28 czerwiec Przebieg trasy: Silvrettasee (Bilerhohe 2032m) Wiesbadner Hütte Tego dnia niestety Andrzej sam poszedł w góry. Jakoś nikt chętny nie znalazł się do towarzystwa. Ja też nie poszedłem, więc niestety trudno mi o jakąś relację. Mogę tylko stwierdzić, że nasz kolega jest konsekwentny w swojej gotowości do realizacji planu i można być pewnym, że każde wyjście dochodzi do skutku. 05 lipiec. Zaplanowane było wyjście, Lech Stuttgarte Hütte. Tego dnia do Andrzeja dołączyłem ja z synem Bartkiem, który przyjechał do Vorarlbergu na wakacje i zdecydowaliśmy, że pójdziemy na trasę Vandams Latschau Gruneck, która miała być 21 czerwca, a ze względu na pogodę nie doszła do skutku. Wyruszyliśmy z Gotzis o 9:00 i na miejscu przed wyciągiem Vandams byliśmy po pół godzinie jazdy. Ludzi było jeszcze niewielu, więc bez kolejki dostaliśmy się na wyciąg. Przyjemna jazda do stacji pośredniej Latschau i dalej drugą kolejką do Gruneck. Z tego miejsca mieliśmy szeroki wybór przeróżnych tras. W naszym planie była wędrówka do schroniska Lindauer Hutte. Stąd do celu wędrówki można dojść łatwiejszą drogą w około 2 godziny, lub trudniejszą w 3 i pół godziny. Wywiązała się, więc krótka dyskusja którędy idziemy. Szybko okazało się, że jesteśmy zgodni i idziemy na dłuższą trasę. W tym momencie wtrącę, że mnie wreszcie wyjaśniła się idea wypraw Andrzeja. Jego myśl jest taka, że wyjeżdżamy w górę wyciągiem, żeby uniknąć każdorazowo długiego podchodzenia w wysoko położone miejsca. Wędrówka rozpoczyna się dopiero z górnej stacji kolei linowej. Tu dopiero zaczynają się trasy z pięknymi widokami. Taki spacer trwa w zależności od chęci uczestników około dwie godziny zatrzymujemy się w schronisku na posiłek i powrót. Tak więc wyruszyliśmy w drogę. Bartek od razu natknął się na to co dla niego było nie lada atrakcją, czyli stada krów pasące się na górskich pastwiskach. Dla kogoś na co dzień żyjącego na nizinach krowa na wysokości 1800 m, to jest ciekawostka.
Następna niespodzianka, to zalegający jeszcze miejscami biały puch. Zważywszy, że było upalnie i wszyscy byli w letnich strojach, to leżący jeszcze w lipcu śnieg może wzbudzać zainteresowanie. Trasa niezwykle malownicza i z każdego miejsca drogi wciąż nowe i zaskakujące piękne widoki. Mnie trudno je w jakiś poetycki sposób opisać. Najlepiej rzeczywiście samemu przyjść i zobaczyć. Po około 2 godzinach marszu osiągnęliśmy najwyższy punkt po drodze do schroniska Geißspitze 2334 mnpm. Czyli pokonaliśmy różnicę wzniesień 534 m. to dużo, ale trasa była długa, więc nie było to okupione jakimś wielkim wysiłkiem. Na szczycie chwila odpoczynku na kanapkę, picie i podziwianie rozciągających się wokół krajobrazów i dalej w drogę. Tym razem w dół. Zejście okazało się znacznie bardziej wymagające niż wejście. Droga nie prowadziła już łagodnym podejściem. Wprawdzie szliśmy spacerową ścieżką, ale było cały czas dość stromo. W końcu musieliśmy zejść do wysokości 1744 mnpm, a to tym razem 590 metrów różnicy poziomów. Do Lindauer Hutte ( http://www.lindauerhuette.at/#startseite ) dotarliśmy zgodnie z przewidywanym czasem przemarszu, po około 4 godzinach. Tu wybraliśmy odpoczynek pod dachem. Tego dnia był upalny dzień i chwila oddechu od słońca dobrze nam zrobiła. Przyjemne chłodne pomieszczenia, do tego wyjątkowo smaczne piwko i na ochłodę lody w gałkach. No i bardzo ładna obsługa w regionalnych strojach.
