Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca 2014



Podobne dokumenty
Strona 1 z 7

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

BEZPIECZNY MALUCH NA DRODZE Grażyna Małkowska

Pan Toti i urodzinowa wycieczka

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

Igor Siódmiak. Moim wychowawcą był Pan Łukasz Kwiatkowski. Lekcji w-f uczył mnie Pan Jacek Lesiuk, więc chętnie uczęszczałem na te lekcje.

Kurs online JAK ZOSTAĆ MAMĄ MOCY

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

Kolejny udany, rodzinny przeszczep w Klinice przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu. Mama męża oddała nerkę swojej synowej.

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

ERASMUS COVILHA, PORTUGALIA

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

PODRÓŻE - SŁUCHANIE A2

SPRAWOZDANIE Z POBYTU W HISZPANII (PROGRAMU ERASMUS+)

Hektor i tajemnice zycia

Spotkanie z Jaśkiem Melą

Liczą się proste rozwiązania wizyta w warsztacie

Szczęść Boże, wujku! odpowiedział weselszy już Marcin, a wujek serdecznie uściskał chłopca.

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Copyright 2015 Monika Górska

Zaimki wskazujące - ćwiczenia

TRENER MARIUSZ MRÓZ - JEDZ TO, CO LUBISZ I WYGLĄDAJ JAK CHCESZ!

Friedrichshafen Wjazd pełen miłych niespodzianek

O BEZPIECZEŃSTWIE W PIERWSZY DZIEŃ WIOSNY

Cienków Niżny, ujście Białej Wisełki i Wylęgarnia Przemysław Borys, , 9:30-13:30

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

mnw.org.pl/orientujsie

Co to jest niewiadoma? Co to są liczby ujemne?

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

WAŻNE Kiedy widzisz, że ktoś się przewrócił i nie wstaje, powinieneś zawsze zapytać, czy możesz jakoś pomóc. WAŻNE

SCENARIUSZ ZAJĘĆ DLA UCZNIÓW KL III SZKOŁY PODSTAWOWEJ KULTURALNY UCZEŃ

ROZDZIAŁ 7. Nie tylko miłość, czyli związek nasz powszedni

Ekspresowo na Mazury? Tak, ale tylko z GigaBusem!

Leśnicka Łucja Kołodziej Alicja Kościelniak Stefania Bryniarski Wojciech

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. W szpitalu

Copyright SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015 Copyright for the illustrations by SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015

Jak wytresować swojego psa? Częs ć 7. Zostawanie na miejscu

EDK Św. Stanisława Kostki Sulbiny

Przedstawienie. Kochany Tato, za tydzień Dzień Ojca. W szkole wystawiamy przedstawienie. Pani dała mi główną rolę. Będą występowa-

Violet Otieno Catherine Groenewald Aleksandra Migorska Polish Level 4

Trzy kroki do e-biznesu

I się zaczęło! Mapka "Dusiołka Górskiego" 19 Maja 2012 oraz zdjęcie grupowe uczestników.

Taniec pogrzebowy. Autor: Mariusz Palarczyk. Cmentarz. Nadjeżdża karawan. Wysiadają 2 osoby: WOJTEK(19 lat) i ANDRZEJ,(55 lat) który pali papierosa

Moje pierwsze wrażenia z Wielkiej Brytanii

EKSTREMALNA DROGA KRZYŻOWA RZESZÓW - OPIS TRASY BŁĘKITNEJ- SĘDZISZÓW MŁP. -

Jutro też się przejedziemy? Noc Muzeów po ursynowsku

Wiersz Horrorek państwowy nr 3 Ania Juryta

* * * WITAJCIE! Dziś jest niedziela, posłuchajcie. opowieści. do jutra! Anioł Maurycy * * *

PORADNIK ILUSTROWANY EGZAMINU PSA TOWARZYSZĄCEGO I stopnia PT-1

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

Dobry nocleg w Iławie Villa Port

Violet Otieno Catherine Groenewald Aleksandra Migorska polsk nivå 4

Witajcie dzieci! Powodzenia! Czekam na Was na końcu trasy!

Mimo, że wszyscy oczekują, że przestanę pić i źle się czuję z tą presją to całkowicie akceptuje siebie i swoje decyzje

W trzy godziny dookoła świata

Tłumaczenia: Love Me Like You, Grown, Hair, The End i Black Magic. Love Me Like You. Wszystkie: Sha-la-la-la. Sha-la-la-la. Sha-la-la-la.

Podziękowania naszych podopiecznych:

NASTOLETNIA DEPRESJA PORADNIK

Punkt 2: Stwórz listę Twoich celów finansowych na kolejne 12 miesięcy

Copyright by Andrzej Graca & e-bookowo Grafika i projekt okładki: Andrzej Graca ISBN Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

Wszystko to zostało razem zapakowane i przygotowane do wysłania.

KODEKSOWI WĘDROWNICZEMU

W ramach projektu Kulinarna Francja - początkiem drogi zawodowej

AUDIO / VIDEO (A 2 / B1 ) (wersja dla studenta) ROZMOWY PANI DOMU ROBERT KUDELSKI ( Pani domu, nr )

ROZPACZLIWIE SZUKAJĄC COPYWRITERA. autor Maciej Wojtas

Zapoznaj się z opisem trzech sytuacji. Twoim zadaniem będzie odegranie wskazanych ról.

Scenariusz 2. Źródło: H. Gutowska, B. Rybnik; Bezpieczna droga do szkoły, cz. 2. Wyd. Grupa Image, sp. z.o.o., Wydanie IV, Warszawa 2002r.

Zrób sobie najlepszy prezent

Chwila medytacji na szlaku do Santiago.

Ile waży arbuz? Copyright Łukasz Sławiński

Agroturystyka szansą dla mniejszych gospodarstw

SKALA ZDOLNOŚCI SPECJALNYCH W WERSJI DLA GIMNAZJUM (SZS-G) SZS-G Edyta Charzyńska, Ewa Wysocka, 2015

ciekawe i piękne domaniewice i okolice

Opis trasy EDK Głogówek

Rozdział II. Wraz z jego pojawieniem się w moim życiu coś umarło, radość i poczucie, że idę naprzód.

projekt biznesowy Mini-podręcznik z ćwiczeniami

Zatem może wyjaśnijmy sobie na czym polega różnica między człowiekiem świadomym, a Świadomym.

Opowiedziałem wam już wiele o mnie i nie tylko. Zaczynam opowiadać. A było to tak...

PONIEDZIAŁEK, 11 marca 2013

WZAJEMNY SZACUNEK DLA WSZYSTKICH CZŁONKÓW RODZINY JAKO FUNDAMENT TOLERANCJI WOBEC INNYCH

FILM - SALON SPRZEDAŻY TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH (A2 / B1 )

Piaski, r. Witajcie!

Filip idzie do dentysty. 1 Proszę aapisać pytania do tekstu Samir jest przeziębiony.

Nasza wielka katalońska przygoda, czyli wizyta w szkole Joan Sanpera i Torras w Les Franquesses.

Smażalnia Wicher. Smażalnia Ryb Wicher

Wiersz Egzaminy, egzaminy... Ania Juryta

Magiczne słowa. o! o! wszystko to co mam C a D F tylko tobie dam wszystko to co mam

RODZINA KOWALÓWKÓW. Odcinek: Opowieść rodzinna, którą warto ocalić od zapomnienia. (fragment rozszerzonej wersji scenariusza filmowego)

Życzliwość na co dzień

Trasa Niebieska. św. Ojca Pio. Studzionka Pawłowice Warszowice Mizerów Brzeźce Wisła Mała Studzionka

Oferta. Niezale ne wyjazdy. Nie marnuj czasu. Podró uj tak, jak chcesz.

Trasa św. Franciszka z Asyżu.

Comenius wyjazd do Włoch. Jagoda Kazana 6a Alicja Rotter 6a

W MOJEJ RODZINIE WYWIAD Z OPĄ!!!

Rodzicu! Czy wiesz jak chronić dziecko w Internecie?

