MAKIETA_gotowa.p65 1 1
MAKIETA_gotowa.p65 2 2
Roœliœmy z sob¹ lat parê tysiêcy Doœæ, eby z yæ siê i poznaæ do g³êbi, Wiêc mojej pierwszej mi³oœci ch³opiêcej Nic ju nie zmieni, nim j¹ œmieræ wyziêbi. Mocna jest nasza tradycja jeÿdziecka; W niej dawny zwyczaj ma swoje odbicie. Niejeden u nas na koniu od dziecka Z siod³a poznawa³ œwiat, ludzi i ycie. Bo Lach bez konia jak cia³o bez duszy, Mówiono o nas przez wiele stuleci. Teraz niejeden ramionami wzruszy: Minê³y czasy malowanych dzieci! Bo po nas jazdy nie bêdzie ju wiêcej. Mówi¹: Prze ytek. I tak jest w istocie. Pamiêæ zostanie w u³añskiej piosence, A œlad w muzeach, w oszklonej gablocie. (fragmenty wiersza Leszka Rybickiego, ze zbioru Koniu, mój koniu, Londyn 1982) 3 MAKIETA_gotowa.p65 3
Na ok³adce akwarela Juliusza Kossak ossaka Rysunek na stronie szóstej Edward Strzy ewski Ekslibrys w kszta³cie szabli (u do³u strony) Zbigniew JóŸwik Ekslibrys z g³ow¹ konia (na str.. 48) Tyrsus Wenhrynowicz Grafika a & kaligrafie Andrzej Kot Do wydania adoptowano drzeworyty koni z arsena³u amerkañskiego añskiego drzeworytu z dziewiêtnastego wieku Wydrukowano trzysta egzemplarzy numerowanych w tym trzydzieœci z orygina³ami ekslibrysów oraz autografem Autora Egzemplarz numer ==== ==== 4 MAKIETA_gotowa.p65 4
LEKCJA PO KO RY Sceny z jeÿdzieckiego ywota Wydawnictwo Test 2001 5 MAKIETA_gotowa.p65 5
BOHDAN KRÓLIKOWSKI wilnianin, rocznik 1934, z wykszta³cenia filolog, z zami³owania historyk (doktorat), z profesji literat, pseudonim miêdzy braæmi od pióra Rotmistrz. Z przekonania konserwatysta, ceni malarstwo dawnych mistrzów i muzykê klasyczn¹, lubi dobr¹ kuchniê i zacny trunek. Interesuje siê wiekiem XVII, a tak e kawaleri¹ II RP oraz mundurem i znakami Wojska Polskiego. Autor licznych publikacji ksi¹ kowych oraz czasopiœmienniczych. Prezentowane tu przygody jeÿdzieckie to skromne pok³osie literackiego æwieræwiecza, w czasie którego czêsto widywano go w bryczesach i d³ugich butach z ostrogami, galopuj¹cego w gronie kamratów po otaczaj¹cych Lublin polach i lasach. 6 MAKIETA_gotowa.p65 6
artobliwy wizerunek na s¹sied- niej stronie wykonany przed laty przyjacielsk¹ rêk¹ pokazuje w symbolicznym skrócie trzy spomiêdzy rzeczy g³ównych (jak to okreœli³ Jan Lechoñ) g³ównych w moim yciu, trzy spoœród dawnych marzeñ: jeÿdziectwo, broñ i barwê oraz pisarstwo. JeŸdziectwo na rysunku mówi o nim toczek na g³owie by³o z moich marzeñ najwczeœniejsze, zapewne dziêki u³añskiej m³odoœci Ojca. Od dzieciñstwa sz³y za mn¹ konie, skrzyp siod³a, zapach stajni g³ównie zreszt¹ we snach, a po wiek niemal dojrza³y. Uda³o mi siê szczodrze dope³niæ marzeñ o koniach; o galopach przez ³¹ki, o skokach przez pnie i do³y, o przeprawach przez rzeki, przez zaspy œnie ne. Nie potrafiê wyraziæ, jak wiele znaczy³y i znacz¹ dla mnie konie, ile zawdziêczam tym wspania³ym zwierzêtom, najmocniej osadzonym w polskiej, u³añskiej tradycji. Drugi kr¹g marzeñ bolesnych i niespe³nionych tak, jak kiedyœ chcia³em to broñ i barwa.. Sztandary, or³y,, szable, mundury.. Nie nosi³em munduru ale ma- rzenia o nim w jakiœ sposób urzeczywistni³em. Uwa am siê za historyka wojskowoœci: rekwizytów wojskowych, zw³asz- cza kawaleryjskich, u³añskich; or³ów,, mundurów,, szabel. Or³ów zw³aszcza. Na rysunku przypomina o nich tarcza amazonek pelta, na której opieram rêce niby na kie- rownicy samochodu (od którego zreszt¹ nie stroniê). Or³y 7 MAKIETA_gotowa.p65 7
to kawa³ mego ycia i pracy.. Przed kilkoma laty mia³em udzia³ w pracach nad kszta³towaniem or³ów dla przysz³ego wieku, dla wojska, które bêdzie, wojska naprawdê polskiego. Or³y te noszone ju na wojskowych nakryciach g³owy uwa am za najwa niejsz¹ z moich prac, wa niejsz¹ byæ mo e od pisarstwa. Tak e i ono pisarstwo by³o marzeniem, zrea- lizowanym póÿno, ale obficie (mo e nazbyt obficie). Na ry- sunku symbolizuje je muza (zapewne Klio opiekunka historii) niekompletnie odziana, machaj¹ca gêsim piórem, wabi¹ca nieosi¹galnym wawrzynem. Trzy rzy z rzeczy g³ównych,, z marzeñ w du ej czêœci zrealizowanych. Mo na je sprowadziæ do jednej, do jednego. Do pisarstwa? Tak, bo realia wojskowe i konie s¹ w nim obecne. Do pisarstwa, bo Pegaz choæ skrzydlaty to tak e koñ. Do broni i barwy?? Tak, bo koñ to kawaleria, wojsko, bo i pisarstwo moje nie jest cywilne.. Do jeÿdziectwa? Naj- lepiej! Konie s¹ w moich ksi¹ kach, w pracach z historii wojska, kawalerii, u³anów.. S¹ w moim yciu. Wœród nich jestem szczêœliwy.. Gdy wchodzê do stajni (co za zapach!), czyszczê, siod³am, kie³znam, kiedy siadam w siod³o (cudow- nie skrzypi!), ruszam miêdzy pola, na ³¹kê (przez wysok¹ trawê wonn¹ najprzyjemniej jechaæ konno pisa³ Einar Norelius, t³umaczy³ Jan Brzechwa), do lasu zw³aszcza, a nawet, gdy spadam. Nie na darmo koniarze powiadaj¹, e najwiêksze szczêœcie w œwiecie na koñskim le y grzbiecie. Bohdan Królikowski (tekst wydany w roku 1994, jako druk okolicznoœciowy) 8 MAKIETA_gotowa.p65 8
Lotnisko tych zamierzch³ych czasach, w latach siedemdziesi¹tych, jeÿdziliœmy ostro. By³o wriemja jak mawia³a moja Babcia. Có, nie dziwota, byliœmy wtedy o æwieræ wieku m³odsi. My? Chcia³oby siê zaraz naszkicowaæ galeriê portretów. Trzeba tu zacz¹æ od rotmistrza od Andrzeja Kie³czewskiego, oficera rezerwy Wo³yñskiej Dziewiêtnastki, rolnika z zawodu, ziemianina z korzeni, jednego z moich nauczycieli jazdy konnej. Rusza³ z nami rzadko, i to raczej na krótsze wypady. Kapitalny typ. Œredniego wzrostu, zwiêz³ej budowy, sucha, ogorza³a twarz. Szlachcic i u³an ca³¹ gêb¹. Na pogrzebie konia mu za trumn¹ prowadzono, w oficerskim siodle. Ale skoro mowa o nauczycielach, muszê cofn¹æ siê jeszcze dalej, do roku 1963, kiedy to chodzi³em w Klubie JeŸdzieckim na kurs jazdy. Uczy³ mnie i pierwsze jazdy w teren prowadzi³ starszy wachmistrz W³adys³aw Sobieszczañski, carski jeszcze kawalerzysta, we Wrzeœniu dowódca plutonu zwiadu konnego 8. Pu³ku Piechoty Legionów. Wtedy, w roku 1963, mia³ ju szeœædziesi¹t osiem lat, co wydawa³o mi siê wiekiem podesz³ym. By³ bardzo niskiego wzrostu, ale szczup³y i wyprostowany. Nosi³ grube okulary. Mimo to nie tylko jeÿdzi³ z nami, ale i skaka³, nawet przez rzeczkê kilkumetrowej szerokoœci. W wiele lat potem spotka³em go 9 MAKIETA_gotowa.p65 9
