\ Gdzie Biesy dają czadu, a Anioły w dolinach śpiewają, czyli szybki wyskok w Bieszczady czerwiec 2014 tekst: Marcin Sikora, zdjęcia: Martyna i Marcin Sikora Wracając w maju z Węgier z wyprawy po wino mijaliśmy drogowskaz na Komańczę. Tak powstał pomysł, by w czasie kolejnego długiego weekendu odwiedzić dawno nie widziane Bieszczady... Chętni na wspólny wyjazd okazują się Piotrek z Agnieszką (razem z dziećmi i ich prawie tak starym jak nasz kamprekiem) i Baranesy: Marek z Martą (również razem z dziećmi i sprawdzonym w bojach małym namiocikiem). Będzie nas więc razem szóstka starych znajomych z siódemką dzieci... Środa, 18.06 Ku zdziwieniu kolegów wychodzę z pracy już o 13tej. Wcześnie, ale zapracowałem na to wcześniej, a przede mną napięty plan dnia. Po powrocie do domu sprintem pakujemy się z Markiem i Anią do Obłoczka i jedziemy po Piotrusia. W przedszkolu czeka już na nas cała piotrusiowa grupa, chętna obejrzenia naszego kamperka. Piotruś z Markiem fachowo oprowadzają dzieciaki po Obłoczku. Może "oprowadzają" to nie najlepsze słowo, bo po chwili wewnątrz naszego busika nie ma już gdzie nawet palca wcisnąć... Po jakimś czasie pani Sylwia - wychowawczyni Piotrusia - zabiera dzieci z powrotem do przedszkola. Jedziemy więc dalej... O w pół do trzeciej przechwytujemy na Ursynowie Marti i jeszcze przed korkami uciekamy z Warszawy... Przed nami daleka droga: chcemy dzisiaj dojechać aż do Baligrodu (ponad 400km), co w przypadku jazdy Obłoczkiem jest dużym wyzwaniem. Jedziemy, jedziemy, jedziemy... Dziubaki na zmianę śpią i oglądają bajki. Ania do tego co jakiś czas okazuje swoją dezaprobatę głośno płacząc. Popołudnie przechodzi w wieczór, a wieczór w noc... Wreszcie przed dziesiątą wieczorem wykończeni docieramy do Baligrodu i stajemy na noc przy skwerku z czołgiem. Piotrki są jeszcze daleko, a Marek z Martą jeszcze dalej. Odgrzewamy więc kolację i idziemy spać. Po północy parkuje koło nas kamperek Piotrków. Czwartek, 19.06 Od rana na skwerku obok trwają przygotowania do procesji Bożego Ciała. Baranesy wciąż daleko, zbieramy się więc bez nich i jedziemy wgłąb bieszczadzkiego "worka", do wioski Muczne. Droga
wiedzie najpierw bieszczadzką obwodnicą, która choć wąska i kręta, wyznacza lokalne standardy "autostrady". Mijamy Wetlinę, Berehy i Ustrzyki Górne. W Stuposianach zjeżdżamy w lokalną drogę do Mucznego. Po kilkuset metrach stare dziury w drodze zaczynają walczyć o palmę pierwszeństwa z nowymi, a stan drogi potwierdza znak "Uwaga! Droga nie remontowana na odcinku 15km". Lawirując po łatach asfaltu i omijając co większe dziury docieramy w końcu do Mucznego. Sympatyczna gospodyni leżącego tuż przy początku szlaku Domku Myśliwskiego pozwala nam zaparkować auta na swoim terenie. Zakładamy górskie buty, pakujemy prowiant i wychodzimy w góry. Idziemy żółtym szlakiem, który po początkowym dość stromym podejściu w bukowym lesie wychodzi na otwartą przestrzeń Bukowego Berda. Wszystkie dzieci dzielnie wchodzą na górę, nawet Ania w plecakowym nosidle wydaje się być zadowolona... Najdzielniejszy jest jednak chyba nasz Marek, który jako jedyny z dzieci na swoich ramionach dźwiga plecaczek z zapasowym ubraniem, słodyczami i piciem dla siebie i Piotrusia. Na połoninie czas na krótki