Transkrypt:

Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca 2014 1

Tym razem Gabon. Pierwszy raz Zachodnia Afryka. Pierwszy raz jadę z Mariuszem. Znów niewiadomo do końca, która góra jest najwyższa. Mount Iboundji, czy Mount Bengoué. Ludzie mówią, że ta pierwsza. Mierzy podobno nawet ponad 1500 m n.p.m.. Ale ludzie też mówią, że to nieprawda, że najwyższą górą jest Mount Bengoué. Ma podobno 1070 m n.p.m., a wysokość Mount Iboundji nie przekracza w rzeczywistości 1000 m n.p.m. No cóż. To pewnie nie ostatni zagadka Afryki. Trzeba to po prostu sprawdzić. A przy okazji zobaczyć piękną gabońską przyrodę. Goryle, mandryle i inne. Może uda nam się tez dotrzeć na Wyspy Św. Tomasza i Książęcą. A tam czeka dwutysięcznik i Pico de São Tomé (2024 m n.p.m.). 1. Africa time To tylko 18 godzin podróży. Szybko. Bez przygód. Zgodnie z planem. I wygodnie, bo siedmiogodzinny odcinek z Frankfurtu do Addis Abeby pokonaliśmy na leżąco, spokojnie przesypiając podróż. W Gabonie czas płynie jednak inaczej. Po afrykańsku. Tak, jak lubię. Pierwsza niespodzianka. Odwołano nasze loty na Wyspy. Linie zawiesiły działalność na 2 tygodnie. Super. To i tak lepiej niż gdyby mieli je odwołać podczas naszego pobytu na wyspach. Będzie trzeba zmienić plany. Początek jest jednak bez zmian. Zamieniamy tylko kolejność pobytu w Lekedi z wylotem na Sao Tome. Są na szczęście jeszcze jedne linie lotnicze latające na Sao Tome. Afric Aviation. Wciąż tam latają. Marnujemy ze 3 godziny w Agencji Ngonde, która załatwia nam przewodnika tłumacza i bilety. Wszystko w swoim tempie. Mejle, telefony. Nie ma pośpiechu. Ale powoli wszystko się klaruje. Zmieniony harmonogram też. Tylko potwierdzeń brak. Będą później. Jutro. Bo w Lekedi brak miejsc i nie wiemy czy nas przyjmą. Promesa na Sao Tome, która sobie wyrobiliśmy zaczyna obowiązywać o tydzień wcześniej niż planujemy przyjechać. Nie wiemy, czy zadziała, czy ją zmieniać. W sumie nic nie wiemy. A czas płynie. Do 17-ej musimy i tak czekać. Po co? Bo ktoś wychodząc z hotelu, w którym mamy spać zabrał klucze. Wróci po 17-ej. Czekamy niecierpliwie. Chcielibyśmy pochodzić po Libreville. Czas płynie i płynie. Aż w końcu wybija właściwa godzina. Niewiadome pozostają niewiadomymi do rana, a może dłużej. Przynajmniej do hotelu można już pojechać. Ale ta godzina 17 nie jest zbytnio zobowiązująca. Gościa z kluczami dalej nie ma. Czekamy teraz pod hotelem. W końcu lądujemy w śmierdzącym pokoju Maison Liebermann. Szkoda zmarnowanego czasu. Zrzucamy plecaki i ruszamy w miasto. Wkrótce będzie ciemno. Wysiadamy przy miejscowej promenadzie i 2

spacerujemy wzdłuż wybrzeża. Jest raczej brzydko, choć inaczej niż we wschodniej Afryce. Raczej schludnie. Dosyć czysto. Nowoczesne rządowe budynki i ogromny pałac prezydencki położone nad oceanem kłują w oczy. Szczególnie pałac, którego nie można fotografować. Zakaz to zakaz. Ale zawsze korci żeby go obejść. Może jutro. Dziś spróbujemy zrobić zdjęcie symbolu miasta, takiej lokalnej syrence. Widząc to, już z daleka pałacowi strażnicy krzyczą coś do nas. Pokazują na zegarek? Nie wiem o co chodzi. Ale na wszelki wypadek wycofujemy się. Bez zdjęć. Lepiej nie robić sobie problemów pierwszego dnia. Wrócimy jutro. Zgłodnieliśmy. Spotkany na ulicy Libańczyk (sporo jest w Gabonie podobno Libańczyków) poleca libańska knajpę. Czemu nie. Podrzuca nas tam swoim samochodem. Jest ciemno i nieco chłodno. Nawet chłodniej niż się spodziewałem. Trochę przeszkadza nieznajomość francuskiego. Zatrzymywani taksówkarze nie rozumieją dokąd chcemy się dostać. Nie pomaga nawet wizytówka z nazwą hotelu. Jeden, drugi. Żaden nas nie rozumie. Nic z tego. Konieczna jest pomoc Libańczyków. Skuteczna. Docieramy do Maison Liebermann. Zamykamy pokój na klucz i własną kłódkę. W końcu można odpocząć. Nie ma moskitiery. Ale mamy na to patent. Przecież mamy kijki od namiotu i własną moskitierę. Rozbijamy to nad łóżkiem. Jest idealnie. Można spać spokojnie. Łyk Amaruli przed snem i pierwsza noc w Gabonie przede mną. 2. W drodze do Makokou Rano wstajemy. Przed 7. Skoro straciliśmy tyle czasu na czekanie, trzeba to nadrobić. Idziemy w miasto! Poczuć klimat, porobić zdjęcia, poobserwować. Są miejsca brudne i śmierdzące, z których białe ibisy wygrzebują stare śmieci. Ale ni tylko. Są też nowoczesne i czyste miejsca. Zadbane, bogatsze. Ludzie nie są zbyt chętni do pozowania do zdjęć. Raczej nas unikają. Nie pozwalają. Kramy z jedzeniem są już otwarte. Przede wszystkim świeże bagietki z mięsem, warzywami i sosem nakładanym do środka. Zaczynamy jednak od porcji świeżych małych pączków. Posileni wędrujemy dalej obserwując kolejne ibisy na śmietnikach i śpiące po katach zapchlone psy. Bezdomni leżący w zakamarkach miasta. To ta gorsza strona Libreville. Nowoczesne samochody, budynki ze szkła, kolorowo ubrane kobiety. To ta lepsza część. Odwiedzamy mauzoleum pierwszego prezydenta Gabonu - Léona Mba. Nieco przypadkiem, za 1000 CFA łapówki strażnik wpuszcza nas do środka. Można fotografować. W mieście jest sporo Muzułmanów. A co za tym idzie kilka dużych meczetów. Temperatura wzrasta. A nam pot spływa coraz gęściej. Zaczęło się. Niby pochmurno, a jednak gorąco i parno. Tego się spodziewałem. Pytamy o Village des Artisans miejscowe bazary z pamiątkami. Przypadkowy koleś prowadzi nas na miejsce. Oglądamy maski i figurki. Większość sprawia wrażenie tandety i masowych wyrobów. Część z nich widywałem już w innych afrykańskich państwach. Ale są też przedmioty wyglądające na gabońskie i oryginalne, choć i sprzedawcy i my wiemy, że są tylko stylizowane na takie. Tym razem tylko sprawdziliśmy gdzie ceny i lokalizację bazaru. Pewnie wrócimy tu na koniec naszego pobytu. 3

Zostało niewiele czasu. Wracamy. Idziemy w okolice Pałacu Prezydenckiego tam, gdzie wczoraj nie pozwolono nam robić zdjęć. Chcemy zrobić zdjęcie pomnika wyzwolonego niewolnika. Gdy zatrzymujemy się przed nim sytuacja z wczoraj się powtarza. Strażnik pałacowy krzyczy do nas z daleka. Odchodzimy. Ale w międzyczasie robimy zdjęcia. Z ręki. Żeby nie rzucać się w oczy. Misja udana. Kupujemy jeszcze kanapki i ciastka na drogę, po czym wracamy do hotelu po bagaże. Czeka na nas jeszcze drugi dzień załatwiania spraw, potwierdzeń i biletów. To znów może potrwać. A czasu dużo nie ma. Lecimy dziś do Makokou. W Afryce nikt się nie spieszy. Nie otrzymujemy nowych informacji. Wciąż nie wiemy, czy wizyta w Lekedi w innym terminie jest możliwa. Nie wiemy, czy nasze promesy na Sao Tome będą ważne. Nic nie wiemy. No trudno. I tak musimy lecieć do Makokou. Stawiamy się na lotnisku dwie godziny przed wylotem. To zupełnie bez sensu. Samolot jest spóźniony. Kto wie, ile czasu. Możemy spokojnie czekać. Mija godzina. Druga. W końcu zaczyna się check-in. W naszych głównych plecakach targamy 40 kg bagażu. W bagażu podręcznym dodatkowe 20 kg. Skąd aż tyle? To prezenty. Dla szefa wioski Boka Boka. Niebieskie mydło w kostkach sześć sztuk i dwa kilogramy cukru. To nie wszystko. Resztę dokupimy w Makokou. Pakujemy się do niewielkiego Embraera linii Nationale Regionale Transport. Trochę ciasno. To pierwszy lot liniami 4

znajdującymi się na czarnej liście Unii Europejskiej, czyli takimi, które mają zakaz lotów w przestrzeni powietrznej Unii. Odbędziemy takich lotów jeszcze 3. To nie będzie długi lot. Tak nam się wydaje. Może godzinę. Po drodze międzylądowanie w Oyem. I niby nic strasznego, ale to zawsze jedno lądowanie i start więcej. Szkoda się jednak przejmować. Lądujemy w Makokou dopiero po 17-ej. Zbyt późno żeby znaleźć transport do Boka Boka. Zostaniemy tu na noc. Znajdujemy oberżę za 10000 franków. To sporo taniej niż w Libreville. Warunki podobne. Słabe. Ale przynajmniej tak nie cuchnie. Jest prysznic i łóżko. Moskitierę mamy swoją. Wystarczy. Rozłożymy ją znów jak sypialnię w namiocie. Wieczorem spacerujemy przez Makokou. Dołącza do nas jakiś pracownik miejscowego więzienia. Podobno lekarz. W ostatniej czynnej o tej porze knajpie zamawiamy pyszne steki. Po raz pierwszy miałem szansę spróbować dziką leśną świnię lub gazelę, czyli słynny bushmeat. Ale powstrzymałem się. Spróbuje kiedy indziej. Pierwszy raz na naszym wyjeździe spotykamy osobę, która coś słyszała na temat Mount Bengoué. To właśnie ten spotkany gość. Dziwi się dlaczego chcemy jechać do Boka Boka. Dlaczego akurat ta góra? Wyjaśniamy, że to prawdopodobnie najwyższa góra Gabonu. Dziwi się. Przecież w szkole został nauczony, że najwyższa górą jego kraju jest Mount Iboundji. To nas zbija z tropu. Na szczęście podobno ludzie chodzą na naszą Mount Bengoué. To zawsze jakiś promyk nadziei. Dokupiliśmy szefowi wioski flaszkę taniego wina i mleko w proszku. Niech ma. Podobno w Boka Boka nie ma butelkowanej wody. Musimy zabrać ją ze sobą, albo zaryzykować picie wody ze studni. W sumie mamy ze sobą tabletki do odkażania wody. Wybieramy jednak dźwiganie zgrzewki wody na głowę. Nasz bagaż znowu się powiększył. Przed nami krótka noc. Po raz pierwszy na wyprawie wykonuję notatki. W łóżku, pod moskitierą. To dodatkowo skraca mój czas przeznaczony na sen. Szkoda jednak by było zapomnieć to, co nas spotyka. 5