w Rzeszowie, na wystawie poœwiêconej kawalerii. Mia³ wtedy dobrze ponad dziewiêædziesi¹t lat, ale wygl¹da³ dok³adnie tak, jak w roku 1963. Pozna³ mnie, a nawet pamiêta³ nazwisko. W po³owie lat siedemdziesi¹tych i d³ugo jeszcze potem prezesowa³ w Klubie Józek Koporski, koniarz zagorza³y, jeÿdziec wytrawny. Niewysoki, zadzierzysty, dobrze ju siwawy. Chêtnie wyrusza³ z nami na wypady do lasu, nawet na ca³y dzieñ. Kierownikiem Klubu by³ wtedy zmar³y niedawno Jurek Lecewicz, strzelec konny z Hrubieszowa, spod Mokrej, konspirator, wiêzieñ Oœwiêcimia. Zdrowie nie pozwala³o mu na jazdy konne, ale by³ za to wytrwa³ym instruktorem, a w dodatku dusz¹ Klubu; weso³y, dowcipny, lubi¹cy poœpiewaæ... Prowodyrem naszych wypraw najczêœciej bywa³ Grzegorz, Grzela z oddzia³u Szarugi w AK, wziêty potem do ludowego wojska, wys³any po wojnie w Bieszczady. Krêpy, mocno zbudowany, w¹saty szlachciura. Do wypitki i do wybitki. P³ci piêknej wielbiciel. Towarzyszy³ mu czêsto kompan jego partyzancki, Zbyszek, te wcielony do wojska, ale zaraz potem zes³any do obozu w Riazaniu. JeŸdzi³y te z nami panie: Mania, in ynier elektryk, Kasia, m³oda dentystka, Andzia, Sylwia. Do tego m³odzie : studenteria, sztubacy. Trudno spamiêtaæ. Owej zasiê soboty czy mo e niedzieli, w czerwcu zapewne, jechaliœmy Starym Lasem, przez zagajniki za Stasinem, pod Radawiec. Grzegorz na Kind ale, najlepszym jak mówi³ koniu w dorzeczu Bystrzycy. Za nim Zbyszek, Andzia, ja na ulubionym kasztanie Araku, kilku m³odych. Jedziemy przez brzeÿniak. Skaczet da mczitsja batiereja konna, miednyje puszki na so³nce bliestjat... zaczyna Grzegorz barytonem. Próbujemy wtórowaæ. Konie id¹ równym k³usem. Wyje d amy z lasku. Przed nami rozleg³a polana. Równa. Poros³a traw¹. A kusi do galopu. Ba! do cwa³u. Ale na skraju s³up z tablic¹: Lotnisko.Wstêp wzbroniony. 10 MAKIETA_gotowa.p65 10
Czy by Grzegorz nie widzia³? Mo e zlekcewa y³. Doœæ na tym, e puszcza zastêp po tej ³¹ce cudownej, ogromniastej. Hulaj dusza! Przechodzimy w cwa³. Wiatr w u- szach. W sercu dzika radoœæ. I wtedy widzê na drugim koñcu polany, pod lasem, kilka dwup³atowych samolocików i szybowce, uwi¹zane do nich po³yskuj¹cymi linami. Krêci siê tam kilkunastu ludzi. Samoloty rosn¹ w oczach. Konie rw¹ do przodu. Jakiœ instruktor dojrza³ pêdz¹c¹ watahê. Wrzeszczy coœ. Nie s³ychaæ! Widzê otwarte usta, przera on¹ twarz. A my cwa³em. Ominiemy te samolociki! Niesie siê têtent po miêkkiej ziemi. Co za pêd! Ale pan instruktor, nieczu³y na koñskie uroki, unosi rakietnicê. Wystrzeli! Ju to widzê... Kolorowy kwiat fajerwerku wpada z sykiem miêdzy konie. Zaraz te druga rakieta. Trzecia... Rumaki w pop³och! Piana na pyskach. Gryz¹ wêdzid³a. Staj¹ dêba. Wierzgaj¹. R ¹. Parskaj¹ ze strachu. Sztuczne ognie wij¹ siê przy koñskich grzywach, wpl¹tuj¹ w ogony. Strza³y. Krzyki jeÿdÿców. Kwik koni. Jeden k³¹b ha³asu. Grzegorz, tu przy mnie, œci¹ga co si³ Kind a³a. Krzyczy. Nie s³yszê! Wszystko to trwa chwilê. U³amek. Mo e kilka sekund. Ju któryœ koñ pada przygniataj¹c jeÿdÿca. Inny leci na ³eb, przez druty, miêdzy szybowce. Jeden, wyrwawszy sam z matni, dudni kopytami po ³¹ce. Za nim drugi, z ch³opcem, co zgubiwszy strzemiona, kuli siê w siodle wbiwszy palce w grzywê. Mój Arak znów staje dêba. Kurza twarz! Trzymaj! s³yszê przy uchu g³os Grzeli. Zawracaæ! Koñ wierzga zadem. Macham koz³a przez ³eb. Ziemia tu. uuup! W oczach gwiazdy. Szum w u- szach. I ciemnoœæ. Wszystko ucich³o. Mog³oby siê to zdarzyæ... Wróæmy jednak do rzeczywistoœci. Pêdzimy zatem po ³¹ce. Wœród instruktorów czy pilotów poruszenie. Jeden coœ krzyczy. Macha rêka- 11 MAKIETA_gotowa.p65 11
mi. Unosi rakietnicê. W nasz¹ stronê. Jak wygarnie... Nie zd¹ y³. Grzegorz skrêca Kind a³a w lewo, o dziewiêædziesi¹t stopni. Nawracaæ! ryczy. Psia wasza zakamaszka! Nam w to i graj. ydami konie! Zatoczyliœmy ³uk przez polanê, zostawiaj¹c daleko z prawej szybowce, samoloty, pilotów i gotowe do strza³u rakietnice. Kopyta bij¹ miêkk¹ ziemiê. Konie jak burza. Rojem! Niby do szar y... Rozwiane grzywy, ogony. Piana u pysków. Cwa³ budzi jakieœ pradawne, dzikie instynkty. Szczerzê zêby. Prawa d³oñ kurczowo œciska palcat. Szkoda, e nie szablê. W marzeniach s³yszê komendê: Lance do boju! Szable w d³oñ! Niestety, ³¹ka, choæ wielka, kurczy siê. Zbyt szybko. Przechodzimy w galop, w k³us. Zaraz potem do stêpa. Konie dysz¹ ciê ko. My te. Ale to by³ cwa³! wyrywa siê któremuœ z m³odych. Sama rozkosz. Tu przy ³¹ce pólko niedu e. R ysko. Snopy, które w³aœnie przestawia gospodarz. Opodal wóz, konie. Grzegorz wstrzymuje Kind a³a. Z koni! Popuœciæ poprêgi. Rozsiadamy siê w trawie, na miedzy. Konie luzem. Siêgamy do sakw po kanapki. Rolnik przerywa pracê. Zbli a siê do nas. Podaje rêkê Grzeli, przyjmuje papierosa. Siada miêdzy nami. Milczy. Panowie... zaczyna po chwili ale to by³ widok! Jak u³ani przed wojn¹. Mój Bo e! eby takie coœ jeszcze raz zobaczyæ... 12 MAKIETA_gotowa.p65 12
Nie by³em lekarzem... iewa³em ró ne przygody jeÿdzieckie. Tak e takie, które mog³y siê Ÿle skoñczyæ. Ale by³y te i œmieszne: jakieœ nieporozumienia, pomy³ki. Ot, na przyk³ad, jechaliœmy kiedyœ z Kazimierza. Piêkna trasa. Przez R¹blów: lasy, wzgórki, rozdo³y, pola, przez W¹wolnicê, Na³êczów. Blisko ju Lublina stajemy przed jak¹œ karczm¹, napiæ siê piwa, e to dzieñ upalny. Mam na sobie zielonkaw¹ koszulê z naramiennikami, bryczesy, buty oficerki. Wchodzimy do gospody. Zamawiamy piwo. Przy barze raczy siê kilku gospodarzy. Jeden podchodzi do mnie. Wita siê uprzejmie. Panie majorze mówi a czemu pan nie nosi oznak stopnia? Sk¹d mu ten major przyszed³ do g³owy? eby choæ rotmistrz! Bo jestem na urlopie. A pan co? S³u y³ w wojsku? Prê y siê z dum¹. W artylerii, panie majorze. Mam stopieñ bombardiera! To awansujê was na kaprala. Spocznij. Zanurzam w¹sy w piwie. A on odchodzi zadowolony: Kapral! Nie byle co. 13 MAKIETA_gotowa.p65 13
