Downloaded from: justpaste.it/11rte Po wielu tygodniach, a może nawet już miesiącach, oczekiwania w końcu jest. Obiecana notka, zawierająca moją opinię i strasznie dużo spojlerów o sztuce "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" autorstwa Joanne Kathleen Rowling oraz Johna Tiffany'ego. Huh, tutaj już mogę mieć pierwsze zażalenie, jakim prawem ktoś w ogóle obcy został dopuszczony do kontynuowania treści pani Rowling? Ale! Tak jak panie nauczycielki uczą na języku polski o tym, że wypowiedź pisemna powinna zawierać wstęp, rozwinięcie i zakończenie, tak i ja postaram się tego trzymać. Tylko, pamiętajcie, będę pisała bardzo luźnym językiem, bez wyszukanych zwrotów, bo jakoś siebie nie widzę w takim poważnym stylu. A myślę, że jeśli nie będę przesadzać, to i Wasz odbiór będzie lepszy. Pierwsza, najważniejsza rzecz NOTKA TA ZAWIERA WIELE SPOJLERÓW Z WYŻEJ WYMIENIONEJ KSIĄŻKI, więc jeśli nie chcesz poznać jej treści przed samodzielnym przeczytaniem sztuki, zapoznajesz się z tym tekstem na własną odpowiedzialność. Nie opiszę Wam tutaj wszystkiego, bo to ma być moje zdanie, które będę podpierać poszczególnymi wydarzeniami z książki, ale mimo wszystko zalecam ostrożność. Ach, nawet nie wiecie, jaka była moja radość, kiedy dowiedziałam się, że powstanie ósma część mojej ukochanej serii. Czekałam jak na szpilkach, kiedy pojawiła się taka możliwość, zamówiłam przedpremierowo. Dalej czekałam, szalejąc razem z innymi Potterhead, spodziewając się podobnych emocji, jakie autorka zafundowała nam przy każdej z siedmiu części. Do czasu. W ręce wpadł mi jakiś artykuł, recenzja na temat tej sztuki. Nie wiem, chyba nawet ktoś z Was na asku podesłał mi link do tego. Kiedy to czytałam, uśmiech schodził mi z twarzy z każdym zdaniem. Uch, nie wiecie, jakiej ja wtedy dostałam nerwicy. No, bo jak to możliwe, Bella i Tom mają dziecko, Harry jest zapracowanym i zmęczonym, tatusiem, a jego średnia latorośl jest tak beznadziejna, że aż człowieka w dołku ściska? To nawet nie jest połowa tego, co mnie zwaliło z nóg, moi drodzy, zostało jeszcze wiele smaczków na później. Z resztą, znacie moją reakcję, dość wylewnie dałam jej upust na asku. Cóż, zebrałam się jakoś w sobie, dalej czekałam, chcąc koniecznie sama przeczytać to "dzieło". No i przeczytałam. Hehe. Domownicy myśleli, że dostałam histerii. Albo jakiejś innej ciężkiej choroby. Po kolei. Wspomnę może jeszcze o tym, o czym już napomknęłam. Dlaczego ktokolwiek inny niż nasza królowa, J.K Rowling, dostał jakiekolwiek prawa by włazić z butami w nasz magiczny świat? Jeśli ktoś z Was ma na to jakieś konkretne wytłumaczenie, to naprawdę będę wdzięczna, jeśli się nim ze mną podzieli, bo ja jakoś na nie jeszcze nie wpadłam. Jedyne, co mi się nasuwa to pieniądze. Osobiście poczułam się trochę sprzedana po fakcie, że moja ukochana pisarka pozwoliła obcemu facetowi zrobić z serii niewybredny fanfick. Uwierzcie, nie jedna autorka na Wattpadzie napisałaby to lepiej, heh, może chociaż fabuła trzymałaby się kupy. W ogóle ja tutaj tak krytykuję i krytykuję, a na pewno będą to czytały osoby, które są fanami sztuki. Nie twierdzę, że wszystko w tej książce jest złe, do pozytywów, które znalazłam też jeszcze dojdę, ale mimo wszystko ja nie jestem do tego przekonana. No za nic, cholibka. Więc jeśli kogoś urażą moje słowa, bardzo przepraszam, nie skreślam w żaden sposób tego tworu, nawet zachęcam