3. Porażka Mount Bengoué nie dla nas Wielki dzień. Jedziemy do Boka Boka. Może jeszcze dziś uda się zdobyć Mount Bengoué. A przynajmniej uzyskać przychylność szefa wioski. Targamy przecież ponad 6 kilogramów dla niego. O 6 rano stawiamy się na dworcu z biletami w garści. Z biletami na pickupa. W środku. Na pace były tańsze, ale przeczucie podpowiadało, że lepiej będzie podróżować w kabinie. Chyba nas nie myliło. Africa time znów nas dopada. Mieliśmy ruszać o 6.15. Mija 7. Czekamy. Tłum na dworcu rośnie. Korzystamy z tego. Robimy zdjęcia. Przy okazji wypytujemy o Mount Bengoué. Sporo ludzi słyszało o tej górze. Niektórzy na niej nawet byli. Jest z nami nasz przewodnik i tłumacz Christopher. Bardzo nam pomaga. Wypytujemy o górę, o wszystko co jest z nią związane. Ciągle powraca ta sama historia. W 1999 roku w rejonie góry przebywali Kanadyjczycy. Szukali jakichś endemicznych ptaków. Ludzie opowiadają, że są wyjątkowe. Mają podobno niesamowicie kolorowe pióra. Pojawiają się tylko w tym rejonie. Z opowieści wynika, że w czasie jednej z wędrówek jeden z Kanadyjczyków zaginął. Do tej pory nie znaleziono jego ciała. Historie ta powtarzają kolejno pytane osoby., również szefowie innych wiosek, czekający razem z nami na transport. Brzmi ciekawie. To podobno dlatego mieszkańcy Boka Boka nie chcą rozmawiać o wchodzeniu na górę. Jest światełko w tunelu. Podobno samo wejście nie trwa długo. Dwie do czterech godzin. Zależy kogo pytamy. Ale już coś wiemy. Super! Mijają dwie godziny czekania i rozmów. Zaczęli pakować nasze bagaże. Na dach. Spory stos się uzbierał. Zakrywają plandeką i wiążą sznurkiem. Można jechać. Pickup jest wypchany na Maksa. W kabinie 6 osób, dwie z przodu, cztery na tylnej kanapie. I kilkanaście osób na pace. Część stoi. Jest ciasno. Wyjeżdżamy z Makokou ostatnim fragmentem asfaltowej drogi przed granicą z Kongiem. Przed nami ponad 150 km laterytowej drogi przez dżunglę. Z kilometra na kilometr coraz węższej i gorszej. Mimo ciasnoty, jedzie się całkiem dobrze. Droga jest zaskakująco równa. Kierowca jedzie bardzo szybko. Szybciej niż trzeba. Ale chyba wie co robi. Jeździ tędy codziennie. Na policyjnych punktach kontrolnych mamy chwile oddechu. Można wyprostować kości. Trzeba pokazać paszport. I wizę. Za każdym razem zastanawiają się, czy wszystko jest w porządku z wizą. Pytają czemu wiza jest nieważna. Nie wiem, czy udają, czy nie umieją czytać, czy po prostu pierwszy raz spotykają się z takimi wizami. Wizy są ważne. Po chwili namysłu zaczynają rozumieć. 6

Zamiast dwóch jedziemy cztery godziny. Docieramy do niewielkiej przydrożnej wioski Boka Boka. Po obu stronach drogi niewielkie budyneczki z gliny i drewna. W oddali wznosi się góra. Ta góra. Mony Bengoue. Już wkrótce będzie nasza. Mam nadzieję. Wysiadamy. Wydobywamy bagaże ze stosu pakunków wiezionych na dachu. Dookoła nas robi się zbiegowisko. Biali? U nas w wiosce? Wita nas najmłodszy brat szefa wioski. Prosimy o wizytę u szefa. Prowadzi nas do jego chaty. Wita nas staruszek ubrany w jaskrawy dres. To Jean Robert Embony szef Boka Boka. Zaprasza do środka. Ładujemy się ze wszystkimi tobołami i siadamy na krzesłach. Razem z nami szef, jego brat i kilkanaście osób. Christopher opowiada spokojnie o celu naszej wizyty. Wyjaśnia, że chcemy wejść na górę i prosimy szefa o zgodę. W międzyczasie pokazujemy nasze zdjęcia. Szef wioski opowiada znaną już nam historię. W 1999 roku do wioski przyjechali Kanadyjczycy. Duża grupa. Szukali unikalnych ptaków, zamieszkujących wzgórza Mount Bengoué. Wyszli w góry. Podzielili się na trzy grupy. W pierwszej znajdował się doświadczony miłośnik ptaków i badacz, Roy Baker. Był starszym mężczyzną. Miał 70 lat. Kondycyjnie odstawał od grupy. Zatrzymał się, aby odpocząć. W tym samym czasie jego grupa poszła dalej. On Miał ich za chwilę doścignąć. Nie stało się tak. Niewiadomo co się stało. Idąca za nimi druga grupa nie spotkała go. Trzecia również. Do pierwszej grupy nie dotarł. Prawdopodobnie ruszył za pierwszą grupą, ale niewłaściwą ścieżka. Zgubił się. Słuch po nim zaginął. Do dziś nie znaleziono 7

jego ciała. Wysłano nawet za nim helikoptery gabońskiej armii. Szukali go również Kanadyjczycy. Zaginięcie to było powodem dyplomatycznego napięcia pomiędzy Gabonem i Kanadą. Jean Robert, który był uczestnikiem tej feralnej wyprawy trafił do więzienia. Udało mu się wyjść z niego tylko dzięki zeznaniom Kanadyjczyków, którzy powiedzieli, że nie miał z zaginięciem nic wspólnego. To był wypadek. Błąd Roya i grupy. Nie powinni się rozdzielać. Szef wioski został uwolniony. Wprowadzono zakaz wpuszczania zagranicznych turystów do dżungli i na górę. O tym wszystkim opowiedział nam Jean Robert. Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się takiego rozwoju wypadków i takiej historii. Nie pomagają nasze prezenty. Mydło, cukier, mleko, wino, kabanosy i pamiątki z Polski nie przekonują go. I chociaż trafiliśmy z wyborem tych prezentów (przede wszystkim wina) w jego gust on nic zrobić nie może. Bardzo by chciał, ale nie może złamać zakazu. Nie może nam pozwolić iść na górę. Powinniśmy mieć ze sobą oficjalną, pisemną, imienną zgodę władz na wejście na górę. Nie mamy. Nie wiem co dalej robić. Czuję się bezsilny. Niby mamy 3 dni zapasu na nieprzewidziane okoliczności, ale dziś jest sobota. To tez nam nie pomaga. Wcześniej niż w poniedziałek nic nie zrobimy. Bezsilność się nasila. Dopytujemy co można zrobić żeby taką zgodę dostać. Kto może ja wydać. Nie jest to do końca jasne. W oddalonym od Boka Boka o kilkadziesiąt kilometrów miasteczku Mekambo urzęduje gubernator i żandarmeria. Podobno mogą taką zgodę wydać. Ale w sobotę? Nie sądzę. Nie ma co się jednak poddawać. Nie po to lecieliśmy taki kawał i wydawaliśmy tyle kasy żeby się poddać bez walki. Trzeba działać. Jak się dostać do Mekambo? W wiosce nie ma samochodów. Jedyny jest teraz właśnie w Mekambo. Wróci później. Trzeba czekać. Nie mamy wyjścia. Sisi z gabońskiej agencji, która pomogła nam tu dotrzeć nic nie jest w stanie w tym momencie pomóc. Musimy czekać. Dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawostek na temat zaginięcia Kanadyjczyka. Ktoś powiedział, że to zaginięcie to nie był pierwszy taki wypadek z jego udziałem. Podobno często się odłączał w poszukiwaniu ptaków i znajdował się po dłuższym czasie. Ale tym razem się nie odnalazł. Nie składa się ta historia w całość. Ktoś dopowiada również, że w trakcie poszukiwań znaleziono jego plecak i ręcznik. Nic poza tym. Może poszedł się wysikać i ktoś go napadł, porwał i ukrył? To byłoby wiarygodne. Może zaatakowało go jakieś zwierzę? A może wpadł do jednej z wielu potężnych dziur, które można spotkać w okolicy Mount Bengoué i nie mógł się wydostać? To też prawdopodobne, szczególnie, że nikt z mieszkańców nie odważyłby się zajrzeć do tych tajemniczych dziur w ziemi. 8