Bywa³o gorzej. Raz, jakoœ w po³owie lat siedemdziesi¹tych, na pocz¹tku lipca, sz³y konie do Zaklikowa, na letni obóz. Kawa³ drogi. Osiem czy dziewiêæ koni pod siod³em, dwa u wozu taborowego z wszelakim dobrem koñskim i jeÿdzieckim: owies na drogê, koce, œpiwory... Prowadzi jeden z m³odych, Stefan. JeŸdŸcy i wo- Ÿnica wszyscy poni ej dwudziestki; tylko ja stary, czterdziestolatek. Bez œciœle okreœlonych obowi¹zków; niby kurator, niby obserwator. Wyje d amy przed po³udniem. Pogoda piêkna. Trasa urozmaicona. Choæ nie ca³kiem. Przed wieczorem trzeba przejechaæ ileœ tam kilometrów szos¹, na nocleg do wsi Wilko³az, do gospodarstwa dziadków jednego z m³odych jeÿdÿców. Doje d amy. Stawiamy wóz na podwórku. Konie przy p³ocie. Czêœæ m³odych œpi na wozie. Reszta i ja z nimi w stodole, na sianie. Nocleg pyszny, choæ bêdzie chyba trochê zimno. Wieczorem, po kolacji, œpiewamy jeszcze urawiejki przy butelce przepalanki. Spa³em wspaniale. Mi³e te mia³em przebudzenie. O œwicie zbudzi³a mnie ró anopalca jutrzenka, zagl¹daj¹ca do stodo³y przez szpary w deskach. Rozgrzewam siê zimn¹ wod¹ przy studni, golê przed jakimœ okienkiem. Jeszcze wczeœnie. Idziemy ze Stefanem na prawdziwe wiejskie œniadanie. Na zsiad³e mleko. Pycha! Zaraz potem koñski obrz¹dek i wyjazd. Wiejskimi dró kami w stronê Kraœnika. Budzimy sensacjê: konni, wóz taborowy pod plandek¹. Wojsko czy co? Tak nas zagaduj¹ po drodze. Wreszcie, ju pod Kraœnikiem, na takie pytanie rzucam lekko: 24. Pu³k U³anów wraca do Kraœnika. I wróci³... Choæ tylko w pewnym sensie. Teraz, od lat ju, co roku zje d a na œwiêto pu³kowe do Kraœnika grono weteranów nawet z Wielkiej Brytanii a tak e delegacja oddzia³u wojskowego, co przej¹³ tradycje i barwy u³anów z bia³ymi otokami na czapkach. 14 MAKIETA_gotowa.p65 14
Ale wtedy, na naszej wyprawie, minêliœmy miasteczko. Do Zaklikowa jeszcze szmat drogi. Jedziemy przez p³askowy poroœniêty zbo em, szerok¹, poln¹ drog¹. M³odzi po kolei przesiadaj¹ siê na wóz: odpocz¹æ. Mnie nie wypada, choæ czujê ju trochê w koœciach: drugi dzieñ jazdy. A droga œwietna. Nu wiêc oni w proœby: Mo emy zagalopowaæ? Dobra! zgadzam siê. Ale krótkim galopem! Poszli! Ja za nimi. Z krótkiego galopu robi siê d³ugi, a potem i cwa³. Bo te i teren! Tylko konia popêdzaj. Gnamy. Wœród m³odych Jarek wówczas sztubak jeszcze, dziœ in ynier pracuj¹cy w Klubie JeŸdzieckim na pysznej, karej Azji. Cwa³ujê za nimi. Dosyæ tego dobrego! Próbujê coœ krzyczeæ. Powstrzymywaæ. Nagle patrzê: Jarek zaczepia ostrog¹ o druty mocuj¹ce s³up telegraficzny. Szerokim ³ukiem wylatuje z siod³a. L¹duje w zbo u, dobre kilka metrów od drogi. Hamujemy konie. Zatrzymujemy wóz. Ch³opcy wyci¹gaj¹ Jarka spomiêdzy s³omy. Uk³adaj¹ w wozie, na œpiworach. Nic mu nie jest, na szczêœcie. Ale gdy mijamy gromadê wieœniaków, jêczy na pokaz: Oj, likorza, likorza. Oj, ksiêdza... Ju blisko Zaklików. Podje d a do mnie Stefan. Panie doktorze mówi z pretensj¹ czemu pan nie zbada³ Jarka? Mój Bo e! Ten ch³opak myœla³, e jestem lekarzem! 15 MAKIETA_gotowa.p65 15
Moje upadki eÿdzi³em wtedy ju od paru lat, ale ani razu nie spad³em jeszcze z konia. Pewnie dlatego, e jak powiadaj¹ koniarze z³y jeÿdziec nie spada. Tamtej wiêc jesieni zapewne dojrza³em ju do upadku. A by³ mi bardzo potrzebny. Koñczy³em pierwsz¹ powieœæ historyczn¹ i chcia³em opisaæ w niej choæ jeden upadek mego bohatera. Ale nie doœwiadczywszy tego sam uzna³em, e nie potrafiê. Tego dnia by³o po deszczu. B³otnisto. Trochê œlisko. Jechaliœmy w kilka koni ³¹k¹, do lasu. Po drodze, nad rzek¹, le a³ pieñ. Zawszeœmy przezeñ skakali. Puszczam wiêc konia i tym razem. Czy za ma³o go popêdzi- ³em? Czy zawini³a ka³u a? Mój wierzchowiec staje. Macham koz³a przez ³eb, na drug¹ stronê pnia. Wyl¹dowa³em na miêkkiej ziemi. Bez szwanku. Wsta³em pe³en satysfakcji: Nareszcie mogê opisaæ upadek! A w nastêpn¹ niedzielê przyszed³em do Klubu z tradycyjn¹ butelczyn¹. Okup za gruchê. Oczywiœcie, miewa³em upadki tak e i w póÿniejszych latach. Rzadkie i niegroÿne. Jeden tylko z nich móg³ siê Ÿle skoñczyæ. By³o to tu przed stanem wojennym, podczas sobotniej czy niedzielnej przeja d ki po lesie. Siedzia³em tego dnia na kasztanowatym Horteksie. JeŸdzi³em na nim czêsto. Zna³em go wiêc jak przys³owiowego ³ysego konia. 16 MAKIETA_gotowa.p65 16
W³aœnie zje d amy z górki, nie tak i wysokiej. Koñcz¹c zjazd rozsiad³em siê wygodnie. B³¹d! W dodatku odwróci³em siê, patrz¹c jak zje d aj¹ inni. A wtedy Hortex nagle rusza w dó³. Skrêca ostro. Tracê g³owê. Oprzytomnia³em zsuwaj¹c siê z siod³a w piasek, wodze jednak utrzyma³em w garœci. Mog³o mnie to drogo kosztowaæ, choæ to przecie obowi¹zek jeÿdÿca. Wa³ach skacze przeze mnie. Zawadza przednim kopytem o nasadê nosa. Tylnym uderza w lew¹ skroñ. Tu nad uchem. Na szczêœcie nie podkuty. Wstajê. Otrzepujê siê z piasku. Trochê szumi w g³owie. Skoñczy³o siê jednak bez przykrych nastêpstw. Durakam sczastje jak mawia³a Babcia. Przez szereg lat potem mia³em szczêœcie. Ró ne miewa³em trafunki, ale nie rozstawa³em siê z siod³em. Przysz³a jednak kryska na Matyska. Tego dnia jeÿdzi³em sam. Po ³¹ce, przy Klubie. Na Hucie, niem³odej, piêknej siwej klaczy z domieszk¹ krwi arabskiej. K³usujê wiêc. Galopujê doko³a ³¹ki. Nagle, na zakrêcie, ko³o starej wierzby, gdzie kiedyœ skaka³o siê przez obalony pieñ, Huta staje jak wryta, a na domiar z³ego klêka. Zg³upia³em. Zamiast j¹ poderwaæ, tracê o- rientacjê, wysuwam siê z siod³a i buch! w trawê. A ona galopem! Ot i przykroœæ. Do tego moja lewa noga tkwi w strzemieniu. Wspominam Krzysia Cedrê: Noga mi zosta³a w strzemieniu. Trupa mojego zbiegany w³óczy koñ... Tylko szabli nie mia³em, o której Cedro pod Tudel¹ szepta³ ostatkiem œwiadomoœci. W³óczy mnie zatem Huta po ³¹ce. Dobrze, e choæ trawa bujna, wysoka. Znudzi³o siê jednak klaczy ci¹ganie za sob¹ ciê aru. Staje i, nie bacz¹c na doci¹gniêty poprêg, zaczyna skubaæ trawê. W miêdzyczasie odpiê³o siê puœlisko (rzemieñ, na którym wisi strzemiê), jak to przy sportowym siodle. Upad³o w trawê. Mog³em wstaæ. Nic mi siê nie sta³o. Wybi³em tylko do³ek w miêkkiej ziemi. 17 MAKIETA_gotowa.p65 17
Trzecia salwa rzed nasypem czy te wa³em ziemnym, na którym stoi pomnik genera³a Kleeberga, k³êbi siê ró nobarwny t³um. Zielono w nim od weterañskich mundurów z plamkami otoków na czapkach, naszywek, orderowych wst¹ eczek. Kolorowo od kobiecych sukien. B³yszcz¹ w s³oñcu tr¹by wojskowej orkiestry dêtej. Obok honorowa kompania lotników (czemu akurat lotników?) z pocztem sztandarowym, zbrojna w automatyczne karabinki systemu Ka³asznikowa. Do tego harcerze, harcerki. Zespo³y ludowe. A na owym wale czy nasypie staliœmy my, konny pó³pluton z Lubelskiego Klubu JeŸdzieckiego, w starannie wyrównanym szeregu. Z pomnika zaœ patrzy³ ten, o którym tak ujmuj¹co pisa³ Jan Lechoñ:...Genera³a Kleeberga podniesiona g³owa I s³yszysz czyœ móg³ myœleæ? równie piêkne s³owa Jak tamte, które kiedyœ umilk³y w Elsterze. Nie myœla³em wtedy o wierszu. Nie s³ucha³em przemówieñ, choæ tamtej jesieni strojono na solidarnoœciow¹ nutê i nikt z nas nie spodziewa³ siê stanu wojennego. Nie s³ucha³em. Mo e nie s³ysza³em? Staliœmy dosyæ wysoko. Daleko od mówców. Ca³¹ zreszt¹ uwagê skupi³em 18 MAKIETA_gotowa.p65 18