do samodzielnego przeczytania, bo tylko po tym będziecie w stanie wyrobić sobie własną opinię, ale jeśli ta notka ma zawierać moje zdanie, to na pewno nie będę piać z zachwytu. Dobra, już się zagłębiam, koniec pustego gadania. Uch, wdech, wydech. Jakoś damy radę, bo skoro Harry zaliczył nieźle SUMY podczas wiecznej batalii z Voldemortem, to o czym w ogóle mowa. Nie będę Wam opisywać wszystkich zdarzeń z książki, bo nie piszę streszczenia, ale poruszę wątki, które najbardziej mnie ukłuły. Uch, i to jak, gdyby to była prawdziwa szpilka, to nie usiadłabym na czterech literach przez dwa miesiące. Akcja sztuki rozpoczyna się od ostatniego rozdziału "Insygnii Śmierci", który został przedstawiony z drobnymi tylko różnicami, zachowując swój ogólny sens. Na początku, szok, zaskoczenie, wielkie bum Albus Severus, syn Harry'ego oraz Ginny Potterów trafia do Slytherinu. Jak to możliwe skoro cała rodzina ze strony ojca i matki od zarania dziejów była w Gryffindorze? Ano nie wiadomo, widać Al'owi było z charakteru bliżej do Ślizgona niż do Gryfona. Normalna rzecz w zasadzie, dom w Hogwarcie nie musi od razu świadczyć o człowieku. Albus na śmierć i życie zaprzyjaźnił się z synem Draco i Astorii Malfoyów, Scorpiusem. To też nie powinno nas dziwić, ojcowie w szkole darli ze sobą koty, to ich synowie koniecznie muszą się ze sobą zaprzyjaźnić. Pozostałe dzieci Potterów, James Syriusz oraz Lily Luna trafiły do Gryffindoru, o czym dowiadujemy się w różnych momentach sztuki, ale nad tą dwójką za bardzo nie będę się rozwodzić, bo i w utworze zostali potraktowani po macoszemu. Tak trochę, jakby ich nie było, ale co ja tam wiem. Ja się nie znam. Oczywiście rodzice nie robili Albusowi żadnych obiekcji, bardzo go wspierali, ale jak to zazwyczaj się dzieje musiał się pojawić konflikt rodzic dziecko, w tym wypadku Harry i Albus. Oczywiście w Hogwarcie ogromne zdziwienie, syn wybawiciela Świata Czarodziejów, jednego z najlepszych aurorów w Ministerstwie trafia do domu jego największego wroga? Al szybko stał się szykanowany, wyśmiewany, zwłaszcza, że nie potrafił ani grać w quidditcha, ani nie miał talentu do zaklęć, ogólnie to zrobili z niego jednego wielkiego nieudacznika. A gdzie Albus szukał winnego? W SWOIM OJCU. No, bo gdzie indziej? Przecież to Harry'ego wina, że Tom Riddle zabił mu rodziców, naznaczył go jak równego sobie, dręczył i próbował zabić przez większość życia. I to jest chyba główny powód mojego wnerwienia podczas czytania. Albo jednak nie. To jeden z tych powodów. To jest tak banalne, że aż boli. To nawet nie jest normalne. Wątpię, czy jakiekolwiek dziecko wpadłoby na takie coś, no chyba, że już miałoby wybitnie poprzestawiane klepki w głowie. Harry jest przedstawiony, jako zapracowany i zmęczony tatuś, który nie potrafi poradzić sobie z nawracającą do niego przeszłością. Czyli w sumie nic nowego, jak miał przerąbane w życiu, tak ma dalej, z tym, że nie może wszystkiego podźwignąć. To mnie zabolało, ach, i to jak. Hary Potter, który już jako nastolatek się nie poddawał, walczył o magiczny świat teraz jest zagonionym pracownikiem Ministerstwa z dziwnym dzieckiem na głowie. Taki przeciętny obywatel, zmęczony życiem. Uch, to nie jest nasz Harry. Ja tak to odebrałam. Nie widzę w tym człowieku naszego