postój na czekoladę i żelki dla Dziubaków. Pogoda jest ładna, chumory dopisują. Idziemy więc dalej grzbietem połoniny pod Krzemień. Po kolejnej godzinie zatrzymujemy się pod szczytem, w miejscu, gdzie szlak zaczyna stromo opadać ku Przełęczy Goprowskiej oddzielającej Bukowe Berdo i pięknie widoczne pasmo Halicza od Szerokiego Wierchu i Tarnicy. Na Tarnicy nawet z tej odległości widać tłumek ludzi. Na szczęście pod Krzemieniem mijamy tylko pojedyńcze osoby. Dla większości turystów okupujących kwatery w Wetlinie i Ustrzykach to pewnie zbyt daleko :) Aż chciałoby się pójść dalej- szlakiem przez Halicz i Rozsypaniec na Przełęcz Bukowską... Ale to za jakiś czas- gdy Dziubaki przywykną już do wielogodzinnych wędrówek. Tymczasem wstajemy z
wygodnego siedziska w świeżej trawie i wracamy szlakiem na Bukowe Berdo. Tuż przed zejściem z połoniny spotykamy Martę z Markiem i ich dziećmi- dojechali wreszcie i weszli naszym śladem, aby choć przez chwilę pobyć dzisiaj wśród bieszczadzkich szczytów. Schodzimy na dół i zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Jutro chcemy "atakować" Tarnicę z Wołosatego, więc dobrze by było zatrzymać się gdzieś po drodze. Pokonujemy z powrotem dziurawą szosę. Już mamy stanąć na polu namiotowym w Bereżkach, gdy przypominam sobie, że kiedyś można było biwakować na łące koło hostelu w Wołosatym. Jedziemy więc dalej, po raz kolejny mijając pełne samochodów i autokarów parkingi w Ustrzykach Górnych. W Wołosatym okazuje się, że hostel jest od dwóch lat nieczynny, co potwierdza popadający w ruinę budynek. Gdzieś jednak musimy się zatrzymać. Po chwili poszukiwania, za radą gospodyni z miejscowej (pełnej turystów) agroturystyki dogadujemy się na nocny biwak z panem Staszkiem- stróżem parkingu istniejącego na miejscu dawnego PGRu, a potem Igloopolu. W czasie, gdy ustawiamy naszą "zagrodę" (złożoną z dwóch kamperków, samochodu i namiotu) parking pustoszeje i zostajemy sami. Pan Staszek pożycza nam swój wąż z wylewką od kranu, dzięki czemu korzystając z gorącej wody w parkingowej toalecie urządzamy sobie wszyscy po kolei prysznic. Ale luksus! W ramach podziękowania dzielimy się z naszym dobroczyńcą kolacją, którą pieczemy na grillu. Dzieci wreszcie zmęczone idą spać. Wieczorem niebo jest całkowicie bezchmurne, popijamy więc piwo z widokiem na pasmo Tarnicy. Zapowiada się piękna pogoda na jutro! Piątek, 20.06 Po czystym niebie zostało tylko wspomnienie. Od rana ciemne szare chmury zalegają nisko, zasłaniając kompletnie góry. Mżawka przechodzi co chwila w regularny deszcz. Dziś chcemy iść na Tarnicę, ale przy takiej pogodzie to bez sensu. Siedzimy więc najpierw piętrowo w Obłoczku, a potem wszyscy razem w kamperze Piotrków (bo tam najwięcej miejsca) popijając kawę i wyglądając co chwila przez okna. Dzieciakom pogoda nie przeszkadza- bawią się razem w alkowie kampera. Czas mija, a deszcz cały czas kap-kap, kap-kap, kap-kap... Wreszcie koło