na moim Centromorze, wielkim, na ogó³ dosyæ leniwym kasztanie, który zaczyna³ wierciæ siê niespokojnie. I wtedy, tam w dole, trzask salwy honorowej. Konie strzyg¹ uszami. Lotnicy repetuj¹ broñ. Druga salwa! Konie drobi¹ w miejscu. eby tylko nie by³o trzeciej! modlê siê w duchu. Ale byæ powinna. Kompania szykuje swoje ka³asznikowy. Chwila ciszy. Napiêcie. Krótki rozkaz i traaach! Trzecia salwa! Któreœ konie r ¹, inne staj¹ dêba. Trzymaaj! Nic z tego. Tabun rwie cwa³em. W dó³. Ku orkiestrze. Œci¹gam wodze. Diab³a tam! Kasztan parskn¹³. Zagryz³ wêdzid³o. Poszeeed³! A ja na jego grzbiecie. Myœl¹c tylko o tym, by strzemion nie pogubiæ, nie stoczyæ siê miêdzy kopyta, nie stratowaæ kogoœ po drodze. A przed nami istny Dies irae, calamitatis et miseriae, jak by powiedzia³ bieg³y w ³acinie pan Zag³oba. Weterani, zapomniawszy o godnoœci dostojnych starców, wyrywaj¹ co si³. Harcerze rozlatuj¹ siê jak stado wróblików. Niewiasty czmychaj¹ wdziêcznym truchtem, lamentuj¹c, piszcz¹c ze strachu. Widzê czapki orkiestrantów, tr¹by... Resztk¹ si³ œci¹gam wodze. Koñ staje dêba. Skacze. Coœ chrupie pod kopytami. To tylko puzon, porzucony przez grajka. Obok pêka z hukiem rozdeptany bêben.trzeszczy ³amany podkow¹ klarnet czy obój. Rwiemy ca³ym pêdem. Wiatr w uszach. Na honorow¹ kompaniê! Niby szar ¹ na piechotê. Nie czekali. Biegiem! Jak przysta³o na lotników. Do ty³u! Na boki! Zmieszali siê z weteranami, z gromadkami niewiast. A nasze konie sz³y... Dosyæ! By³o przecie inaczej... Wyjechaliœmy z Klubu rano. Dzieñ piêkny, s³oneczny. Ciep³o, jak na pocz¹tek paÿdziernika. Prowadzi³ Grzegorz. Przy nim Zbyszek z Andzi¹. Dalej mecenas Andrzej, niewysoki, siwawy, w gru- 19 MAKIETA_gotowa.p65 19
bych okularach, na filigranowym arabczyku. Za nim Modest, docent gleboznawstwa, eglarz i narciarz zawo- ³any. Potem Mania. Tomek, adwokat od trzech pokoleñ, w¹saty, za ywny, z tubalnym g³osem. Alicja, ona mecenasa Wiesia, co to jecha³ za nami samochodem, wioz¹c nasze bambetle. Jadzia. Boguœ, m³ody historyk sztuki. Kto by jeszcze? Nie pamiêtam. Minê³o tyle lat. Wypl¹tawszy siê z lubelskich ulic, oddychamy pe³n¹ piersi¹. Pogoda piêkna. Prawie sierpniowa. Zielono. Œwie o. Zaraz te i konie chêtniej id¹ w k³us. Po paru godzinach wje d amy w las. Szeroka, piaszczysta droga. Po bokach brzeÿniak, sosny przetykane dêbin¹. Ja³owce. Zio³a na poboczach. Zapach grzybów, soœniny, mokrego piasku przygrzanego s³oñcem. Bosko, choæ ten zapach ma ju coœ w jesieni, a liœcie brzóz tu i ówdzie ó³te. Zaraz te i humory lepsze. artujemy sobie. Z siebie. Wspominamy przesz³e wyprawy, trafunki przeró - ne, œmieszne albo i niebezpieczne. Ktoœ zaczyna œpiewaæ. Podchwytujemy, nie za d³ugo jednak, bo po tej drodze leœnej, miêkkiej, równej, prostej trzeba pogalopowaæ. Nam tego dwa razy nie powtarzaj! Drzewa uciekaj¹ do ty³u. Koñczy siê zagajnik, miga porêba czy polana. Modesta i mnie coœ kusi; patrzymy na siebie porozumiewawczo. Gdy reszta wstrzymuje konie, tr¹camy nasze. yda! Wyrywamy do przodu. W cwa³. Gnamy tak dobre pó³ kilometra, mo e wiêcej. Do drugiego lasu. Teraz jedziemy krótkim galopem, a wreszcie k³usem. Doje d a do nas zastêp; pewnie nam zazdroszcz¹. Tylko Grzela mruczy: Nie by³o komendy do cwa³u. Kurde lapi ol! Lasy gêstniej¹. Ju koz³owieckie. Ordynackie. Doje d amy do grobli miêdzy stawami. Za ni¹ jakieœ obejœcie. Rybakówka! wyjaœnia mecenas Andrzej. Znam rybaka. Staniemy tu? Konie wypoczn¹. Grzegorz kiwa g³ow¹. Jedziemy grobl¹. Zagroda na lewo, na wzgóreczku pod lasem. Zacisznie. Swojsko. 20 MAKIETA_gotowa.p65 20
Starodawnie. Na podwórku pachnie œwie o r¹banym drewnem. Witamy siê z gospodarzem, prosimy o pozwolenie roz³o enia siê na podwórku. Trzeba rozsiod³aæ konie; napoimy jak ostygn¹. Sadowimy siê na belach czy k³odach. Wdychamy leœne, wiejskie zapachy pomieszane z koñskimi. To dopiero ycie! Jemy, co tam kto ma w sakwach przy siodle. Gospodyni wynosi herbatê. Uda³ siê popas. PóŸnym popo³udniem dobijamy przez lasy do alei starych lip, za któr¹ brama z herbem Zamoyskich i pa³ac zamieniony na muzeum. Koz³ówka. Wje d amy na dziedziniec, przed pa³acowy fronton, gdzie pewnie kiedyœ by³ gazon. Zsiadamy. Popuszczamy poprêgi. Budzimy tu sensacjê. Konie? Banda ni to wojskowych, ni to myœliwych. W dodatku i amazonki. Coœ niby partyzanci? Wchodzimy gromad¹ do pa³acowych sal. Znam te wnêtrza, ale dziœ wygl¹daj¹ jakoœ inaczej. Stare lustra w z³oconych ramach odbijaj¹ postacie jakby nie z tu i teraz, szarzej¹cego codziennoœci¹. Jakby z czasu dawno minionego. Bo w pa³acu noszono nie tylko fraki i balowe suknie. Nie same bale tu urz¹dzano. Tak e polowania. Biegi myœliwskie. Przyjemnie zatem starym lustrom odbijaæ bodaj przez chwilê nasze bryczesy i buty. Teraz jedziemy ³¹kami. Do Firleja. Tam czeka stajnia. Nocleg. Chyba ma siê na deszcz, bo w moich wspomnieniach peleryny rozwiane w galopie. Jedzie Grzela. Fajka w garœci, peleryna odrzucona na lewe ramiê. A w³aœnie tam, przed nim, na ³¹ce rów jakiœ czy rozpadlina. Mijamy to-to z prawej. On nie zauwa a. Pakuje siê w ten tam rów. Koñ potyka siê. Pada. Peleryna zatacza ³uk. Grzegorz na ziemi. Ale fajki nie wypuszcza. W Firleju szarzeje ju, gdy wstawiamy konie do pustej hali pegeerowskiej. Teraz trzeba po siano. Idziemy z panem Andrzejem i Modestem. Mecenas wszêdobylski zna tu, niedaleko, gospodarza. Bêdzie siano zapewnia. Gospodarz to stary wojak dodaje po chwili. Bi³ siê we Wrzeœniu, by³ w AK, w 27. Dywizji, potem na zes³aniu. Prawdziwy Polak. 21 MAKIETA_gotowa.p65 21
