uparcie pisałam i wysyłałam rozmaite pisma chcąc wyekzekwować dla Taty odszkodowanie za zszarpanie nerwy i zdrowie.
Problemem nie do przeskoczenia był fakt, że nie można było znaleźć świadków. Koledzy z czasów okupacji rozjechali się na różne strony świata albo poumierali. Nigdzie też w archiwach ZBOWiD-u, nie było śladów pracy Taty na rzecz okupanta, choć posiadał legitymację kombatanta. Do jedynego źródła informacji udało mi się dotrzeć dopiero po śmierci Taty, gdyż nawet gdy zmarł, nie ustawałam w poszukiwaniach, chciałam, aby jego dobre imię tym bardziej doczekało się rekompensaty. Tym źródłem okazało się archiwum urzędu stanu cywilnego. Wydobyłam z niego kwestionariusz, który wypełnił Tata po wojnie, w 1953 roku, kiedy starał się o wydanie dowodu osobistego. Na pożółkłym papierze był pokrótce i własnoręcznie przez niego opisany życiorys i szlak, jaki przeszedł podczas wojny. O Boże... To ja wysyłałam petycje do PCK i Niemiec, a dowody jego przymusowych robót były w moim mieście. Było mi przykro, że Tata nie doczekał tego dnia, zmarł dwa tygodnie wcześniej. Nie rozumiem dlaczego ZBOWiD podawał mi adresy do odległych instytucji, zamiast w pierwszej kolejności skierować mnie do Urzędu Miasta? Ile jeszcze osób, w podobny sposób niechcąco wprowadzono w błąd?
Wojenny życiorys Taty jest jak ciekawy scenariusz do filmu. Chciałabym Ci go chociaż pokrótce opowiedzieć. Przywołać pamięć tamtych dni i traumatycznych przeżyć. Narratorem będzie Tata Zygmunt Bednarz. We wrześniu 1939 zmobilizowano mnie do Wojska Polskiego. Maszerowaliśmy z Katowic w kierunku Sosnowca na Wolbrom. W okolicach Kowla dowództwo opuściło nas i pozostawiło własnemu losowi. Każdy na własną rękę wrócił do domu, mój był w Szopienicach. W październiku 1939 za odmowę Niemcom podpisania volkslisty, skierowany zostałem do pracy daleko od domu, na kolei w Jeleniej Górze. Pracowałem tam prawie dwa lata, do czerwca 1941 roku. Podczas pracy na torach uległem wypadkowi i z pogruchotaną ręką odesłano mnie do domu. Kiedy wydobrzałem, przydzielono mnie ponownie do pracy na kolei, tym razem śląskiej. Cieszyłem się, bo blisko był mój dom. W lipcu 1941 wezwano mnie ponownie do urzędu pracy i wręczono bilet do Poznania. Formowano tam pociągi robocze Wermachtu, tak zwane bauzugi. Były to składy wagonów z piętrowymi łóżkami do spania. Zatrudnieni w bauzugu robotnicy, werbowani z całej Polski, pod czujnym okiem esesmanów usuwali szkody po bombardowaniach.
Bauzug mój nowy dom. Z Poznania zawiozły nas bauzugi na tereny Rosji. Do Lasów Katyńskich i Orszy. Pracowaliśmy przy naprawianiu torów pod nieustannym ostrzałem samolotów sowieckich i niemieckich. Moim nieodłącznym towarzyszem był głód i strach. Nigdy nie wiedziałem, czy przeżyję do wieczora, do następnego dnia. W wagonie było ciepło tylko wtedy, gdy skostnieni i zdesperowani siarczystym mrozem odważyliśmy się pobiec do lasu po drewno na opał. Granaty fruwały ponad głowami, wybuchały w niemożliwych do przewidzenia miejscach, paraliżowało nas przerażenie tym, co widzieliśmy. Rosyjskie zimy dawały nam ostro w kość. Ziemia pod torami była jak kamień. W rytmie detonacji i odgłosów kilofów codziennie waliły jak młot nasze serca. Do pracy wychodziliśmy o świcie, a wracaliśmy o zmierzchu. W składzie osobowym zazwyczaj mniejszym niż rano. Koledzy ginęli od kul, umierali z wycieńczenia i chorób. Jedliśmy zazwyczaj