Długo nie odpoczywaliśmy, bo przed nami jeszcze przejście do stacji pośredniej Latschau. Kiedy odeszliśmy już na jakieś 20 minut marszu od schroniska Andrzej zorientował się, że zapomniał zabrać swój kapelusz. Po chwili zastanowienia co z tym fantem zrobić, Bartek zdecydował, że pobiegnie spowrotem i przyniesie zgubę. Młodość i związana z nią energia okazują się być niewyczerpaną siłą. Rzeczywiście pobiegł, bo trwało to relatywnie krótko, kiedy zziajany pojawił się z nakryciem głowy Andrzeja. Mogliśmy znów ruszyć dalej. Do Latschau dotarliśmy kilkanaście minut przed 16:00. Na tyle wcześnie żeby zdążyć na ostatni zjazd letnim torem saneczkowym Alpine-Coaster-Golm (http://www.golm.at/alpine-coaster) o długości 2600 metrów. To atrakcja, której reklamy wcale nie są przesadzone. Świetny trwający około 4 minut zjazd. Przy sporej prędkości, którą oczywiście można sobie samemu regulować poprzez wyhamowanie sanek. Bartkowi bardzo się podobało i natychmiast był chętny, żeby powtórzyć ten przejazd. Co oczywiście nie było możliwe. Chociaż za dwa tygodnie już sami pojechaliśmy jeszcze raz w to miejsce skorzystać z pozostałych tamtejszych atrakcji i oczywiście znów zjechaliśmy tym torem. Bardzo udany i ciekawy niedzielny wypad w góry. W naszej ocenie pomimo tego, że wymagał trochę więcej wysiłku niż normalny spacer, to każdy średnio sprawny człowiek może sobie z nim z przyjemnością poradzić. 12 lipiec. Przebieg trasy: Hochalppass Widdersteinhutte (2038mnpm) Szczyt Widderstein (2533mnpm) Na ten dzień był inny rozkład jazdy. Ponieważ nasz młody uczestnik wyjść chciał spróbować bardziej wymagających Alp, to Andrzej zaproponował trasę przewidzianą na 09 sierpień. Dzień wcześniej 11 lipca był nasz polonijny wieczór z prosiakiem. Wtedy po rozmowie z Andrzejem zdecydowali się do nas dołączyć Darek z Moniką. Spotkaliśmy się o 10:00 przed Hoferem w Gotzis i w drogę. Dla nas wszystko jest nowością. Dlatego nie byliśmy świadomi, że jadąc w okolice Warth mamy przed sobą kilkadziesiąt kilometrów drogi. Przyznać trzeba, że odległość rzeczywiście trochę spora, ale sama podróż jest już atrakcją. Trasa przez Bregenzerwaldstraße jest przepiękną malowniczą drogą i dla kogoś jadącego nią pierwszy raz, jest prawdziwym rarytasem. Zatrzymaliśmy się już za Warth w okolicy Hochtannbergpass na wysokości około 1660 mnp. Tu chwilę poczekaliśmy na jadących za nami Darka z Moniką. Darek po przyjeździe wyraził swoje niezadowolenie, że tak długo jechaliśmy. Było to około godziny. Stwierdził, że tu góry są wszędzie i nie trzeba jechać tyle kilometrów żeby po nich pochodzić. No ale myśmy chcieli przecież zaliczyć coś ekstra. Stąd taki właśnie cel na ten dzień. Tu wybiegnę trochę w
przysłość dzisiejszego dnia i dodam, że kiedy się rozstawaliśmy już na koniec, to Darek stwierdził jednoznacznie, że faktycznie warto było przyjechać właśnie tutaj i że to była ekstra wyprawa górska. Tak więc wyruszyliśmy do widocznego przed nami pierwszego celu tego dnia czyli schroniska Widdersteinhutte. Ponieważ było ono dobrze widoczne z naszego postoju to wydawało się łatwym celem. Tymczasem znów różnica wysokości 378m zrobiła swoje i podejście było wymagające. Po drodze jak zwykle tutaj wszędobylskie krowy, które nic sobie nie robią z podążających nie wiadomo gdzie i po co ludzi. Za dla Bartka były nieustannym obiektem zainteresowania. Po drodze wyglądaliśmy wszędzie świstaków, których norki wciąż mijaliśmy, ale jakoś nie chciały się nigdzie pokazać. Dotarliśmy do schroniska skąd dobrze widać było skałki, na które zamierzaliśmy wejść. Stąd nic jeszcze nie wskazywało na to co nas dalej czeka. Ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Po kilunastu minutach ścieżka stawała się coraz bardziej kamienista i trudniejasza. Już wcześniej obawialiśmy się trochę o to jak sobie poradzi Monika. Ona sama zapewniała nas, że na pewno da radę. Jednak po pewnym czasie stwierdziła, że dla niej to zbyt forsowne i ona z przyjemnością wróci do schroniska i tam na nas poczeka.