Budzą strach. Nie do końca tez jest jasne w wyniku czego powstały. Czy to stare kopalnie złota, rud, czy innych złóż? Nie wiemy. Ciała nie ma. Jest zakaz chodzenia na górę. Szef wioski mówi, że od czasu wypadku żaden turysta nie była na górze. Kilkukrotnie zdarzało się, że ktoś przyjeżdżał do wioski i chciał uzyskać zgodę, ale nikt jej nie dostał. Może to nam się właśnie uda? Niespodziewanie w wiosce pojawia się kolumna samochodów z szefem żandarmerii i gubernatorem. Lepiej nie mogliśmy trafić. Musimy ich przekonać. To nasza szansa. Christopher wyjaśnia cel naszej wizyty. Pokazuje dokumenty. W zamian dostaje opieprz za to, że przyjechaliśmy do wioski. Według nich najpierw powinniśmy dostać od nich zgodę. Szef administracji miota się ze złości. Chyba oszalał. Czubek jakiś. Żeby zaraz nas do pierdla nie wsadził. No to chyba mamy pozamiatane. Kto mógł pomyśleć, że ten gostek może mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Musi chyba pokazać kto tu rządzi. Szasta papierami. Krzyczy. Mówi, że dokumenty powinny być wypisane na komputerze, a nie odręcznie. Powinny tam być wpisane nasze nazwiska, dokładny cel wizyty, daty i jeszcze wszystko opieczętowane zgodą kogoś z władz. Tylko kogo? Afrykańska biurokracja. Znowu chyba nic z tego nie będzie. Ręce opadają. Christopher nie pozostawia nam złudzeń. On się nie zgodzi po tej szopce. Co robić? Wracamy do domu szefa Boka Boka. Cisza. Myślimy. Może dać gubernatorowi dotację? Podsuwamy pomysł. Christopher się waha. Rozmawia z kierowcą samochodu, który właśnie wrócił do wioski. Może to dobry pomysł? Kierowca wspomina, że spotkał kolumnę samochodów i przypadkowo dowiedział się, że osoba odpowiedzialna za zgodę będzie na nas czekać w Mekambo. Trzeba tylko się tam dostać. Nie mamy też wyboru. Musimy skorzystać z propozycji miejscowego kierowca. Tu samochody jeżdżą wyjątkowo rzadko. Nie mamy nic do stracenia. Płacimy mu 30 000 CFA. Jedziemy. To chyba nasza ostatnia szansa. Mekambo to ostatnie miasteczko przed granicą z Kongo. Do granicy jest już zaledwie 80 km. Ulice są wyłożone betonowymi płytkami. Asfalt tu jeszcze nie dotarł. Jedziemy do gościa, co ma władzę. Czekam niecierpliwie z Mariuszem w samochodzie. Jesteśmy gotowi dać w łapę. Nie wiemy ile wystarczy. Ale może się uda dogadać. Christopher wraca z kierowcą. Złe wieści. Mount Bengoué jednak nie dla nas. Biurokrata nie może sam podjąć decyzji. Musi się poradzić kilku osób. Najwcześniej w poniedziałek. Ale tylko wtedy, gdy dostanie zgodę od kilku dodatkowych osób z Libreville. To możemy się pożegnać z marzeniami o górze tym razem. Nic już nie wskóramy. I dotacja nie działa. Jestem wściekły. Tyle przygotowań, planów i nikt nas nie uprzedził, że trzeba mieć pozwolenie. Załatwiłbym je jakoś wcześniej. Ale teraz już nie ma na to szansy. Nie ma czasu. Pewnie ze dwa tygodnie trzeba chodzić od urzędu do urzędu, zahaczając o Ministerstwa, a może i samego Prezydenta. Góra nie dla nas. Przygnębieni wracamy do Boka Boka. Jeszcze raz staramy się przekonać szefa Boka Boka. Ale nie ma na to szans. Cały plan upadł. 9

Siedzimy przed jednym z domków we wsi i patrzymy na opustoszałą o tej porze wioskę. Księżyc rozświetla okolice. W tle rysuje się kształt naszej Mount Bengoué. Odgłosy dżungli dobiegają zza chatki. Popijam tanie gabońskie wino i próbuję napisać parę słów z dzisiejszego dnia. Nadchodzi czas kolacji. Zanim dostajemy naszą michę kolację zjada cała miejscowa rodzinka. Na nasz koszt. My na końcu. Dostajemy suszoną rybę odsmażoną w sosie z dodatkiem ryżu. Niezła. Staramy się dowiedzieć czegoś o życiu w wiosce i okolicy. Z czego się utrzymują, co robią. Gdy potrzebują mięsa, polują w lesie na zwierzęta. Pokazują nam przy okazji upolowaną wczoraj małpę. Jeszcze tego nie wiemy, ale jutro będziemy razem z nią podróżować na pace pickupa do Makokou. Gospodarz mówi, że polować można tylko do jutra. Ale to nie jest jedyna wersja jaką udało nam się usłyszeć. Parę godzin wcześniej dowiedzieliśmy się, że polować można do 15 września. I komu tu wierzyć? I tak pewnie polują wtedy, kiedy im się zachcę. A wszelkie zakazy nie są zbytnio respektowane. Dowiadujemy się też, że najlepsze mięso jest z dzikich świń i z takich zwierzaków, które mają kolce. Pisząc to niestety nie bardzo jestem w stanie odgadnąć o jakie dokładnie zwierzęta chodzi. Dzisiejszą noc spędzimy w jednej z chatek. Podłoga w niej nie jest zbyt równa. To po prostu krzywo ubita ziemia pod dachem, z licznymi dołami. Pożyczają nam materac, na którym rozbijamy sypialnię naszego namiotu. I jest miękko. Nad naszymi głowami wisi pomalowana na czerwono czaszka szympansa. Wpatruje się w nas. Tutejsi chłopcy opowiadają nam jeszcze o poszukiwaniu złota w górach. Trudnią się tym. Wędrują z wioski przez kilkadziesiąt kilometrów przez dżunglę w poszukiwaniu złota. Pokazują nam nawet zawiniętą w sreberko swoją zdobycz. To kilka gramów czystego złota. W zasadzie złotego piasku. Wart według nich około 20000 CFA Drogo. Mówią, że to dlatego, że to czyste złoto. Dzień pełen emocji dobiega końca. Jutro wyjeżdżamy. Nie mamy szans na uzyskanie pozwolenia. Spróbujemy zdobyć Mount Iboundji. A do Boka Boka wrócę. Z odpowiednim pozwoleniem. 10

4. Z małpą na pace Budzę się. Ciemno dookoła. Tylko ten dziwny hałas. Koguty rozpoczęły pobudkę. Nie za wcześnie? Jest 2.30. Na szczęście po chwili zasypiam ponownie. Budzi mnie wołanie Christophera. Kierowca już podobno wyjechał z Mekambo. Będzie za godzinę. Akurat. Już znam tą wasza punktualność. Odwracam się na drugi bok i zasypiam. Budzę się o 6.30. Nagle w wiosce ktoś krzyknął, że pickup przyjechał. Rzeczywiście. Zwijamy namiot w pośpiechu. Dziękujemy za gościnę i pakujemy się na pickupa. Tym razem z tyłu. Obok martwej małpy, zakrwawionej ryby, śmierdzącego octem płynu, wylewającego z beczki i chorego dziecka. Ten wyjątkowy pośpiech jest dlatego, że wiozą dziecko do szpitala na transfuzję krwi. Mówi się, że dzieci z tego regionu Gabonu często cierpią na niedobór krwi. Przelatuje mi przez głowę myśl, co byśmy zrobili, gdyby chory na Ebolę jechał tu razem z nami. Dzieciak na szczęście nie prycha i nie rzyga. Jęczy i płacze. Nie dziwię się. W dłoń ma wsadzą zabrudzone wenflon. Pędzimy na złamanie karku. Martwa małpa gdzieś tam przewala się pod naszymi nogami. W 3 godziny jesteśmy w Makokou. Odwozimy dziecko do szpitala i mamy mnóstwo czasu na zorganizowanie dalszego transportu do Booué. To był niezła przejażdżka. Zsiadamy z pickupa cali zakurzeni, z prawie centymetrową warstwą afrykańskiego pomarańczowego pyłu na sobie. Jest nieźle. 11