ziemniaczane łupiny. Rarytasem był chleb, a zupa to zbyt duże określenie na to, co mieliśmy w blaszanych miskach. Podtrzymywaliśmy się wzajemnie na duchu i modliliśmy o jak najszybsze zakończenie tej durnej wojny. Cały czas marzyłem o ucieczce. Myśl o rodzinie, domu, talerzu gorącej strawy, była jak piękny, nieziszczalny sen. Szukałem wśród kolegów chętnych, którzy też chcieliby wyrwać się z tego piekła. Gdy pewnego dnia w bauzugu wybuchł pożar, uznałem, że to jasny znak od Boga, żeby wiać. Do Polski urwaliśmy się Władkiem. Bez dokumentów, prawie bez pojęcia, w którą ruszyć stronę i wyobraźni, czym może skończyć się nasza brawurowa decyzja. Zanim dotarłem do domu, umierałem ze strachu i zimna wiele razy. Śmierć zaglądała mi do oczu przez podziurawione pociskami deski bydlęcych wagonów. Nie zawsze mieliśmy rozeznanie dokąd jedziemy. Przyświecała nam tylko jedna myśl - byle jak najdalej od Rosji, tych przeklętych bomb i mrozów. Docieraliśmy z Władkiem do jakiegoś miejsca, przeczekiwaliśmy dzień w lasach, a kiedy zapadał zmrok, zakradaliśmy się do towarowych składów i jechaliśmy
przed siebie. W brudzie, w poczuciu grozy tej sytuacji, poniewierce, ale ze świadomością, że do domu. Władka złapali wcześniej. Nieznany mi jest jego los. Niemcy byli wszędzie, a ja jak szczur chowałem się w każdą możliwą dziurę, aby uniknąć ich czujnego wzroku. Konfidenci byli również wśród Polaków, dlatego tylko w ekstremalnych sytuacjach zwracałem się do nich o pomoc. Po tygodniu tułaczki, cały w gorączce, wycieńczony do granic możliwości, nareszcie dotarłem do Chrzanowa, do wymarzonego domu. Miałem więcej szczęścia niż rozumu. Wolnością cieszyłem się dwa dni. Potem do drzwi załomotali gestapowcy. Doczekali się na mnie. Zabrali na przesłuchanie. W celi przesiedziałem trzy miesiące. Każdego dnia czekałem na najgorsze. W czerwcu 1942 w katowickim sądzie odbyła się rozprawa. Za ucieczkę z Katynia zostałem skazany na rok ciężkich robót. Czy może być gorsza praca, niż kucie kilofem w betonowej katyńskiej ziemi pod przelatującymi ponad głową bombowcami? Okazuje się, że tak. Zostałem przewieziony do zamkniętego obozu pracy przy Hucie Bobrek.
Trzymiesięczny czas spędzony w areszcie, skrupulatne gestapo, z niemiecką dokładnością odliczyło mi od wyroku. Pozostałe 9 miesięcy były dla mnie kolejną szkołą przetrwania. Pracowałem całe dnie przy martenowskich piecach. Słaniałem się ze zmęczenia. Głodowe racje żywnościowe i praca ponad siły wycieńczyły mój organizm. W tym czasie ja, rosły mężczyzna ważyłem 40 kg. Najgorsze jednak były dla mnie naloty. Huta, obiekt strategiczny, była często bombardowana. Wtedy nie patrząc czy dosięgnie mnie kula z karabinów pilnujących nas żandarmów, uciekałem za mur huty i w polu obserwowałem przebieg wojennych zdarzeń. Niemcy z huty znali mnie na tyle i wiedzieli, że zamelduję się zaraz po odwołaniu alarmu. Niektórzy mnie nawet lubili. Kiedy już było po wszystkim i wracałem do obozu, kiwali złowrogo palcem i wołali: Sigmont, faflukter donner weter!! Ani mnie, ani im, nie było wtedy do śmiechu. W kwietniu 1943 po odbyciu kary wypuścili mnie na wolność i wróciłem do domu. Miesiąc pozwolono mi lizać rany na ciele i duszy. W maju 1943 otrzymałem bilet do kolejnego piekła. Miałem zameldować się znowu w Poznaniu, skąd wtedy, w 1941 jechaliśmy bauzugiem do Rosji. Czekał mnie wyjazd również na koleje, tym razem do Niemiec.