Gospodarstwo jak ze skansenu. Drewniane budynki, w prostok¹t. Na stodole strzecha. Wejœcie na podwórko przez wrota w wysokim parkanie. Wieœniak stary, zasuszony, w lejbiku z mundurowej kurtki. Pan Andrzej ca³uje siê z nim z dubeltówki. Nazywa dziadziem. Oczywiœcie, siano dostaniemy. Gospodarz z nasz¹ pomoc¹ wytacza wóz drabiniasty. Zaprzêga konie. adujemy z czubem. Jedziemy przez firlejowskie uliczki. Ja powo ê, choæ robi³em to ledwie parê razy w yciu. Trzaskam z bata, nie pomn¹c, e na³adowany wóz to nie wolant czy linijka. Konie ruszaj¹ galopem. Kiepski wariat z ciebie wzrusza ramionami Grzela, gdyœmy ju z fasonem zajechali przed stajniê. Któ to galopuje z sianem? Wozem drabiniastym? Po ulicy? Jakoœ siê tym nie przejmujê. Bardziej porusza mnie jego decyzja, e mam tej nocy pilnowaæ koni. Grzesiu... próbujê siê broniæ czemu ja? A czemu nie ty? odpowiada logicznie. Jutro bêdzie kto inny. Humor poprawia mi kolacja przy ognisku, przed stajni¹. Dojecha³ Wiesiek (jeden z najweselszych ludzi, jakich zna³em, od paru lat ju nie yj¹cy) przywo ¹c, co trzeba. Zapowiada siê weso³y wieczór. Ju ciemno. Tryskaj¹ w górê kwieciste p³omieniska. Rozchodzi siê mi³e ciepe³ko. W stajni parskanie koni. Nad nami gwiazdy, z którymi ³¹cz¹ siê iskierki z ogniska. Cudownie! Ogieñ po³yskuje przez szk³o kieliszków. Emocje rosn¹; czujemy u³añski animusz. Opowiadamy dykteryjki. Œpiewamy. Ktoœ zaczyna wspomnienia, inny przerywa œpiewem. Któryœ trzaska aparatem fotograficznym. Wieczór mija szybko. Ognisko dogasa, w kieliszkach pusto. Kompania zbiera siê do odmarszu. Wiesio zabiera panie do samochodu. Ja zostajê. Machaj¹ mi na dobranoc. Im dobra. A mnie? Zobaczymy. Mam latarkê. Rozk³adam œpiwór w k¹cie stajni. Œci¹gam buty. 22 MAKIETA_gotowa.p65 22
Noc zimna. W dodatku muszê byæ czujny, bo gdyby mia³o siê coœ zdarzyæ... Niby co? Nie bardzo wiem, ale œpiê na jedno oko, tym bardziej e i konie nie pozwalaj¹ na mocne spanie. To któryœ grzebnie nog¹, to inny parsknie. Parê razy wstajê. Palê latarkê. Sprawdzam, czy siê konie nie pourywa³y. Zasypiam. Budzi mnie klakson przed stajni¹. Ju jasno. Gramolê siê ze œpiwora. Naci¹gam cholewy, wyczesujê palcami siano z w³osów. Otwieram wrota, mru ¹c oczy od s³oñca. Wiesiek przywióz³ dwu m³odych. Bêd¹ poiæ, karmiæ. Mój dy ur skoñczony. aduj siê ze mn¹ zaprasza Wiesio. Ogolisz siê, umyjesz. Ala szykuje œniadanie. Jedziemy do domków campingowych, gdzie reszta bractwa spêdzi³a noc. Czeka na mnie szklanka mocnej, gor¹cej kawy. Pijê z wdziêcznoœci¹. Po godzinie dosiadamy koni. Do Kocka. Jedziemy szos¹, mijaj¹c gromady id¹cych do koœcio³a. Ci¹gniemy stêpa. Pod nami most na Wieprzu, zaraz te i na Tyœmienicy. Wje d amy w w¹skie uliczki Kocka. Do uroczystoœci kleebergowskiej sporo czasu. Pan Andrzej prowadzi do znajomego gospodarza na obrze u miasteczka. Mo emy odpocz¹æ, ogarn¹æ siê. Obaj z Modestem idziemy do koœcio³a. Wróciwszy po Mszy, gotujemy siê do jazdy. Formujemy trójki. Marsz! Niedaleko. Tu za miasteczkiem cmentarz, a po drugiej stronie szosy plac, gdzie na dosyæ wysokim nasypie stoi pomnik genera³a Kleeberga, co to pod Kockiem broni³ o³nierskiego honoru. Wje d amy na górê, pod pomnik. Stajemy szeregiem. W dole t³um. Zieleniej¹ mundury weteranów, barwi¹ siê suknie kobiet. Harcerze, zespo³y ludowe, orkiestra wojskowa. Honorowa kompania. Gra orkiestra. Przemówienia. Nie s³ucham; kasztan zaczyna siê wierciæ. Utrzymaæ w szeregu! Na tym skupiam uwagê. Bo tam, w dole, trzask salwy honorowej. Konie strzyg¹ uszami. o³nierze lotnicy zreszt¹ znów 23 MAKIETA_gotowa.p65 23
szykuj¹ broñ. Druga salwa. Traach! konie zaczynaj¹ drobiæ w miejscu. No myœlê po trzeciej salwie mo emy nie utrzymaæ. Bêdzie bal. A oni, ta kompania honorowa, repetuj¹ ka³asznikowy. Teraz! Moment napiêcia. I komenda: Spocz! Nij! Na pas broñ! Trzeciej salwy nie by³o. 24 MAKIETA_gotowa.p65 24
Szlakiem genera³a Kleeberga ie trzeba mieæ wiele wyobraÿni, by siadaj¹c na konia we wrzeœniu czy w pocz¹tkach paÿdziernika, ruszaj¹c gdzieœ w las czy na pola, jad¹c po zakurzonych wiejskich drogach nie myœleæ o tamtym Wrzeœniu. Nie wyobra aæ sobie, e wycieczka to któryœ z epizodów Kampanii Wrzeœniowej. A có dopiero, gdy jedzie siê konno do Kocka, szlakiem genera³a Kleeberga, w rocznicê tamtej zwyciêskiej bitwy. Wtedy skojarzenia historyczne staj¹ siê natrêtne, natarczywe, sugestywne. Zaczynaj¹ siê ju w stajni. Wczesny ranek. R enie koni. Skrzyp siode³. Czyszczenie, siod³anie, pakowanie sakw brakuje tylko szabel pod tybinkami. W pó³mroku krêc¹ siê sylwetki jeÿdÿców w d³ugich butach, w bryczesach. Brak co prawda he³mów czy polowych czapek, o³nierskiego oporz¹dzenia i broni, ale ca³a ta poranna krz¹tanina ma cechy koszarowego, kawaleryjskiego rytua³u. Kiedy kolumna jeÿdÿców wypl¹cze siê wreszcie z ulic, gdy zako³ysze siê w k³usie na polnych œcie kach, w lipowych alejach, wœród chat mo na popuœciæ wodze wyobraÿni. Jak tu ³atwo o skojarzenia! K³us przez wieœ wydaje siê wypraw¹ po fura. D³ugie odcinki stêpa przez pola, wœród lasów, po miedzach i przesiekach zdaj¹ siê byæ marszem ku bitwie. Na huk dzia³ jak wtedy mówiono. 25 MAKIETA_gotowa.p65 25
Ale koz³owieckie lasy, przez które wiedzie nasz szlak, stoj¹ ciche i puste. Wiejskie drogi nie zat³oczone wojskiem ni uchodÿcami; dawno ju min¹³ tamten krwawych astrów Wrzesieñ. Tylko e kiedy sadzi siê galopem przez ³¹kê pod lasem, trudno uwierzyæ, e to nie szar a, nie poœcig albo e gdzieœ tam, wœród drzew czy chat, nie zaryje siê zatrzymany nagle szwadron i nie padnie komenda: Do walki pieszej! Z koni! Wje d amy na podwórze Rybakówki, za grobl¹, pod lasem. Poimy konie. Pijemy wodê. Przegryzamy, co tam kto ma. Konie szczypi¹ trawê. A dziw, e cisza, e niebo spokojne, e nie trzeba wystawiaæ wart, czyœciæ broni, troszczyæ siê o amunicjê. Wjechaliœmy na podwórze rojem: trzynaœcie koni, nie bagatela! Zdaje siê, e to du o; wyci¹gniêci na wiejskiej drodze wygl¹damy jak d³uga kolumna. W lesie, z pocz¹tku szyku nie widaæ koñca. A przecie jest nas garstka: dowódca i dwunastu szeregowych. Có by to znaczy³o we Wrzeœniu? Ledwie pó³ plutonu (dwie sekcje liniowe) albo niepe³na obs³uga jednego cekaemu. Co siê musia³o dziaæ na wrzeœniowych drogach, przy studniach w tych samych wsiach, w lasach kiedy sz³y têdy szwadrony, pu³ki, brygady... A przecie jeszcze piechota. Artyleria. Tabory. UchodŸcy. Na szosach nieprzyjaciel. Warkot motorów. Czo³gi! Lotne oddzia³y rozpoznawcze na motocyklach i samochodach pancernych. Koñczymy popas. Oddzia³ek zag³êbia siê w las, kopyta miêkko bij¹ w ziemiê. Od czo³a ktoœ intonuje u³añsk¹ œpiewkê. Parskanie koni. Skrzyp siode³. I cisza. B³ogos³awiona cisza pokoju. Na polach pachnie zorana ziemia; gdzie tam do niej fio³kom z Neapolu! Kiedy s³ychaæ warkot motoru, to pewnie traktor czy zmotoryzowany turysta. W górze terkocze sportowy samolocik. Zadzieramy g³owy. Ale nie pada komenda: Lotnik! Kryj siê! Nie skaczemy z koni, by wg³êbiæ siê w g¹szcz, pod drzewa, ukryæ siê przed bombami i salwami kaemów. 26 MAKIETA_gotowa.p65 26