Ależ tu wszystko długo trwa. Szukanie ludzi, taksówek, transportu, negocjacje. Żeby nie tracić czasu snujemy się w panującym o tej porze upale po bazarze. Fotografując sprzedawców wszystkiego i ich towary. Tu też nie są tym zachwyceni. Wręcz przeciwnie. Mocno protestują. Liczyliśmy na stragany pełne bushmeatu, czyli mięsa z lasu. Takie wyobrażenie przywiozłem ze sobą o tym rejonie. A tymczasem na stole rozkłada się jedna, niewielka gazela. Na lunch, w przyulicznym barze - grillu zamawiamy kurczaka i bagietkę z pobliskiego sklepu. To czas na znalezienie miśka i samochodu do Booué. Negocjacje przeciągają się w nieskończoność. Ustalenie ceny to nie wszystko. Misiek musi jeszcze zatankować samochód. A to w Makokou nie takie proste. Brakuje benzyny. Trzeba ją kombinować na lewo. Oczywiście wtedy wszyscy chcą zarobić i kosztuje więcej. O ile w ogóle jest. Oczywiście to tez argument to podwyższenia ustalonej już ceny za przejazd. Zgadzamy się zapłacić 5000 CFA więcej. Czekamy dalej. Jak to w Afryce. Obserwujemy wolno toczące się życie w Makokou. Jakieś babki wracają z kościoła. Dziś jest przecież niedziela. Kolorowo ubrane, wymalowane, wyluzowane. Tańczą i chętnie pozują do zdjęć. Chcą nawet ze mną tańczyć. Przechodzące dzieciaki pytają, czy mogę im zrobić zdjęcie. Ale nie tu. U nich w domu. Okazuje się, że ich babcia szuka fotografa, który mógłby jej zrobić zdjęcie. Wydaje się nam, że nie mamy na to czasu i praca w Gabonie przechodzi koło nosa. A mogło być ciekawie. Dalej czekamy. Po kilku kolejnych informacjach, ze samochód jest już w drodze, w końcu rzeczywiście jest. Z obiecanego komfortowego samochodu 4x4 ostatecznie zrobiła się Toyota Corolla 4x4 z ledwo otwierającymi się szybami i dodatkowym pasażerem na gapę. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Nie ma wyjścia. Musimy jechać, jeśli chcemy zdążyć na nocny pociąg z Booué do Lastoursville. Podjeżdżamy po drodze po bagaże. Zmieniamy kierowcę na takiego, który umie prowadzić samochód, bo ten co po nas przyjechał niekoniecznie umiał cokolwiek. I w drogę! Kolejne 100 km szutrowa drogą. Już wkrótce ma się zamienić w równy chiński asfalt. Jest na to szansa. Mijamy mnóstwo pracujących ludzi, utwardzających i przygotowujących jezdnię do asfaltowania. Kontrole drogowe mijamy bez problemów. Zatrzymujemy się na nich tylko na chwile. Nawet paszportów nie sprawdzają. Kierowca jest policjantem i zna się z żandarmami. Pozdrawia ich, a oni puszczają nas dalej. Nic nie płacimy. Inni nie maja tak dobrze. Przełożeni żandarmów każą im ściągać forsę od przejeżdżających kierowców. Każdego dnia muszą zebrać określoną kwotę. Jak nie zbiorą mają problem. Więc wymuszają haracze za przyjazd nawet, gdy wszystko jest w porządku z papierami i samochodem. Najwięcej płacą kierowcy taksówek i samochodów z białymi. Żandarmi wiedzą, że kierowca, który jedzie z białymi 12

dostanie sporo kasy za kurs. Więc czemu miałby się nie podzielić z nimi? Znajdują byle powód i każą płacić. Po 100 kilometrach dojeżdżamy w oknu do asfaltowej drogi. Odpoczywamy nieco od pyłu. Przejazd prawie 500 kilometrów w kurzu załatwiło nam pomarańczowe barwy na dłużej. Przerwa w szutrowej drodze to zaledwie 50 km. I wracamy na pomarańczowa gabońską drogę. Nas kierowca pędzi coraz szybciej. A jeszcze szybciej, gdy widzi na horyzoncie inny samochód. Wtedy zaczyna się wyścig i rywalizacja kto kogo bardziej zakurzy. Żaden nie chce zwolnić. Tak wygląda gaboński styl jazdy. Aby nie dać się wyprzedzić i jak najbardziej zakurzyć rywala. Mści się to na nas na przedmieściach Booué. Łapiemy kapcia. Dobrze, że jest dużo czasu do odjazdu pociągu. Wymiana przebitej opony nie trwa długo. Mamy jeszcze nawet czas na szybkie spojrzenie na rzekę. Chcemy zobaczyć most kolejowy. Ale nic z tego. Nie znajdujemy go. Jedziemy na dworzec. Całkiem schludny. Spodziewałem się niezłej dziury. Kasy i punkt nadawania bagażu za kratkami. Jednak reguły panujące na dworcu są nieodgadnione. Jeden pracownik. Przyjmuje i nadaje bagaże, rezerwuje bilety i je sprzedaje. Ma nawet system komputerowy do tego! A wszystko trwa po gabońsku. Wolno. Nie ma dla nas biletów! Porażka. Nie możemy tu zostać na najbliższe dwa dni. Tu nic nie ma. Każe nam czekać do rana, do przyjazd pociągu. Może coś się jeszcze zwolni. Christopher wymyśla historię, że jesteśmy badaczami, wysłannikami Ministra Turystyki i musimy jechać tym pociągiem. Nie działa. Sprzedaje tą samą historię policjantowi. Ten obiecuje pomóc. Ale nie ma takiej potrzeby. Nagle okazuje się, że dziwnym trafem pojawiły się bilety. Dokładnie trzy. Dokładnie do tej stacji, do której potrzebowaliśmy. Ktoś przekazał sprzedawcy, że rozmawiamy z policjantem i chyba jednak bilety powinny się dla nas znaleźć. I są. Kosztowało nas to parę franków opłaty za pośrednictwo. Udało się! Ciekawe jakby się potoczyły dalsze losy podróży, gdybyśmy kiblowali w Booué. 13

Do odjazdu pociągu mamy 5 godzin. Wystarczy żeby się zdrzemnąć w hotelu. Pierwszy, który odwiedzamy znajduje się tuz przy dworcu. Speluna Aż miło. To zwykły burdel na godziny. Ale i tak zajęty. Na wzgórzu jest ładny, jasny i oświetlony widoczny z daleka hotelik. I są wolne miejsca. Zostajemy. Christopher udaje, że nie zna francuskiego. Mamy z niego niezły ubaw. Pracownicy hotelu nie wiedzą co z nami zrobić. Zachowujemy się co najmniej dziwnie. Bierzemy jeden pokój na trzech. Ale tylko do trzeciej rano. Na kolację pochłaniam potężna porcję pysznego kurczaka z frytkami i dodatkowo zdopingowany buteleczką żołądkowej padam ze zmęczenia. Śpię jak dziecko. Niecałe dwie godziny. Nieprzytomni wracamy na dworzec. Jest jeszcze ciemno. Na dworcu wszyscy jeszcze śpią. Pociąg oczywiście się spóźnia. Jak to w Gabonie. Podobno czasem zdarza się, że pociągi potrafią zgubić wagon. Nie bardzo sobie to wyobrażam, ale przygoda byłaby niezła. Cały skład musi się wtedy zatrzymać i cofać po zagubiony wagon. Dobrze jak się zorientują w miarę szybko. Niezły numer naprawdę, ale może nie tym razem. Na dworcu podpadamy jakiemuś tajniakowi policjantowi, który myślał, że zrobiłem mu zdjęcie podczas jedzenia. Na szczęście tylko tak myślał. Akurat tym razem nie fotografowałem ludzi. To oczywiście jest zabronione jak mówi jak fotografowanie prawie wszystkiego. Po prawie godzinie nadjeżdża pociąg. Pełen wypas. Lepszy niż u nas. Fotele rozkładane prawie do pozycji leżącej. Klimatyzacja. Czysto. Mnóstwo miejsca. Tak jest w pierwszej klasie i klasie VIP. Jak jest w drugiej klasie nie widzieliśmy, bo zaraz po wejściu do wagonu zasypiamy na drugą część nocy. 5. Ciągle w drodze Budzimy się tuz przed naszą stacją. Jazdę gabońskim pociągiem kończymy w Lastoursville. Było warto. Przesiadamy się od busa, który ma nas zabrać do Koulamoutou. Najpierw ze stosu wyładowanych z bagażowego wagonu pakunków trzeba wydobyć nasze plecaki. Ładujemy je na dach minibusa i pakujemy się do środka. Znowu ścisk. O jak fajnie. Po krótkiej drzemce jesteśmy na miejscu. Stąd do Ibiundji musimy wynająć kolejnego miśka z własnym transportem. O tej porze nie ma już publicznego transportu. Przyjdzie nam sporo na niego czekać. Zdążymy odwiedzić kafejkę internetową z makabrycznie zawirusowanymi komputerami. Potrzebujemy tego do wydrukowania dokumentu dotyczącego naszej podróży/misji w Iboundji. Będziemy musieli go pokazać merowi miasteczka. Straszna jest ta biurokracja. Ciekawe, czy tym razem pozo wola nam iść w góry. Zostało nam trochę 14