Kiedy z tobołkiem drobiazgów zbliżyłem się do bauzugu, nagle usłyszałem znajome głosy: Zygmunt, co ty tu robisz!!? Zdębiałem. Kto mnie tu może znać? W wagonach, zdumiony, zobaczyłem kolegów z bauzugu katyńskiego!! To byli moi towarzysze niedoli spod Orszy!! Byłem w szoku. Zaczęliśmy rozmawiać. Co się okazało... Mój poprzedni, ten katyński bauzug, z którego rok temu uciekłem, przekierowano z powrotem z Rosji do Niemiec przez Poznań. Jechali nim ci Polacy, którzy czas bombardowań katyńskich przeżyli. Czyli wróciłem do tych samych do kolegów, jak bumerang. Tyle, że oni z balastem ruskiej zimy i latających bomb, a ja ciężarem roku więzienia w hucie, który chciałem wymazać z pamięci. Ruszyliśmy w następną poniewierkę. Dotarliśmy do Berlina. Tam nadal usuwaliśmy spowodowane nalotami szkody kolejowe. Warunki mieliśmy teraz o wiele lepsze, bo nocowaliśmy na peronach metra. Było cieplej. A jak nie było, to rozgrzewaliśmy się koniakami konspiracyjnie wykradanymi z niemieckich transportów. Popularna pomiędzy nami a Niemcami była wtedy swoista wymiana towarowa. My im dawaliśmy kradzione papierosy, a oni nam przydział czekolady. Potem tak się wycwaniliśmy, że ze środka tutki zręcznie wysypywaliśmy cenny tytoń i podmienialiśmy go na drobno posiekane śmieci. Tytoniem nadsypywaliśmy tylko koniec i początek papierosa. Kiedyś uradowany, że Niemca zrobiłem w konia, otworzyłem z radością jego tabliczkę czekolady i zatopiłem w niej gryza. O mało zęba nie złamałem. Sprytny Niemiec ulepił tę tabliczkę z gliny i pomalował ją na brązowo. Bruner wykręcił mi numer. Były czasem takie komiczne sytuacje. Częściej jednak towarzyszył nam strach i ogromna tęsknota za domem. W Berlinie pracowałem pięć miesięcy. W październiku 1943 skierowano nasz bauzug na tereny Francji, do Nantes, a potem do Rouen. Nadal wymienialiśmy zniszczone podkłady kolejowe i remontowaliśmy nie nadające się do eksploatacji szyny. Zawsze mieliśmy
przydzielony do wykonania odcinek trasy i kiedy wcześniej skończyliśmy robotę, mogliśmy wrócić do bauzugu. Niemcy byli czasem łaskawi. Śnił mi się chleb i dom. Wszyscy mieliśmy już dość tej poniewierki. Pilnujący nas Niemcy byli różni. I wredni i sympatyczni. Nie wszyscy popierali tę wojnę. Zawsze jednak konsekwentnie przestrzegali dyscypliny i regulaminu pracy. Czasem okazywali nam trochę litości i szacunku. Byłem lubiany. To mi dawało większą szansę na przeżycie. Umiałem grać na harmonii i zawsze miałem nosa, w którym transporcie jest wyjątkowo atrakcyjny towar. Chciałem przetrwać. I nigdy w życiu nie wypiłem ze zgryzoty tylu markowych koniaków, co wtedy. W sierpniu 1944 po prawie roku pracy na okupowanych francuskich ziemiach, nadszedł upragniony dzień. Wyswobodziły nas wojska amerykańskie. Piękny czas. Słońce było wtedy takie słoneczne, choć niebo czarne od łun.
Przewieziono nas do obozu dla internowanych, w okolice Paryża. Mieliśmy tam ludzkie warunki i w miarę godziwe porcje żywnościowe. Zakochałem się. Moja dziewczyna była córką rzeźnika. Serce mi biło na jej widok. Jej zaborczy, a może po prostu mądry ojciec zabronił nam spotykać się. To były dla mnie trudne dni. Nie potrafiłem walczyć o tę miłość, ale mam z tego paryskiego okresu niezapomniane wspomnienia. Widać nie dane mi było związać swego losu z wędlinami najlepszego gatunku. W tym czasie, na zachodzie, we Francji, Belgii i Anglii formowano oddziały Wojska Polskiego. We wrześniu 1944 po miesiącu pobytu w obozie dla internowanych zgłosiłem Amerykanom chęć wstąpienia do Wojska Polskiego. W transporcie z innymi rekrutami zostałem przewieziony do Szkocji. Wstąpiłem do I Baonu Grenadierów jako goniec motocyklowy. Ten, chociaż nadal wojenny okres, zapisał się dla mnie niezapomnianymi kartami. Byłem wśród Aliantów, miałem satysfakcję z powierzanych mi rozkazów i mogłem, pal sześć, że pod ostrzałem wroga, ale jeździć na najprawdziwszym motocyklu. Cały czas targały mną uczucia, czy wracać do Polski, czy zostać w Anglii. Wielu z nas miało wtedy takie dylematy. Moja wojskowa służba w Anglii trwała dwa lata. We wrześniu 1946 zostawiłem mój motocykl z przyczepą i wróciłem do Polski. To był jeden z najlepszych wyborów w moim życiu. Sponiewierany, ale w jednym kawałku przywitałem się z matką i ojczymem.
Zniszczony wojną kraj potrzebował rąk do pracy. Najlepiej przeszkolony zostałem w pracach na torach, więc zatrudniłem się na kolei. Potem i już do emerytury była kopalnia, szyb Włodzimierz przy KWK Siersza. Po wyzwoleniu poznałem Stasię. Równie piękną jak córka francuskiego rzeźnika. Z wielkiej miłości urodziła mi czworo dzieci, wśród których trochę zmartwień, ale również dużo radości sprawiała mi Renata. Życie toczyło się nadal, nareszcie jednak w wolnej Polsce. Często w niedostatku, ale razem w rodzinie i dwa razy do roku z szynką na świątecznym stole.
Wojenne wspomnienia pozostawiły trwały ślad już do końca mojego życia. I niech już nigdy ten czas nie wróci. Pozdrawiam Was z wysokiego Nieba Zygmunt. Nadal poszukuję osób i wszelkich publikacji, dotyczących tego konkretnego bauzugu, w którym pracował Tata, zaczynając od Orszy i lasów katyńskich, a skończywszy we Francji - w Nantes i Ruen. Ktokolwiek z Was coś wie, proszę o kontakt. Zielona Gałązka renabed@poczta.fm