Drugi dzieñ rajdu, niedziela. Wyje d amy z Firleja na pó³noc, k³usujemy brzegiem szosy. Gapi¹ siê na nas grupki przechodniów. Most na Wieprzu, potem na Tyœmienicy; ju blisko Kock. Formujemy trójki. Wje - d amy do miasteczka z parad¹. Na rynku t³oczno. S³yszymy yczliwe s³owa, nawet okrzyki: Niech yje kawaleria! Tu i ówdzie zieleniej¹ weterañskie mundury, ubarwione wst¹ eczkami odznaczeñ. Jedziemy na cmentarz, sk³adamy kwiaty. Chwila zadumy nad grobami poleg³ych, a zaraz potem formowanie szeregu przed pomnikiem, z którego patrzy na nas genera³a Kleeberga podniesiona g³owa (Lechoñ). Myœlê o ostatnim rozkazie Genera³a (nie mog³em wtedy wiedzieæ, e publikowano go po uprzednim ocenzurowaniu). Te piêkne s³owa (znów Lechoñ) by³y spokojne i, choæ pisa³ po zwyciêskiej bitwie o kapitulacji, koñczy³y siê nadziej¹. Obiad. Powrót do Firleja; zbli a siê wieczór. Pojenie koni. Obrokowanie. Drugi nocleg. Poranny ceremonia³ w stajni. Do wsiadania! Przerzucamy wodze na koñski kark, wk³adamy lew¹ stopê w strzemiê, lew¹ rêk¹ chwytamy wodze i grzywê na koñskim k³êbie. Na koñ! Prawa rêka na tylny ³êk, odbicie od ziemi, miêkki wsiad w siod³o. Ruszamy w drogê powrotn¹. I znów miedze, laski, galopy po r yskach i ³¹kach, skoki przez rowy. Si¹pi deszcz. Siêgamy po peleryny. Pachnie grzybami. Po bokach kolorowe plamy jesieni. Pod kopytami szeleszcz¹ liœcie. Ma³y oddzia³ek zagubiony wœród lasu. Zaraz inne skojarzenia; wyobra am sobie, e to Hubal, szalony major, prowadzi nas gdzieœ na odludzie, na przekór wszystkiemu, wbrew wszystkim. K³usujemy lipow¹ alej¹ przez Nasutów, skrêcamy w w¹wozy za Dysem. Ciemnieje i ju s³ychaæ cichn¹ce œpiewki. Jak u Hubala. 27 MAKIETA_gotowa.p65 27
Jadê z ty³u, z Grzegorzem i Zbyszkiem. To stare wygi. Partyzanci od Szarugi, z AK. Gwarzymy sobie z cicha. Oni wspominaj¹, ja s³ucham. I znów pracuje wyobraÿnia: partyzanckie sceny, utarczki, gonitwy. Coraz ciemniej; z daleka œwieci ju Lublin. Ale przed nami jeszcze w¹wozy, rowy zaroœniête krzakami, zjazdy w dó³, w ciemnoœæ, podjazdy pod górê. Niby na Dzikich Polach, wœród kresowych stanic, miêdzy tatarskimi czambu³ami. Nie czuje siê w koœciach tych trzech dni rajdu. Có to znaczy! Kleeberczycy mieli za sob¹, w trzydziestym dziewi¹tym, po kilka tygodni marszów, wœród bitew i potyczek, w krwawym trudzie. Wreszcie feeria œwiate³. Wje d amy w miasto. Cz³apiemy ulicami; koniec wyprawy. Dosyæ historycznych, kawaleryjskich skojarzeñ, wracamy do wspó³czesnoœci. Przed sklepami z miêsem ustawiaj¹ siê ju kolejki. Na jutro. Byle szybciej do stajni. Ale miasto jest rozleg³e, asfalt po deszczu œliski, samochodów coraz wiêcej. Jedziemy noga za nog¹. Wreszcie mijamy dzielnicê LSM. Widaæ ju drzewa nad Bystrzyc¹. Za chwilê zsi¹dziemy. Rozsiod³amy konie. (Tekst ten, napisany w roku 1981, pod œwie ym wra eniem kleebergowskiego rajdu,, by³ publikowany w Kurierze Lubelskim,, 14 paÿdziernika tamtego roku. Opowiadanie Trzecia salwa powsta³e jak inne w tym cyklu latem i jesieni¹ roku 1997, to coœ ca³kiem innego. Jest ono sum¹ wspomnieñ z dwóch rajdów,, których nie potrafiê ju w pamiêci rozdzieliæ.) 28 MAKIETA_gotowa.p65 28
W deszczu rzesieñ tamtego roku o ile dobrze pamiêtam, dziewiêædziesi¹tego drugiego nie przypomina³ z³otej jesieni. La³o i la³o, koñca nie widaæ. Okropieñstwo! A nas akurat cosik podkusi³o, eby wybraæ siê konno na trzydniow¹ wyprawê w okolice Kazimierza. Deszcz siê koñczy zapewnia³ Modest. No przecie dopowiada³a Zosia. Nie mo e tak ci¹gle padaæ. Bogdan, m¹ Zosi, i ja milczeliœmy ostro nie: Licho tam wie. Bêdzie padaæ, nie bêdzie? Modest za³atwi³ kwaterê: Wypo yczy³ chatê ze stajenk¹ w Wierzchoniowie, na wzgórzach w pobli u Bochotnicy. Dzieñ przed wypraw¹ zawieÿliœmy tam samochodem œpiwory, zapasowe ubrania, jedzenie. A nazajutrz rano wyjechaliœmy we trzy konie; Zosia na kasztanowatej Druzie, Modest na Wildze i ja na skarogniadym Kastorze. Bogdan z dwoma synami; Krzysiem, studentem dziennikarstwa i ma³ym Maækiem, mia³ dojechaæ do Wierzchoniowa samochodem. By³a te umowa, e Krzyœ w powrotnej drodze pojedzie na Kastorze, a ja na Druzie. Zosia ba³a siê trzech dni w siodle. Ze stajni na Dzbeninie pod Lublinem w resztkach dawnego folwarku rodziców Bogdana, gdzie trzyma³a konie grupka mi³oœników jeÿdziectwa ruszamy 29 MAKIETA_gotowa.p65 29
pe³ni dobrej myœli. Dzieñ co prawda pochmurny, ale póki co, nie pada. Dobre i to. Mamy zreszt¹ peleryny, a w sakwach co tam trzeba na drogê. Ko³o lasu Dêbówka podje d amy do warszawskiej szosy. Wyczekawszy dobr¹ chwilê na przerwê w ruchu samochodowym, przeprawiamy siê na drug¹ stronê. A tam raj. Rzeczka o brzegach poroœniêtych ³ozami, olszyn¹ wierzby, brzeÿniak, ³¹ki, polne dró ki. Jedziemy stêpa, trochê k³usem, by koni od razu nie zmêczyæ. Wczesnym popo³udniem mijamy Na³êczów. Z Armatniej Góry zje d amy prosto, starym traktem, na p³askowy. W pierwszym przysió³ku stajemy na popas w jakimœ sadzie, ugadawszy pierwej zgodê gospodarzy i zapewnienie, e dadz¹ wodê i sprzedadz¹ siano. Teraz rozsiod³aæ, rozetrzeæ. Wi¹ emy konie postronkami do drzew. Na odpoczynek dla nas bêdzie pora, jak zadbamy o wierzchowce. Ruszamy z Modestem po wodê do studni. Konie pij¹ niespiesznie, smakowicie parskaj¹c kropelkami. Zaraz potem idê do stodo³y. Nagarniam w ramiona siana, ile siê zmieœci, wracam. A tam, w sadzie s¹dny dzieñ. Kastor podci¹³ sobie lew¹ tyln¹ pêcinê. Zaci¹gn¹³ postronek. Zapl¹ta³ siê i k³opot. Najpierw odci¹æ postronek. Koñ uwolniony. apiê biedaka. Zosia trzyma przy pysku. Podnoszê skaleczon¹ nogê, Modest sypie na rankê dezynfekuj¹cy proszek, wi¹ e banda. Gotowe. Ale co dalej? Wracaæ? Jechaæ? Stoimy przetrawiaj¹c zmartwienie. I tak Ÿle, i tak niedobrze. No i co? dopytujê siê niecierpliwie. Jedziemy czy wracamy? pyta Zosia. Modest milczy z zafrasowan¹ min¹. Ale Kastor to koñ Zosi i Bogdana. W³aœcicielka decyduje: Ruszamy. Skaleczenie niewielkie. Opatrzone. Po dobrej godzinie skrêcamy w lewo, na R¹blów. Piêkna okolica: lasy, wzgórza, sielski spokój. Wioseczki, pólka, sady. Mi³y pejza. Pogoda robi siê s³oneczna. ZnaleŸæ gospodarstwo, w którym mamy nocowaæ, wcale nie ³atwo. Wierzchoniów to wieœ rozrzucona 30 MAKIETA_gotowa.p65 30