czasu na poszwędanie się po bazarze i fotki sprzedawców. Bushmeat niestety wciąż jest trudny do wypatrzenia. W Koulamoutou na stole leży kilka poćwiartowanych gazel. Robimy tez zakupy w sklepie i zjadamy śniadanioobiad w barze. Tradycyjnie kawałek kurczaka z grilla z bagietką i coca colą. Spodobało nam się to danie. Jedyne na co musimy zwracać uwagę to deska służąca oprawianiu kurczaka. Jest niemiłosiernie cuchnąca. Widać, że kurczaki są na niej patroszone, a później, po upieczeniu dzielone na kawałki. Wolimy jednak nie mieć styczności z pozostałościami na niej żyjącymi. Dla dobra naszych żołądków i oszczędności w papierze toaletowym. Ale są tacy, co korzystają z usługi krojenia kurczaka na kawałki na deseczce. Powiedzenia. Kurczak jest jednak marny. Smród z deski nie poprawia naszych odczuć. Kierowcy wciąż nie ma. W słuchawce wciąż słyszymy, że już jedzie. Już jest blisko. Po kolejnej godzinie okazuje się, że pomaga rozwieść pasażerów samochodu, który miał wypadek. Pięknie. A czas mija. Po gabońsku. A my czekamy. W końcu jest. Ale to nie koniec. Musimy jeszcze wynegocjować cenę. To też nie koniec. Pan kierowca musi jeszcze pojechać do domu żeby się wykąpać. Musi też pogadać po drodze znajomymi. Mnóstwo spraw. My poczekamy. Gdy już wszystko załatwione proponuje jeszcze umycie samochodu. Dba żebyśmy nie jechali w brudzie. Nie, nie trzeba. Przyzwyczailiśmy się. Pojedziemy tym zdezelowanym brudasem. I tak wszystko mamy uwalone w pomarańczowym pyle. Jest jedna korzyść z tego przejazdu. Tradycyjny pasażer na gapę nie siada tym razem z nami. Jedzie na stojąco razem z bagażem na pace i się kurzy. Więc mamy luzy. Siedzę z przodu. Nie da się zapiąć pasa. Nie działa. Trochę szkoda. Kanapa ledwo się trzyma. Jakaś sprężyna uparcie wbija mi się w plecy. Jak w coś hukniemy to polecę daleko. A okazję już mam na samym początku. To znowu gaboński styl jazdy. Zakurzyć i uciec. Dogonił nas jakiś samochód. A nasz kierowca, jak to Gabończyk nie daje się wyprzedzić. Przyspiesza. Wyścigi czas zacząć. Nie ustępujemy. Pędzimy po szutrowej drodze tak szybko, jak się tylko da. Kurz jest niemiłosierny. Nie mamy szans. Dokładnie w miejscu, gdzie zwęża się droga wyprzedza nas. Odbijamy lekko w prawo i tylko kilka centymetrów dzieli nas od drzew, krzaków, czy co tam jeszcze było poza drogą. Nieźle się zapowiada. Gadatliwy szofer opowiada różne historie. Pokazuje swoją ziemię, na której założył różne plantacje. Mówi, że w Gabonie nie ma z tym problemu. Zapewne wystarcza solidna łapówa. Jak mówi, ziemia nie należy do nikogo. Jedyny warunek jaki musi spełnić to ochrona zagrożonych gatunków drzew. Nie 15

wiem jednak dokładnie o jaką ochronę chodzi. Domyślam się, że to tylko teoria. W rzeczywistości nikt się nie przejmuje wycinanymi drzewami. Gość chwali się, że często podróżuje na trasie Koulamoutou Iboundji. To pewnie dlatego popisuje się szybką jazdą. Zarzeka się, że wie, która góra jest najwyższa. Najwyższa góra Gabonu jest oczywiście Mount Iboundji. Czyli nic nie wie. Nie dyskutujemy z nim jednak. Jutro sami sprawdzimy jaką wysokość ma Mount Iboundji. Taką mam nadzieję. Tymczasem zmierzcha. Kierowca meczy nas coraz głośniejszą pigmejską monotonną muzyką. Dojeżdżamy zmęczeni do Iboundji. Widzimy górę. Ładna. Pierwsze kroki kierujemy na posterunek żandarmerii. Pokazujemy wydruk, na którym opisana jest nasza misja. Z udawanym szacunkiem odnosimy się do siedzącego w pomieszczeniu żandarma. Spisuje nasze dane z paszportów. Wypytuje też o te dane, których w paszportach nie ma. Na przykład czy nasi rodzice jeszcze żyją. No bzdura. Po zanotowaniu wszystkiego, co mu tylko do głowy przyszło wydaje nam łaskawie zgodę na wyjście w góry. Ale szopka. Grzecznie dziękujemy. Oczywiście nie możemy zrobić zdjęcia posterunku i gabońskiej flagi. To oczywiście zabronione. Eh te gabońskie strachy. Czeka nas jeszcze wizyta u mera Iboundji. Christopher grzecznie nas przedstawia. Mer z podziwem kiwa głową. Zgadza się. Dostaje w podziękowaniu pocztówki ze zdjęciami z Polski. Dopiero później przychodzi mi do głowy myśl, że to mógł być błąd. Na pocztówkach jest przecież flaga Gabonu. Kto wie, może poprzez nadrukowanie flagi na pocztówce popełniłem przestępstwo? Chyba tego nie zauważa. Kto wie. Woła do siebie jednego z Pigmejów. Przedstawia go jako naszego przewodnika na jutro. Widać, że mer się orientuje i wie, gdzie jest góra. Wyjaśnia mu co chcemy zrobić. Ustalamy cenę. Przy okazji okazuje się, że jutro w pigmejskiej wiosce odbywać się będą rano próby nowego tańca przygotowywanego na ceremonie inicjacji. Nie będzie to oczywiście wioska z głębokiej dżungli, tylko taka wioska trochę oddalona od drogi, ale zawsze. Wspaniałomyślny Mer recytuje nam jeszcze wyuczoną formułkę, podlizując się nieco Pigmejom o tym, że te ziemie były kiedyś ziemiami Pigmejów. I tylko napływ innej ludności spowodował, że Pigmeje zadecydowali, aby wynieść się z wioski do lasu. Pewnie tak było. Tylko przyczyna była inna. Prawdziwa wersja pewnie jest taka, że zostali po prostu z tej wioski wypędzeni siłą. Ale skoro o każda kradzież i przestępstwo od razu oskarżano Pigmejów to wcale się nie dziwię, że woleli się wynieść. 16

Wprawdzie nie będziemy spali w pigmejskiej wiosce pod namiotem, tak jak pierwotnie planowaliśmy, ale jutrzejszy dzień może być bardzo ciekawy. Tu są nawet hotele. Kierowca, który coś poza nami kombinuje prowadzi nas do dziwnej speluny z koszmarnie głośną muzyką. Wybieramy inną miejscówkę. Ładną, nową i czystą. Jest tylko jeden feler. Nie działa kibel. A woda jest z wiadra. Ale nocleg kosztuje zaledwie 10 euro na dwóch. Przeżyjemy te niewygody. Kierowca niech sobie śpi w spelunie ze wszystkimi dziwkami, które do niego lgnęły jak tylko pojawił się na horyzoncie. Powinniśmy się przygotować na naszą pierwszą górską gabońską wędrówkę. Kalosze, GPS, koszulka z flagami i inne niezbędne pierdoły. Wszystko czeka na jutrzejszy dzień. Jeszcze nie wiemy, że to nie będzie bułka z masłem. To nie będzie trwało krótko, jak pierwotnie zakładaliśmy, a wszyscy dookoła to potwierdzali. Ludzie mówili, że to potrwa od pół do 3 godzin. Tylko drukowany przewodnik wspominał, że to wędrówka na 5 godzin. Kto wie jak będzie. To już za kilka godzin. Znów się nie wyśpię. Tempo podróży mam naprawdę męczące. 6. Mount Iboundji czy to na pewno tam? Ciemno dookoła. Światło nie działa. Zapomnieliśmy, że prąd jest tylko do północy. Wypełzamy spod moskitiery. O siódmej rano w pigmejskiej wiosce mamy oglądać tańczące kobiety przygotowujące nowy taniej na ceremonię inicjacji. Podjeżdżamy do miejsca, z którego do wioski możemy się dostać już tylko piechotą. Wędrujemy wąską ścieżką z pół godziny. Przekraczamy kilka strumyków, ciesząc się że mamy na nogach kalosze. Ale ku naszemu zdziwieniu wcale nie jest bardzo mokro. Prowadzi nas Davis, Pigmej przewodnik. Christopher w końcu tez się zdecydował i po raz pierwszy w życiu będzie chodził po górach. Pigmejska wioska położona jest na wykarczowanym fragmencie wzgórza. Składa się z kilkunastu prostopadłościennych domków z gliny, błota, drewna i gałęzi. Wyglądają podobnie do wiosek spotykanych przy drogach. Jest też kilka nieskończonych domów. Na razie składają się z drewnianego szkieletu. Chwilę po wejściu na teren wioski siadamy w domku gościnnym. Zbiera się kilku facetów i siada razem z nami. Przynoszą jakieś instrumenty muzyczne. Jeden z nich przypomina gitarę. Drugi jest podobny do łuku. Demonstrują jak się na nich gra. My jednak czekamy na pokaz tańca. Chodzimy po wiosce i mając pozwolenie na fotografowanie, dokumentujemy nasz pobyt. Fotografujemy ludzi. Przyglądamy się im. Widać różnicę w budowie ciała Pigmejów i pozostałych Gabończyków. Przede wszystkim są wyraźnie niżsi. To wiadomo. Są również drobniejsi. Pomimo pozornej izolacji wioski jest 17