bohatera, a jego późniejsze działania mnie w tym jeszcze bardziej utrzymały. Teraz słów kilka o Scorpiusie, który skradł moje serce w przeciwieństwie od Albusa. Rozśmieszyły mnie podejrzenia całej społeczności czarodziejów o tym, że jest dzieckiem Voldemorta. Chyba w tej sytuacji nasz Lord musiałby występować w roli dawcy nasienia, bo innej opcji jakoś nie widzę. Co się z tym wiązało? Malfoyowie byli prześladowani, Scorpius wyśmiewany, ach, tragedia tragedię tragedią pogania. Potem mama chłopca, Astoria, zmarła, a Draco został samotnym ojcem wychowującym syna. Brak nadziei na tym łez padole. Jakie to jest smutne, że każdy z bohaterów po takich ciężkich latach młodości nie ma wytchnienia nawet w dorosłości. Uch, z tego wszystkiego nawet nie czuję, kiedy rymuję. No nic, mimo wszystko Albus i Scporpius bardzo się zaprzyjaźnili, bo nawet wściekły Harry nie zdołał ich rozłączyć. Nie będę się o tym rozpisywać, bo nie skończyłabym tej notki, ale wierzcie, oj wierzcie, Harry'ego to później konkretnie pogięło. Moja opinia o Ronie i Hermionie? Z Rona zrobił się straszny śmieszek, to może przez to, że razem z George'm prowadził Magiczne Dowcipy Weasleyów, a Hermiona została Ministrem Magii. Ogólnie żyli sobie dość w miarę, mając dwójkę dzieci, Rose i Hugona. W zasadzie to niewiele się zmienili i to bardzo mi się podobało, bo tak samo przyjaźń Golden Trio nie uległa zmianie. Uch, ulga chociaż w tym, bo gdyby tak nie było, to książka pewnie w końcu wylądowałaby za tym oknem. Tak to się jakoś powstrzymywałam. Teraz wisienka na torcie. Bellatriks Lestrange i Lord Voldemort mieli córkę, Delphini! Nie pytajcie mnie, jak, nie wiem. To jest w ogóle największy bullshit 2016r., jaki mi się nawinął. Ja nie wiem, jak Bella to zrobiła. Tom nie potrafił kochać, mało tego, on się brzydził każdego dotyku innej osoby. Zaczarowanie go odpada, był zbyt potężnym czarodziejem, więc powiedzcie mi, proszę, jak? Spójrzmy jeszcze pod kątem biologicznym. W chwili poczęcia tego dziecka Sami-Wiecie-Kto miał siedemdziesiąt lat, a Bella czterdzieści sześć. Myślę, że nie muszę komentować tego faktu. Poza tym, zastanówmy się, tak na chłopski rozum. Czy Voldemort w ogóle był w pełni człowiekiem? Powątpiewam bardzo, a w sztuce Delphi jest kobietą z krwi i kości. Akcja przewodnia cofanie się w czasie. Na początku Amos Diggory, przyszedł z pretensjami do Harry'ego, żeby ten cofnął się w czasie ratować Cedrika, bo dowiedział się o tym, że Ministerstwo zdobyło jakoś zmieniacz czasu. Tutaj się chwilkę zatrzymajmy. Zmieniacz czasu? A czy przypadkiem nie czytaliśmy o tym, że w czasie akcji w Ministerstwie Magii pod koniec "Zakonu Feniksa" wszystkie zmieniacze zostały zniszczone? Ano czytaliśmy. Tutaj jest właśnie coś, czego ja najbardziej nienawidzę podczas czytania książek. Jest problem, jest i rozwiązanie, choćby takie, które nie trzyma się kupy i jest wzięte z kosmosu, ale mimo wszystko jest, no bo jak! Rowling tego nie robiła. Właśnie po części pokochałam tę serię, za złożoność i ciekawość treści. Lećmy dalej z tym biednym Amosem. Harry się nie zgodził, chociaż Amos konkretnie na niego wjechał. W końcu odpuścił, ale uraza pozostała, a wiecie, kto mu towarzyszył? Deplhi we własnej osobie, która podawała się za jego rodzinę. Mniejsza o większość, w każdym razie Harry odmówił, ale Albus, który wszystko słyszał postanowił razem ze Scorpiusem przywrócić Cedrika do życia. Tutaj zaczyna się prawdziwy kogel mogel, galimatias, jak chcecie tak to zwijcie! Zaczęli się cofać, a ile przy tym namieszali to już w ogóle głowa mała. W pewnej chwili doprowadzili do tego, że Harry zginął, a Voldemort przeżył i rządził Światem Czarodziejów. W tym momencie mogę Wam