w dolinie i na wzgórzach. Zagrody wœród kêp starych drzew, daleko jedna od drugiej. Niektóre opuszczone. Dopytaæ siê o drogê raczej trudno. Wreszcie, o zmierzchu, dobijamy do mety. Nim wstawiliœmy konie do stajni, ju i ciemno. Teraz dopiero mo na pomyœleæ o sobie. Koñczymy dzieñ pe³ni nadziei: niebo gwiaÿdziste jak e cudne tu, na wzgórzach; pogoda murowana. Planujemy wyprawê do Kazimierza, na Albrechtówkê, do Miêæmierza. Ale pogoda p³ata nam figla. Nie darmo pisa³ Xi¹ ê Poetów: Wszystko to odmienne; aska pañska, gust kobiet, pogody jesienne. Od rana leje. Dobrze, e mamy co jeœæ i czym popiæ. Zaraz te przyje d a Bogdan z synami. Dzieñ schodzi bardzo mi³o, ale z wycieczki nici. Mo e chocia jutro przestanie padaæ? Nie przestaje. Ba! Leje jeszcze bardziej. Ale có pocz¹æ? Trzeba wracaæ. Poimy. Karmimy. Czyœcimy. Siod³amy. Pakujemy manatki do samochodu. Windujemy siê z Modestem i Krzysiem w siod³a. Naci¹gamy peleryny, kaptury. Umawiamy siê, e drug¹ czêœæ trasy, z Na³êczowa, gdzie postój na obiad, Zosia odbêdzie konno, a ja samochodem, z jej mê em i Maækiem. Wracamy inn¹ drog¹. A tu leje bez pomiarkacji. Trzeba zjechaæ z wierzchoniowskich wzgórz. W¹wozy tam piêkne, wiadomo, ale w tym deszczu upiornym nie nadaj¹ siê do konnej jazdy. Cz³apiemy wiêc w dó³ piechot¹. Œlizgamy siê raczej, dzier ¹c przy pysku nasze rumaki taplaj¹ce siê w burej mazi po pêciny, sami te grzêzn¹c w glinie po szklanki butów i wy ej. Makabra! Dawno nie widzia³em takiego b³ota. Nareszcie nizina. Ale i tu b³oto. Deszcz. Jedziemy przez W¹wolnicê, do Na³êczowa. Pada coraz bardziej, peleryny mokre. Mokre kurtki, spodnie, buty, siod³a. Czarna rozpacz! Wreszcie Na³êczów. Przy restauracji, na obrze u miasteczka, spotykamy Bogdana z synami w samochodzie. Idziemy jeœæ na zmianê; ktoœ przecie musi trzymaæ konie. 31 MAKIETA_gotowa.p65 31
Po obiedzie Zosia, robi¹c dobr¹ minê do z³ej gry, gramoli siê w siod³o. Ja, z odrobin¹ wyrzutów sumienia, wsiadam do samochodu. Jestem niby mê czyzn¹, ale ona sporo m³odsza. Œci¹gam pelerynê. Oddycham z ulg¹. Pal szeœæ wyrzuty sumienia! Umowa to umowa. Jedziemy samochodem do niedalekich Tomaszowic. Tam ma byæ punkt kontaktowy. Czekamy na poboczu drogi, pod drzewami, dobr¹ godzinê, mo e i d³u ej. Uczê Maæka gry w okrêty. Ale oto nadje d a trójka ociekaj¹cych wod¹ jeÿdÿców, na mokrych jak myszy koniach. Staj¹ przy samochodzie. Sk³adamy radê. Trzeba siê jakoœ rozgrzaæ, trochê osuszyæ, wytrzeæ konie, napoiæ. Za szos¹, na wzgóreczku, widaæ gospodarstwo z wielk¹, murowan¹ obor¹. Idziemy tam z Zosi¹ i Modestem. Na miejscu wysy³amy j¹ na zwiady. Wiadomo, kobieta! Pewnie coœ za³atwi. Wraca rozradowana. Mo emy wstawiæ konie do obory. Ale pod warunkiem... No? patrzymy z oczekiwaniem.... e napijemy siê z gospodarzem. Bimbru. Parskamy radosnym œmiechem. Nam w to graj! Wreszcie lekarstwo na ten upiorny deszcz, na wilgoæ, na zimno. Gospodarz okazuje siê jowialnym grubasem jak sier ant Garcia z filmów o przygodach Zorro albo go³ubiewowski piwowar Dzierbo³ek; zadowolony z ycia. W oborze krów niewiele. W³aœciciel przestawia siê na hodowlê wieprzków, ale dla koni znajduje siê miejsce, woda, siano. A nasz mi³y gospodarz, w asyœcie dwu pomocników, produkuje w³aœnie bimber czyli samogon, który z rurki kapie srebrzyœcie do sporej blaszanki. ykamy na rozgrzewkê. Niebo w gêbie! Smakuje niczym whisky. Dobry? pyta producent z uœmiechem. Znakomity! Pijemy na drug¹ nó kê. Ktoœ z rodziny gospodarza wnosi tacê szklanek z paruj¹c¹ herbat¹, cukier, cytrynê. Rozpusta! Przylewam sobie 32 MAKIETA_gotowa.p65 32
szczodrze bimbru do herbaty z cytryn¹. Bêdzie jak z rumem. Rozgrzewa ca³kiem nieÿle. A tu nasz mi³y amfitrion pyta z filuternym uœmieszkiem, czy byœmy nie spróbowali grochu z kapust¹. Jeszcze by te! Oczywiœcie, zjemy. Nak³adaj¹ têgie porcje. Grubo krojony chleb. Uczta Lukullusa! Konie napojone. My te. Nakarmione. Wytarte. My najedzeni. Z wysuszeniem gorzej. Mimo to czujemy siê rozgrzani. Pora koñczyæ wizytê. egnamy siê, dziêkuj¹c serdecznie gospodarzowi za iœcie staropolsk¹ goœcinnoœæ. Do koni! Teraz Zosia robi do mnie s³odkie oczy. Boohdan... wiesz? A mo e byœ ty... b¹ka nieœmia³o. Nie musi koñczyæ. Wiem, o co chodzi. Zmok³a, biedactwo. Zmarz³a. Wola³aby wracaæ samochodem. Wola³bym i ja, ale konie s¹ trzy; musi jechaæ ktoœ trzeci. Kiwam g³ow¹ z determinacj¹. Zgoda. Ale stawiasz koniak! Jesteœ kochany. Oczywiœcie, pijemy koniak, zaraz po powrocie. Wdrapujê siê wiêc na grzbiet Druzy (na Kastorze siedzi ju Krzyœ), przypominaj¹c sobie staropolskie porzekad³o: S³owo siê rzek³o, koby³ka u p³ota. Pasuje jak ula³. Jest koby³ka. Jest i jakiœ p³otek. Ruszamy stêpa. K³usem. Zaraz potem do galopu. B³oto pryska spod kopyt. Deszcz leje uparcie. Coraz gêstszy. Nie szukamy drogi, jedziemy na prze³aj miedza to miedza, pole to pole. Weso³o nam. Lekko. Pal licho ca³y ten deszcz! Hej, hej u³ani... ryczymy na ca³y g³os, jakby nas nie trzech by³o, a szwadron. K³us! Galop! K³us, galop... Z koni unosi siê para. Babcia umiera³a, Jeszcze siê pyta³a, Czy na tamtym œwiecie U³ani bêdziecie? 33 MAKIETA_gotowa.p65 33
I dalej: Nie ma takiej strony,, nie ma takiej chatki, Gdzie by nie kocha³y u³ana mê atki. Potem inne œpiewki, wystarczy do Dzbenina. O zmierzchu, cali i zdrowi tyle e wodê mo na by z nas wykrêcaæ dobijamy do portu. Do stajni, a potem do domu Zosi i Bogdana, w s¹siednim ogrodzie. Czeka na nas nakryty stó³. Gor¹ca herbata. Koniak. Po godzinie Bogdan rozwozi nas do domów. Nazajutrz nie mia³em nawet kataru! 34 MAKIETA_gotowa.p65 34
Lekcja pokory e wczesnych latach dziewiêædziesi¹tych bywa³em w Sandomierzu, w tak zwanym Domu Pisarza Na Górce, w wygodnym mieszkanku dla jednej- -dwu osób na facjatce, w naro nej kamieniczce przy Rynku. Na dole rezydowali w³aœciciele, mili pañstwo Targowscy, on szwole er z pochodzenia. S³u y³ w AK, w szwadronie rotmistrza Karola Wickenhagena, przy 2. Dywizji Piechoty. A mia³ pan Targowski konia, klacz w³aœciwie. Trzyma³ j¹ pod Sandomierzem, w Mokoszynie, dawnym maj¹tku, gdzie teraz szko³a rolnicza. Pojecha³em tam, obejrza³em. Schludna stajnia, œwietnie utrzymane konie. Gniade klacze rasy ma³opolskiej: Elastyna, Klara pana Targowskiego, ogromna Litwa. Osobno sta³ ogier. M³ody, siwy w ciemne cêtki, niezbyt wysoki. Z domieszk¹ krwi arabskiej. I jeszcze parê kuców, u ywanych do hippoterapii przez dzieci z s¹siedniego szpitala, chore na pora enie mózgowe. Przy stajni kryta uje d alnia. Luksus! Spenetrowawszy to wówczas, nastêpnym razem zjecha³em do Sandomierza z butami. A nazajutrz do Mokoszyna! Byli tam m³odzi, mili instruktorzy. Trasy wspania³e. Wiadomo: Ziemia Sandomierska. Na koñ wiêc! 35 MAKIETA_gotowa.p65 35