w niej antena satelitarna. Pigmeje chodzą również do szkół. Mają telefony komórkowe. Bardzo rzadko już można spotkać Pigmejów prowadzących tradycyjny nomadyczny tryb życia. Większość prowadzi osiadły tryb życia uprawiając poletka z warzywami, bananami, maniokiem i hodując kozy. Mężczyźni wciąż polują w lesie i potrafią wykorzystywać las do zbierania potrzebnych surowców. Jak za dawnych lat zapuszczają się na kilka dni w las, aby wrócić z upolowaną zwierzyną. Wymalowane białą substancją (pewnie wapnem z gliną) kobiety wychodzą na środek wioski. Mają na sobie coś w rodzaju spódnic z zielonych liści. To raczej dziewczynki w wieku od kilku do kilkunastu lat. Grupa chłopaków zaczyna grać na bębnach. Jedna za drugą wychodzą na środek. Prowadzi je kobieta, wokół której tańczą, kręcąc spódnicami. Po czym wracają na swoje miejsce. Pochylają się, a na środek w konwulsyjnych ruchach wychodzi kolejna dziewczyna. Jak w transie. Powtarzają ten taniec kilkukrotnie. Dziewczyny próbują nowej wersji tańca. Ma im towarzyszyć podczas zbliżającej się ceremonii inicjacji. Jesteśmy podekscytowani, że zobaczyliśmy taniec, którego nikt poza Pigmejami nie widział. Nagraliśmy go. To świetna pamiątka. Zupełnie nieoczekiwana. Płacimy za możliwość obejrzenia pokazu, kładąc dziewczynom na środku 12000 CFA. Wiemy, że to nie był pokaz dla turystów. To było coś prawdziwego i oryginalnego. Czas iść w góry. Zgodnie z przewodnikiem przed nami 5 godzin marszu. Pigmej mówi, że dwie, choć wczoraj mówił, że to tylko pół godziny. Rozstrzał jest spory. Ciekawe, czy wszyscy maja na myśli to samo. Wychodzimy z wioski w przeciwną stronę niż ta, z której przyszliśmy. Pigmej mówi, że idziemy skrótem. Poddajemy się tej teorii i posłusznie idziemy słabo widoczną ścieżką przez las. Co kilka metrów David ścina lianę lub krzak maczetę. Znaczy drogę, a przy okazji ułatwia przejście. Skręcamy z głównej ścieżki w bok. Niepokoi mnie to trochę. Według mojej orientacji w terenie do właściwej góry powinniśmy się kierować w przeciwną stronę. Wydaje mi się, że dzieli nas od niej całkiem spory kawałek. Pigmej zapewnia nas, że zna drogę. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze. Tu już nie ma ścieżki. Idziemy na przełaj. David mówi, że tak będzie lepiej. Jest lepiej, ale chyba dla niego. Coraz trudniej jest się przeciskać pomiędzy krzakami i lianami. Zawracamy. Nie da się dalej iść. Wracamy do właściwej ścieżki. Koniec ze skrótem. Zrobiło się łatwiej. Ale wciąż liany podstępnie chwytają nogi. Nie ma szansy na urwanie. Trzeba się wyplątywać. Podczas ponownego podejścia pomagamy sobie rękoma. Nie chcemy ześlizgnąć się po liściach na dół. Mam z tym problem. Obawiam się żmij. Nie mam wyjścia. Chwytam kilkukrotnie kolczaste gałęzie. Ranię dłonie. 18

Pokonujemy strome podejście. Jest łagodniej, choć wciąż delikatnie pod górę. Do spodziewanej wysokości brakuje jeszcze około 200 metrów. Na szczęście kierujemy się już we właściwym kierunku. Idziemy wierzchołkiem wzgórza/pasma, wznosząc się delikatnie metr po metrze w górę. Wciąż jednak wątpię, czy jesteśmy tu gdzie chcieliśmy być. David uparcie twierdzi, że tak. Pokazuje nam pozastawiane dookoła ścieżki pułapki na zwierzęta. Pokazuje jak działają. Wow! Nie chciałbym trafić na taką. Jest ich mnóstwo. Dobrze, że nam pokazał. Jestem pewny, że gdyby nie to wpadłbym w jedną z nich. Szczególnie, że część jest dokładnie na naszej ścieżce, albo tuz obok. Zupełnie niewidoczne. Działają błyskawicznie i skutecznie. Naszej góry wciąż nie widać, a my zaczęliśmy ewidentnie schodzić. Po raz kolejny pytamy, czy to ta góra. Dopiero teraz David mówi, że nie. Poszedł z nami gdzie indziej, bo myślał, że po prostu chcemy sobie pochodzić po górach. Nieważne gdzie. A to całe pasmo nazywa się Mount Iboundji. Dla niego to bez różnicy. Skoro byliśmy w jego wiosce to ta góra była najbliżej. Nie pasuje? Moje nerwy nie wytrzymują. Wściekam się. Opieprzam niewinnego Christophera. Okazuje się, że teraz musimy zejść tam, gdzie zostawiliśmy samochód, aby podjechać kilka kilometrów i stamtąd zacząć wspinaczkę od nowa. Dobrze, że nie jest późno. Przyśpieszamy kroku. W jednej z mijanych pułapek leży wielki szczur. Długo leży. Ktoś, kto zakładał ta pułapkę, chyba o nie zapomniał. Schodzimy do drogi. Kierowca już na nas czeka. Dobrze, że mieliśmy jeszcze trochę naładowany telefon i mogliśmy po niego zadzwonić. Ale bateria długo już nie pociągnie. Oby telefon nie był więcej konieczny. Mamy wrażenie, że to jego wina. To on wczoraj cos przebąkiwał, że nie chce nigdzie jeździć. To on coś kombinował z Davidem. Nie interesuje nas to. Nie przyjechaliśmy tu po to żeby łazić nie tam, gdzie chcemy, bo jemu się nie chce podjechać kilku kilometrów. Skończyła nam się woda. Na szczęście zdążyliśmy go jeszcze po prosić o kupno kilku butelek. Jedziemy do miejsca skąd po raz drugi mamy zacząć podejście. Kilka razy upewniamy się, czy to na pewno tu. Tak tu. Zapewnia David. Nie ma wątpliwości. Mi tez się wydaje, że to tutaj. Widziałem, że jechaliśmy w kierunku góry. Idziemy w las. Niezbyt stromo. Podobnie jak poprzednio. Jest ścieżka. Przez chwilę. Pigmej znów zaczyna szukać skrótów. Robi się stromo. Z trudem wdrapujemy się do góry. Dobrze, że chociaż szybko zyskujemy wysokość. Ale tylko do chwili, gdy docieramy do potężnych skał. Nie dajemy radę na nie wejść. Próbujemy obejść je dookoła. Nie jest zbyt bezpiecznie. Ześlizgujemy się po śliskich kamieniach i gałęziach. To nie może być właściwa droga. To 19

nie może być ta góra. Po raz drugi mam przeczucie, że coś jest nie tak. Znowu odnoszę wrażenie, że nie powinniśmy kierować się w lewo od drogi. Górę wyraźnie było widać po prawej stronie. David uparcie twierdzi, że wie dokąd iść. Proponuje, żebyśmy zaczekali, a on znajdzie łatwiejszą ścieżkę, czyli jakąkolwiek ścieżkę. Oby znalazł, bo tu nie ma żadnej. Zostawia nas pod skałami. Czekamy dobre pół godziny zastanawiając się, czy po nas wróci, czy czeka nas ten sam los, który spotkał Kanadyjczyka pod Mount Bengoué. Wraca. Nie ma dobrych wieści. To nie ta droga. Pomylił się. Czy naprawdę tak trudno się zorientować, że to nie ta droga i nie ta góra? Nawet ja czułem, że to nie ten kierunek. Jestem załamany. Druga próba i druga pomyłka. Co z niego za przewodnik? Jak mer Iboundji mógł nam go dać? Sypie kurwami na prawo i lewo. David pyta, czy mamy latarki, bo musimy wrócić i pójść inną drogą. A jest coraz później. Przypadkiem zabrałem ze sobą latarkę. David zbiera materiał do rozpalenia ogniska. Zapowiada się ciekawie. Nocleg w gabońskim lesie na dziko? Bez namiotu? Bez picia? Bez niczego. Mogłaby być niezła historia. Dalibyśmy radę, choć ze strachu pewnie nie mógłbym spać. Mam przy sobie kurtkę, nóż, muggę na komary. Jakoś byśmy przetrwali. Schodzimy na skróty. Szybkim marszem wracamy na główną ścieżkę. W końcu zaczynamy iść we właściwym kierunku. W kierunku Mount Iboundji. Do trzech razy sztuka. Zaczyna nam brakować wody. Christopher powoli opada z sił. A my się spieszymy, aby zdążyć przez zmrokiem. Jeśli to będzie 5 godzin podejścia nie zdążymy. Jeśli będzie 5 godzin w obie strony, damy radę. Nie chcę spędzać tu nocy. Szczególnie, że w obawie przed zwierzętami Pigmeje wdrapują się na drzewa i na nich śpią. Robią to wtedy, gdy nie mają jak rozpalić ogniska. Ja na drzewie, w gabońskiej dżungli? Niezłe. 20