powiedzieć, co Deplhi w ogóle robiła. Buntowała chłopców, by właśnie do tego doszło, bo chciała, by jej ojciec przeżył. Uważała go za swojego mistrza. Na początku zgrywała ich przyjaciółkę, powiernicę, potem wszystko się odkręciło. Scorpius jakoś wszystko to naprostował, a kto mu przyszedł z pomocą? Zgadujcie! Nie wiecie? Severus Snape we własnej osobie. Znacie mnie nie od dziś, a przynajmniej większość z Was, więc wiecie, jaką miłością darzę Lily i Jamesa Potterów. Kiedy doszło do kulminacyjnej akcji, gdzie byli wspomniani zryczałam się jak głupia. Bowiem nasi bohaterowie zatrzymali się w 1981r., w tym samym, w którym zginęli rodzice Harry'ego. Dlaczego akurat tak? Połączmy fakty, w dużym skrócie. Kiedy Voldemort stracił potęgę na trzynaście długich lat? Ano po pamiętnej nocy w Dolinie Godryka, gdzie miłość Lily odbiła zaklęcie wymierzone w Harry'ego. Córeczka tatusia wymyśliła, więc, że go przed tym powstrzyma, żeby jego potęga się nie załamała. W bardzo pokręcony sposób nasi bohaterowie zastawili na nią zasadzkę w kościele w Dolinie Godryka, aby ta nie mogła zrealizować swojego planu. Finalnie Harry z dużą pomocą Albusa pokonali Delphi, a potem nastąpiło coś, co mnie zmiotło z krzesła. Harry patrzył na śmierć swoich rodziców, nie mogąc nic zrobić, za jedną rękę trzymając Ginny, za drugą Albusa. To był zdecydowanie ten moment, który troszkę wynagrodził mnie poprzednie ekscesy. Trafił mi do serca, jak nie wiem co, strasznie się spłakałam. Uch, jakoś przebrnęłam przez ogólne nakreślanie Wam akcji, jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem, ale mam nadzieję, że jakoś uda Wam się mnie zrozumieć. Gdybym miała to wszystko podsumować w kilku słowach, to chyba powiedziałabym, że dawno nie przechodziłam od takich skrajnych emocji podczas czytania. Najpierw była wściekłość, potem szok, na końcu rozpacz i wzruszenie. To chyba dobrze, książka powinna poruszyć, sprawić, żeby nasza wyobraźnia zadziałała, więc to zdecydowanie duży plus ode mnie. Z drugiej strony, uwierzcie mi, osoby, które dobrze znają serię, będą się łapały za głowę podczas czytania i zastanawiały usilnie, skąd niektóre fakty w ogóle mogą wynikać, bo to często się nie składa z poprzednimi siedmioma tomami. Cóż jeszcze... U niektórych zabrakło mi zdecydowanie charakteru. Na pewno Harry, tak jak mówiłam już wcześniej, poza nim McGonagall, która była dyrektorką Hogwartu. Dużo straciła na swojej chłodnej wyniosłości i idealnym opanowaniu, to już nie jest ta sama Minerwa. Tak samo jak Severus, który w ogóle był totalnie inną osobą. Na pewno nie sobą, bo jego wyrafinowanie i chłód odfrunęło sobie do ciepłych krajów. Cóż jeszcze z pozytywów? Jak już wspomniałam przyjaźń Golden Trio, potem ich dość niezła współpraca i dojście do porozumienia z Draco. Do tego, jakby nie było, akcja wbiła mnie w przysłowiowy fotel, a na to po części czekałam. No może nie na takie wydarzenia, ale zawsze coś. Nie zdradziłam Wam wszystkiego, nie opisałam skutków każdego cofnięcia się w czasie, ale musicie mnie zrozumieć. Co najważniejsze w mojej opinii ujęłam, a co do tych wszystkich przygód, przeczytajcie, by przekonać się sami. Nie wiem, jak mi to wszystko wyszło, pisałam taką notkę pierwszy raz w życiu, więc bądźcie wyrozumiali. Nie traktujcie tego, jako recenzję, czy cokolwiek innego. Bardziej jak monolog, który przed Wami wygłosiłam. Mam nadzieję, że Wam się chociaż ociupinkę przyjemnie czytało. Przepraszam, że tyle czekaliście na tę notkę, ale miałam z nią takie przeboje, że szkoda gadać. Mimo wszystko w końcu jest, a ja czekam niecierpliwie na Wasze opinię odnośnie sztuki, jak i
mojego tekstu. Ściska mocno, Czarodzieje. Zabrania się kopiowania treści. @potterrares