Ponieważ Darek zaakceptował takie rozwiązanie, to zdecydowaliśmy, że idziemy dalej już bez Moniki. To była jak się okazało słuszna decyzja. Dalej szlak stawał się coraz trudniejszy. W końcu weszliśmy w niekończące się skaliste podejścia. Momentami tak strome, że sam sobie w duchu myślałem, po co mnie tu przygnało.
Choć zaraz odganiałem te myśli. Przecież spotykaliśmy na trasie sporo ludzi w pełnym przekroju wiekowym. Szli i całkiem młodzi kilkunastolatkowie jak Bartek, ale byli i starsi wyglądajacy na dobrze po siedemdziesiątce. Faktem jest, że to jest trudna i wymagająca trasa. Odwdzięcza się za swoje utrudnienia przepięknymi widokami. No i po zdobyciu szczytu daje poczucie satysfakcji, że jednak daliśmy radę. Z całą pewnością dla takich amatorów jak my, to było już porządne wspinanie. Kilkarotnie z nadzieją patrzyłem w górę, że za najbliższym głazem zasłaniającym widoczność, zobaczę już szczut, a tu ukazywało się kolejne skaliste strome podejście.
W końcu jednak pojawił się krzyż na wierzchołku Baraniego Kamienia na wysokości 2533 mnpm (http://www.vorarlbergvonoben.at/video/de/222/ Widderstein). Tym razem pokonaliśmy 873 metry różnicy wzniesień i to przy dużym stopniu trudności. Na górze jest jednak satysfakcja i poczucie, że ten trud się opłacił. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. No i postanowiliśmy trochę tu pobyć delektując się widokiem zewsząd otaczjących nas gór. Niestety Darek szybko nas opuścił. Nie chciał żeby Monika zostawała sama dłużej niż to jest konieczne. Oczywiście to było zrozumiałe i nie zatrzymywaliśmy go. Choć na pewno byłoby lepiej schodzić w grupie na wypadek jakiejś kontuzji, któregoś z nas. Darek okazał się wytrawnym wspinaczem i bardzo sprwanie radził sobie z kamiennymi przeszkodami. Tak jak już wcześniej wspomniałem, bardzo mu się to podejście spodobało i zadeklarował chęć swojego udziału w kolejnych eskapadach. Na szczycie mieliśmy jescze jedną niespodziankę. To znaczy na tą wysokość przylatywały czarne ptaki, pewnie zwabiane przez turystów resztakami kanapek. Są one już tak odważne, że podchodzą prawie na wyciągnięcie ręki.
Cóż wszyskto ma swój kres, więc i oglądanie gór ze szczytu Widderstein też, trzeba ruszyć w powrotną drogę. Zejście jak wiadomo wcale nie jest łatwiejsze niż podchodzenie, więc też było swoistym górskim wyzwaniem. Z przyjemnością doszliśmy do Widdersteinhutte, gdzie ciepły posiłek był wyjątkowo smaczny. Tym bardziej, że to jeszcze nie był koniec marszu, bo ze schroniska do auta jeszcze mieliśmy długą trasę, która przy wchodzeniu była miłym przedpołudniowym spacerkiem, a teraz stała się wymagającym zejściem. Dla nas to była druga wyprawa z Andrzejem i druga super wycieczka. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że propozycja Andrzeja jest znakomitym pomysłem. Mam świadomość, że trudno jest się w ogóle zmobilizować na wyjście w góry, ale jeśli macie choć odrobinę ciekawości jak wyglądają Alpy z innej perspektywy to z Andrzejem z całą pewnością warto w nie wyjść.