południa chmury nieco się rozjaśniają i przestaje padać. Decydujemy się na wyjście na szlak. Dziubaki ubrane w sztormiaki, Ania też zapakowana szczelnie w przeciwdeszczowe ubranko. Podchodzimy mokrym szlakiem na przełęcz pod Tarnicą. Dzieci idą bardzo dzielnie, a Ani całkiem podoba się w nosidle na moich plecach. Po początkowym nudnym podejściu w lesie wychodzimy na połoniny. Chmury unoszą się w międzyczasie powyżej szczytów i widok jest wspaniały. Co chwilę jednak jakaś zabłąkana chmura pojawia się niżej, zasłaniając widoki i otaczając nas tumanem nieprzyjemnej zimnej mżawki. Na przełęczy Mareczka (niosącego ciężki plecak) siły opuszczają i nasz mały zuch zaczyna popłakiwać. Jest zimno, wieje silny wiatr. Na szczęście Marti przekonuje Marka do zjedzenia kawałka czekolady, po której siły cudownie wracają. Docieramy na szczyt i pod stalowym niebem robimy sobie zdjęcia przy żelaznym krzyżu wieńczącym wierzchołek tej najwyższej bieszczadzkiej góry. Za zimno na siedzenie na szczycie, schodzimy więc szybko ku dolnej krawędzi połoniny i dopiero tutaj robimy postój. Chmury w międzyczasie przechodzą i wyłania się słońce. Zostajemy więc na połoninie dłuższą chwilę sycąc wzrok zielonymi falami bieszczadzkiego krajobrazu a brzuszki kaloriami wyciągniętymi z plecaków. Wreszcie cały prowiant zjedzony. Wieczór zbliża się coraz bardziej czas więc zejść na dół i poszukać nowego miejsca na nocleg. Jedziemy w stronę Wetliny i stajemy w korku w Brzegach Górnych. No nie tego jeszcze nie było korki w Bieszczadach... Okazuje się jednak, że korek jest spowodowany przez helikopter SAR, który wylądował na drodze, aby przejąć jakiegoś pechowego turystę od GOPR (Później dowiadujemy się, że helikopter wylatuje na akcję w przypadku choćby skręconej kostki, bo jeśli miałby na koncie zbyt mało akcji, zostałby zabrany w inny rejon Polski... Ech, łatwo się wydaje publiczne pieniądze...). Przypominam sobie czas przed ponad 20-tu laty, kiedy po zejściu z Połoniny Wetlińskiej czekałem tutaj ponad dwie godziny aż się pojawi przejeżdżający samochód. Dzisiaj samochody jadą tu jeden za drugim... Helikopter w końcu odlatuje, jedziemy dalej. Wiedziony
jakimś przeczuciem skręcam nagle na parking na Przełęczy Wyżniej przy szlaku prowadzącym do najbardziej znanego w Bieszczadach schroniska Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Szybko dogadujemy się z parkingowym i zostajemy na noc na (znowu) pustoszejącym na wieczór parkingu. Rozbijamy nasze obozowisko na trawie z pięknym widokiem na Połoninę Caryńską. Niebo prawie bezchmurne, a połonina wygląda przepięĸnie w ciepłych barwach chylącego się ku zachodowi słońca. Czas na kolację przy wieczornym piwku. Po chwili podjeżdża do nas samochód Straży Granicznej. Chłopaki są nieco zaskoczonymi naszym obozem. Jeszcze nie widzieli nocujących w tym miejscu ludzi :) Rozmawiamy z nimi sympatycznie dłuższą chwilę. Gdy narzekam na coraz większą ilość ludzi na szlakach, strażnik odpowiada: Przyjedź tu w lutym... Ostatnio dostałem burę od szefa za brak zaraportowanych kontroli. A co miałem kontrolować, jak przez cały tydzień żaden samochód nie przejechał obwodnicą... Zapraszamy na grilla, ale nie chcą się przyłaczyć, odjeżdżają. Dzisiaj nie ma pana Staszka i jego prysznica, ale widok połonin z pustego parkingu jest warty wydanych na nocleg 15 złotych... Sobota, 21.06 Rano pada. Choć nie cały czas, bo chwilami nie pada, tylko leje... Znowu siedzimy w gościnnym kamperku Piotrków, a dzieci oglądają bajki... Tym razem chmury nie chcą jakoś przejść. Wreszcie, już po