JeŸdzi³o siê polnymi drogami, zaœ jesieni¹ po r yskach. Przez Góry Pieprzowe. Nad Wis³ê. Tylko lasu tam jak na lekarstwo. Któregoœ razu wybraliœmy siê we dwa konie, z pani¹ instruktor Sylwi¹. Ona na ogierku (jak e siê nazywa³?), ja na Klarze czy Elastynie. Pojechaliœmy w dó³, ku rzece. Potem wa³em przeciwpowodziowym pod miasto, widne na wzgórzu w ca³ej krasie. Sandomierz! By³em tu pierwszy raz w roku 1954, w maju. Z wycieczk¹ Ko³a Polonistów KUL, z kilkoma profesorami. Jechaliœmy dwiema ciê arówkami, niezbyt nawet czystymi. Profesorowie te, takie to by³y czasy. A teraz ja tu, konny. Kto móg³ wtedy myœleæ? Galopujemy zatem od wa³u ku spichlerzowi. Potem stêpa w górê, ko³o Zamku, pod koœció³ œwiêtego Jakuba (gdzie œwiête popio³y, których chcia³ broniæ ksi¹ ê Gintu³t). Zje d amy w dó³ w¹wozem Królowej Jadwigi. I znów na wa³. Pojadê przodem, dobrze? proszê Sylwiê. Zgadza siê. Puszczam koby³ê w galop. Potem w cwa³. Pêdzimy. Wtem s³yszê za sob¹ coraz bli szy têtent. To ogierek! Popêdzam klacz, diab³a tam! On za mn¹. Nagle czujê uk¹szenie w miejscu, co to s³u y do siedzenia. To on, bestia! Ju mnie wyprzedza. Gna przodem. Poznaj, kto tu pierwszy! udzieli³ mi lekcji. Dosyæ bolesnej. 36 MAKIETA_gotowa.p65 36
Bieg myœliwski Czerwone liœcie œciel¹ siê pod nogi. Darñ szmaragdowa do czysta wymyta. Pêki êki jarzêbin upiête wzd³u drogi. Têtni¹ i dudni¹ po dukcie kopyta. (Leszek Rybicki) wiêtego Huberta, patrona myœliwych i jeÿdÿców, czciæ siê powinno, w zgodzie z kalendarzem, trzeciego listopada. Ale w Lubelskim Klubie JeŸdzieckim tradycyjne biegi myœliwskie urz¹dza siê na ogó³ w ostatni¹ sobotê paÿdziernika. Tak by³o i tym razem. Pewnie bêdzie sucho myœla³em optymistycznie. A i na œnieg zbyt wczeœnie. Tej jesieni jeÿdzi³em dosyæ czêsto. Mia³em wiêc w koœciach spor¹ dawkê galopów, trochê skoków. Dobry trening do myœliwskiego biegu. Poprzedniego dnia prószy³ œnie ek. Wyci¹gn¹- ³em z szafy star¹ pelerynê wojskow¹. Na wszelki wypadek. Ale sobotni ranek pogodny. Nie biorê peleryny! Wk³adam bryczesy, wzmocnione skórzanymi karwaszami, szyte æwieræ wieku temu przez mistrza Jana Gniazdka, bombardiera z 2. Pu³ku Artylerii Ciê kiej, o³nierza AK. Wci¹gam odwieczne buty z czasów pierwszej Solidarnoœci. Jasny golf. Sportowa marynarka w pepitkê. Pe³ny szpan! Pakujê odczyszczony pracowicie toczek z niegdyœ czarnego aksamitu, wys³u one ostrogi ojcowskie, piersiówkê domowej wiœniówki, by wypiæ strzemiennego w godnej kompanii. 37 MAKIETA_gotowa.p65 37
W Klubie jeszcze pustawo. Tylko na placu przed stajni¹ m³odzi ze sportowej kadry uje d aj¹ kilka koni pod okiem in yniera Jarka, którego pamiêtam jeszcze jako sztubaka. W stajni szaro, ciep³o, swojsko. Chrzêst siana w koñskich szczêkach. Mi³y, ostry zapach. Przechadzam siê wzd³u boksów, ogl¹dam konie, zgadujê, który dla mnie. Idê do kancelarii. Siedzi tam Wojtek, master tegorocznego biegu, wystrojony w czerwony rajtrok z czarnym ko³nierzem, bia³y plastron pod szyj¹. W¹sy. Dziarska mina. Ch³opak wysoki, zgrabny, jak malowanie. Dope³niam formalnoœci. Okazuje siê, e mam jechaæ na Biance, znanej mi z dawnych lat, kasztanowatej klaczy, bardzo sympatycznej. Cieszê siê. Wyci¹gam butelczynê, Wojtek siêga po kieliszki. Wychylamy strzemiennego, a zaraz potem na zapas tak e wsiadanego. Na liœcie obecnoœci tylko dwunastu jeÿdÿców? Zgroza! Ginie tradycja... Pamiêtam czasy, kiedyœmy na bieg myœliwski ruszali w trzydzieœci koni, a o wierzchowca trzeba by³o siê staraæ, zabiegaæ du o wczeœniej. A dziœ? Wojtek pociesza: Bêd¹ jeszcze cztery konie ze stajni na Dzbeninie, mo e jeszcze parê ze Stra y Ochrony Przyrody w D¹browie. Idê czyœciæ Biankê. Przed stajni¹ krêci siê ju ten i ów. Witam siê z Jurkiem, klubowym seniorem (za kikanaœcie miesiêcy bêdê na jego pogrzebie). Ktoœ czêstuje goldwasserem. Nie zaszkodzi! Powietrze rzeœkie co siê zowie, a w dodatku zaczyna padaæ œnieg. W stajni ruch. Jest i Wiesiek, kiedyœ instruktor w Klubie, teraz tempora mutantur biznesmen w Zamoœciu. W³aœnie doczyœci³ siwego Jumbo, mlecznobia³ego staruszka, wci¹ jednak pe³nego krzepy i wigoru. Naci¹ga w siodlarni zielony rajtrok ze z³otymi guzikami, z obowi¹zkowym czarnym, aksamitnym ko³nierzem. Na ramieniu ruda kita. Bêdziesz lisem, Wiesiu? Tak ak wypad³o. Dlatego jadê na Jumbo œmieje siê. Jego nie³atwo z³apaæ. 38 MAKIETA_gotowa.p65 38
Siod³am Biankê. ê. Kie³znam. Przypinam ostrogi. Toczek na g³owê. Rêkawiczki. A tu œnieg gêstnieje... Wyprowadzaæ konie! krzyczy ktoœ przed staj- ni¹. Zbieramy siê na placu, gdzie zazwyczaj odbywaj¹ siê zawody.. Doko³a o³a wa³. Gromadzi siê publicznoœæ. Wojtek formuje szyk, stajemy szeregiem w szesnaœcie koni. Dojechali jeÿdÿcy z Dzbenina. Master podje d a do prezesa stoj¹cego w gromadce widzów. Baa! Cznoœæ! sk³ada meldunek. Widzê na trybunach kilku znajomych, paru kolegów klubowych, którzy dziœ z nami nie jad¹. Srebrzy siê spod czarnego kapelusza siwizna Józka, dawnego naszego prezesa. Krótkie przemówienie obecnego prezesa: Jest w³aœnie trzydziestopiêciolecie Klubu. Minuta ciszy na czeœæ zmar³ych. Zaraz potem ruszamy. A œnieg sypie coraz uparciej. Przekraczamy szosê, tamuj¹c ruch samochodów. Jedziemy pod kolejowym mostem. K³usujemy ³¹k¹. Pierwszy galop. Znów k³us. Stêp. Ju i las. Krótki postój przy leœniczówce, przy której stajnia Konnej Stra y Ochrony Przyrody, sk¹d ostatnio wypo yczam konia na leœne przeja d ki. Stoi tam grupa jeÿdÿców, ale pieszo. Skoñczyli ju jazdê, konie maj¹ zmêczone. Obiecuj¹ byæ przy ognisku. Wje d amy w las, rudy, z³ocisty, pachn¹cy grzybami i jesieni¹. D¹browa! Znam j¹ na pamiêæ. Tylko po co ten œnieg? Wielkie p³aty osiadaj¹ na ubraniu, na siodle, na koñskiej grzywie. Rêkawiczki mokre od zgarniania puchu. Nic to! Zadymka dodaje uroku tej wyprawie. Jesienne kolory. Konie kasztanowate, siwe, kare, gniade... Ró nobarwne stroje jeÿdÿców. Wszystko to w leciutkiej mgie³ce œniegu wygl¹da jakoœ inaczej. Tajemniczo. Bardzo malarsko. Jak na obrazie Maksa Gierymskiego. Znów k³us. D³ugi, rytmiczny. Teraz galop: Galop szpalerem drzew,, sosna przy soœnie. Spod kopyt bij¹ darniowe odpryski 39 MAKIETA_gotowa.p65 39