Kilkaset metrów marszu za nami. Docieramy w pobliże niewielkiego wodospadu. Odbijamy w lewo. Hmmm. To znowu źle wygląda. Czy to na pewno ta góra? Czy to ta droga? Pigmej znowu idzie w zaparte. Dobrze, że chociaż ścieżka jest widoczna. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze. Mijamy skały, kilka strumyków, mały wodospad. Jesteśmy na prawie 900 metrach. Christopher nie ma już siły. Oddajemy mu trochę wody. Dajemy jedzenie. Tak wygląda pierwsza górska wędrówka Gabończyka. Proponujemy żeby tu na nas zaczekał. Ale to głupi pomysł. Musi iść dalej. Jest coraz bardziej płasko, ale wciąż wyżej i wyżej. 920, 930, 940, 950 metrów. Ciężko znaleźć najwyższy punkt. Według mnie ciągle kierujemy się w przeciwną stronę niż trzeba. I wysokość wciąż zbyt niska. Zaczynamy schodzić. Pigmej zapytany, czy będzie tu jeszcze wyższe miejsce odpowiada, że nie. To po co idzie dalej? Wściekłość i bezradność narasta po raz kolejny. Tu jest za nisko! To nie jest ponad 970 metrów n.p.m. Tu jest są zaledwie 962 m n.p.m. Właściwe miejsce jest po prawej stronie. Nie tutaj. Jestem zawiedziony. Załamany. Bezsilny. Jest zbyt późno żeby schodzić i wchodzić raz jeszcze. Za późno. Jedyne co wiemy, to, że Mount Iboundji nie może mieć więcej niż 1000 metrów n.p.m. To niemożliwe. Mount Iboundji nie jest najwyższym szczytem Gabonu. Robimy pamiątkowe zdjęcia w środku lasu, w miejscu które nie jest najwyższym punktem Mount Iboundji. Mamy wystarczająco czasu, aby zejść z góry jeszcze przed zmrokiem. I choć nogi odmawiają posłuszeństwa, jakoś człapiemy w dół. Stopy chlupoczą w spoconych kaloszach. Nie jest wcale tak łatwo chodzić w gumowcach po górach. Marzę o końcu wycieczki i o zdjęciu mokrych ciuchów. Teraz zdaję sobie sprawę jak wyczerpująca to była wędrówka. Mokre to mało powiedziane. Jestem doszczętnie przepocony. Ze wszystkiego, włącznie z plecakiem można wyżymać litry potu. Krok po kroku, coraz wolnie idę w dół, krzywiąc się coraz bardziej z bólu. Stopy nie były przyzwyczajone do kaloszy. Dochodzimy do drogi i najbliższej wioski. Wszystko jasne. Nie byliśmy tam, gdzie trzeba. Byliśmy na wierzchołku po lewej. Nie na właściwym szczycie. Potwierdza to szef wioski. David dobija nas stwierdzeniem, że nie wiem jak tam wejść. Brakuje słów. Dobrze, że jest chociaż jasne, że ta góra i tak nie ma więcej niż 1000 metrów. To jedyny cel, który udało się zrealizować. Resztę, czyli wejście na Mount Bengoué pozostawiam na kolejną wizytę w Gabonie. 21

Jest kierowca. Pewnie wściekły, że każemy mu jeszcze dziś jechać do Koulamoutou. To po części jego wina. Marzę o coca coli, suchych ciuchach i o zdjęciu kaloszy. Jeszcze tylko parę minut dzieli mnie od tej chwili. Trzęsę się z zimna, choć zimno nie jest. To zmęczenie. I mokre ciuchy. Chcę już się przebrać. Przebrani i przepakowani ruszamy w drogę do Koulamoutou. Nocna jazda po szutrowych gabońskich drogach to przygoda. Szczególnie, gdy kierowca gazu nie oszczędza. Czas mija szybko. Po godzinie łapią nas skurcze od zasiedzenia. Z trudem wychodzimy z samochodu żeby rozprostować nogi. Po drodze wywiązuje się całkiem ciekawa rozmowa na temat gabońskich zwyczajów, przede wszystkim inicjacji - Bwiti. To zupełnie nieznany nam zwyczaj i ceremonia. A dziś u Pigmejów po raz pierwszy doświadczyliśmy namiastkę tego ważnego wydarzenia. Zaledwie fragment przygotowań do wielodniowych obchodów. Ceremonia inicjacji to tajemnicza uroczystość. Często temat tabu, o którym się nie mówi, ale o którym wszyscy wiedzą. I większość ją przechodzi. To obrzęd praktykowany w Afryce Centralnej, głównie na terytorium obecnego Gabonu, DR Kongo oraz Kamerunu, przede wszystkim wśród ludów Babongo, Mitsogo i Fang. Ceremonia Bwiti odnosi się zarówno do religii Bwiti, jak i grupy praktykującej tą religię, szacowaną na 2 3 miliony. Religia ta po częściowym zaadaptowaniu do innych grup etnicznych korzysta głównie z tradycyjnych wierzeń Pigmejów. Rodzajów inicjacji jest kilka, szczególnie u mężczyzn. Odnoszą się do kilku aspektów wiary i życia. Są to między innymi Ngonde (bwiti of visions and diagnostics), Mioba (bwiti of healing with platns and herbs), Bosuka (bwiti of knowledge of creation), Mabundi (bwiti of women) i Senguendia (bwiti of protection). Nasi rozmówcy nie do końca potrafią wskazać na różnice. Inaczej wygląda sama ceremonia i obrzędy z tym związane u chłopców, a inaczej u dziewczynek. Ceremonia u dziewcząt jest znacznie dłuższa, nawet kilkutygodniowa. Stąd nawet dzisiejsza próba tańca. Najpierw tańczyły dziewczyny, a po naszym wyjściu z wioski próbę mieli chłopcy. Inicjację przechodzi się w wieku od kilku do kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat. Czasem kilkukrotnie, gdy jej efekt nie zadowala starszyzny. Jej celem jest przede wszystkim przyjęcie do grona dorosłych, pełnoprawnych członków społeczności. Obrzędy składają się przeważnie z trzech faz. Pierwsza to taniec. Przez kilka dni, dzień w dzień rano i wieczorem grupa inicjowanych dziewcząt lub chłopców tańczy. Tańczą, aby wszyscy mieszkańcy wioski ich zobaczyli. To ważne. Dlatego też ludzie, którzy mieszkają w miastach, nawet w Libreville wracają do swoich rodzinnych wiosek, aby uczestniczyć w obrzędach. Tance odbywają się w specjalnie do tego przeznaczonych pomieszczeniach, kaplicach. 22

Po tej fazie następuje faza druga. Polega ona przede wszystkim na całodniowym przebywaniu w lesie, w towarzystwie osób dorosłych. W tym czasie następuje najbardziej tajemniczy fragment obrzędów. Inicjowana osoba dostaje początkowo niewielką dawkę specjalnych nasion, stymulujących i pobudzających podczas tej fazy inicjacji, polowania i podczas pobytu w lesie. To specjalna mikstura z halucynogennej kory korzenia rośliny Tabernanthe iboga. Starszyzna, pod nadzorem mistrza ceremonii, zwanego N ganga, podczas jednej z nocy podaje również dużo większą dawkę tej mikstury. To właśnie wtedy następuje najważniejsza część obrzędu. Będąca w transie pod wpływem środków narkotycznych osoba inicjowana kontaktuje się z bóstwami Bwindi. Musi później opowiedzieć jak było, co się działo, co się widziało. Jeśli opowieść zgadza się z tym, czego oczekują starsi, osoba zalicza ten etap inicjacji. Jeśli nie, ceremonię trzeba powtarzać. To jest tez czas, gdy na ciele inicjowanych osób umieszcza się symbol, oznaczający, że ta osoba przeszła inicjację, że jest pełnoprawnym członkiem grupy wyznających Bwiti. Kierowca pokazuje nam swój znak na ręku. Kolejna faza polega na przekazywaniu ważnych informacji i rad. O pochodzeniu społeczności, o życiu, o lesie, o zasadach rozwiązywania bieżących problemów, o tym do kogo należą poszczególne części lasu i wiele innych lokalnych mądrości. Bardzo to ciekawe, ale i bardzo mało dla nas zrozumiałe. Droga mija bardzo szybko. Kierowca nawet zapomniał włączyć nam tym razem pigmejskiej muzyki, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Docieramy do Koulamoutou szczęśliwie, choć późno. Trochę marudzimy z wyborem hotelu. W końcu decydujemy się na całkiem niezły hotelik Cafe Jacqueline za 14000 CFA na 3 osoby. Czas na porządny prysznic. I pisanie wspomnień. To też czas na buteleczkę gorzkiej żołądkowej na cześć jednej z najbardziej męczących górskich wędrówek po Afryce. Zasłużyłem też na ptasie mleczko. Nie wygląda wprawdzie już jak ptasie mleczko, ale smakuje tu wybornie. 7. Zoo w Lekedi Kolejny dzień. Kolejna pobudka skoro świt. Męcząca ta podróż. Z lenistwa nie zdecydowaliśmy się na podróż minibusem przed 6 rano. Zemściło się to na nas. Autobus o 7 jest pełny. Musimy czekać na ten o 9. Późno. W Moandzie będziemy po 3 godzinach. Jak dobrze pójdzie. Ktoś mówił, że cala droga jest asfaltowa. Jest szansa. 23