południu, przestaje padać, wychodzimy więc szlakiem na Połoninę Wetlińską. Daleko dziś nie dojdziemy, bo już późno, ale może na górze chociaż na chwilę się rozchmurzy widoki z Połoniny Wetlińskiej są chyba jednymi z najpiękniejszych w świecie... Docieramy do zatłoczonej Chatki Puchatka. Wszyscy już zgłodnieli, czas więc na chleb z mielonką i słodycze dla dzieci. Na połoninie silny wiatr, za to chmury zaczynają rzednąć. Wychodzimy szlakiem na północ w kierunku Przełęczy Orłowicza i trafiamy na wspaniałe okienko pogodowe: mimo, że wszędzie wokoło chmury - nad nami błękitne niebo. Idziemy nie mogąc się napatrzyć na soczystą zieleń
połoniny. Ludzi na szlaku nawet niedużo, jest wspaniale. Robi się późno, zaraz trzeba będzie wracać na dół. Podczas gdy reszta ekipy wraca do schroniska wysikać dzieci, my z Marti i Dziubakami siadamy na płaskim kamieniu i z radością w sercach śpiewamy pieśń Domu o Zielonych Progach, która jak żadna inna pasuje do tego magicznego miejsca: Idę sobie drogą taką Jaką dumny sam obrałem Idę, śpiewam dumny z tego Że swej duszy nie sprzedałem (...) A ja sobie idę i wybijam takt I czuję się wolny, wolny jak ptak I wiem, że mi więcej do szczęścia nie trzeba Prócz dachu nad głową i kromki chleba I dzięki Ci, Panie Boże na niebiosach Że mogę się położyć na złocistych kłosach I dzięki Ci, Panie Boże na niebiosach Że mogę się wytarzać w babich lata włosach (...) Dziękować Ci, Panie nigdy nie przestanę Za deszcz, za chmury, za wiersze śpiewane Za trzciny, za źdźbło trawy, za wszystko listowie Za to co w mym sercu i co w mojej głowie Okienko pogodowe zaczyna się zamykać, z północy zbliża się kolejny wał ciemnych chmur. Schodzimy z połoniny już w lekkiej mżawce przechodzącej pod koniec w deszcz. Na dole zatrzymujemy się na chwilę przy pomniku Jerzego Harasymowicza, który w swoich wierszach potrafił oddać piękno Bieszczadów. Czas jechać dalej. Tym razem zatrzymujemy się na polu namiotowym przy PTTK w Wetlinie. Zjeżdżamy nad sam brzeg Wetlinki i rozbijamy obóz pod rozłożystym drzewem, które może choć trochę ochroni nas od deszczu. W kapiącym deszczu, pod obłoczkową roletą rozpalamy grilla i przygotowujemy kolację. Dzieci w tym czasie budują tamę na rzece. Nasz domowy inżynier - Marek postanawia zbudować wodomierz, żeby widzieć o ile wzrośnie poziom wody po zamknięciu tamy. Po jakimś czasie (w którym niejedna para spodni i butów zdąża się zmoczyć) tamę udaje się domknąć, a Marka wodomierz pokazuje wzrost poziomu rzeki. Robi się ciemno, zapędzamy więc Dziubaki do spania. To już ostatnia noc w Bieszczadach. Siedzimy w
szóstkę ściśnięci pod osłaniającą nas od deszczu roletą, ogrzewani resztkami żaru z grilla, popijamy piwo i herbatę z rumem słuchając szumu potoku i dawnych ballad Starego Dobrego Małżeństwa Niedziela, 22.06 Okazuje się, że ten ostatni nocleg w Wetlinie (dzięki potokowi, na którym dzieci mogły zbudować tamę) był dla nich najfajniejszy. Będziemy musieli o tym pamiętać na przyszłość... Nadchodzi niestety czas powrotu. Przed nami ponad 450km do domu. Po śniadaniu i (niemal) rytualnej kawie serwowanej przez Piotrka wyruszamy w drogę i z żalem opuszczamy Bieszczady. Krótka była to wyprawa, ale widok połonin był tego wart. Wrócimy tu na pewno! 18-22 czerwca 2014