Wstanę i krzyż swój wezmę na ramiona, A gdy mnie pierwszy polski deszcz obmyje, Znów drgnie do życia dusza umęczona. Wierzę, że wrócę i tym tylko żyję. * Agata Ryżewska Golgota Wschodu Siekierczyn 2015 rok
Nienawidzę, gdy ktoś szpera niepotrzebnie w czyimś życiu. Poprawka, nie nienawidzę, bo to uczucie niszczy. Z natury jestem nieśmiała, ale nie miała to być praca o mnie, nie mam zamiaru was pouczać, co jest dobre, a co złe, gdyż każdego dnia sama uczę się tego. Nie ma to być o nienawiści, ludzkim wścibstwie, węszeniu gdzie popadnie, lecz o ludziach, których jednak przeszłość mnie zainteresowała i których przeszłość powinna interesować nas wszystkich. Więc dedykuję tę pracę tym wszystkim Sybirakom, by strata ich najbliższych, zmarnowane zdrowie, zabrana młodość, poniewierka, pohańbienie, głód i zimno, cały dramat, nigdy nie odeszły w zapomnienie więc Jeśli zapomnę o Nich, to Ty Boże na niebie zapomnij o mnie. Dziś miałam sen o Polsce Jak przed laty kwitły przede mną bujne krzewy głogów Nie poszarpanych bombą i granatem, [...] Dziś miałam sen, [...] Śniłam, że słyszę szepty i rozmowy [...] Że świat jest jasny, cudny, kolorowy Jak bywa w bajce albo w Polsce wiosną. I śniłam też, że było mi tak błogo, Że serce biło rytmem tak spokojnym, Jakby nie czuło żalu wcale, do nikogo, Jakby nie było nigdy, nigdy wojny.** Każdy na swojej drodze napotyka jakieś przeszkody. Los w tym przypadku nie ominął także mojej rodziny. Jest 12 lipca. Tydzień temu wróciliśmy do Polski. Babcia zmarła, a dziadek i rodzice wreszcie po ponad dziesięciu latach wyciągnęli do siebie ręce na znak zgody. I tu tkwił nasz problem brak porozumienia. W moich niewyraźnych wspomnieniach dziadek ukształtował się jako człowiek, kołyszący mnie na jednym kolanie, stukający w ucho i opowiadający niesamowite historie. Były to wyblakłe wspomnienia, lecz tęsknota przeważała. Po tym czasie pragnęłam poznać go na nowo. Owego człowieka, który do tej pory był mi zupełnie obcy, przywróciła mi z powrotem historia, która mimo iż tragiczna, zwróciła nam coś, czego dziadek nigdy nie miał. Usiedliśmy na sofie, on w swoim fotelu, spoglądając na nas smutnymi oczami spod denek okularów. Widziałam jak mu ciężko. Rodzice nie kwapili się do zadania jakiegokolwiek pytania, więc nie wytrzymując napięcia, wstałam i powoli wypowiedziałam jedyne, na co w tamtej chwili było mnie stać: Proszę, zrób to Opowiedz nam. I tak to się zaczęło... Nikt z nas nie odważył się przerwać mu opowieści, zbyt wielkie było to dla niego przeżycie, by nie pozwolić mu dobrnąć do mety. Po zakończeniu I wojny światowej rodzice i babcia bardzo długo oszczędzali pieniądze na kupno nowego domu, (jak wiecie, dziadek zginął w ostatnich dniach na froncie) potrzebowaliśmy go, nie tylko pod względem materialnym, potrzebowaliśmy go, by móc zacieśnić nasze więzi. Nie mieliśmy wysokich wymagań z racji, że wszystkie rzeczy, które do tej pory przynosił nam los, przyzwyczaiły nas do braku luksusów. Nie mówię, że mieliśmy najgorzej, co to, to nie. Umieliśmy żyć, ciesząc się radościami i dzieląc się troskami codzienności aż do czasu, gdy jasne do tej pory niebo zasnuły ciemne chmury Oni myśleli, że nie wiem, co się dzieje, ale nieraz już słyszałem niewyraźne głosy rodziców zza niedomkniętych drzwi kuchni, wypowiadające historie, które przeradzały się w przerażające, śledzące mnie na każdym kroku cienie i koszmary senne. To było zaledwie kilka lat temu, teraz jestem starszy, lecz bacznie chronię moje młodsze siostry przed rzeczami, których nie powinny usłyszeć. Tata jest nauczycielem matematyki w gimnazjum w Pszczynie, które w tym roku ukończyłem oraz aktywnym działaczem politycznym i byłym oficerem podczas I wojny światowej. Mama ukończyła szkołę i nie czuła potrzeby dalszego edukowania się, więc została po prostu naszą mamą i żoną naszego taty. Urodziłem się w 1924 roku, a 8 lat po mnie na świecie pojawiły się dwie identyczne istoty - moje siostry bliźniaczki. W nowym domu, który zakupiliśmy w roku, gdy urodziły się dziewczynki, zaczęliśmy odżywać na nowo. Z oczu mamy zniknął codzienny strach, a tato zaczął przebywać więcej czasu w domu, ucząc mnie przeróżnych technik budowlanych, mechanicznych i opowiadał fantastyczne opowieści. Na podwórzu stała głęboka studnia, która studziła nasze pragnienie w upalne dni. Niedaleko domu znajdował się staw, bogato zarybiony, więc ryba stała się nieodłącznym elementem naszego codziennego jadłospisu. I tak toczył się dzień za dniem, a nasze beztroskie dzieciństwo, które wydawać się mogło, zostanie kompletnie wycięte z naszego życia, jak jakiś pominięty punkt w danym paragrafie, toczy się jak gdyby nigdy nic. Około 8 kwietnia ponownie pojawiły się plotki. We wsi panował nastrój wyjazdowy, lecz nie chcieliśmy w to wierzyć. Tymczasem nieświadomie dla nas owa pogłoska z dnia na dzień realizowała się naprawdę. Gdy do moich uszu dobiegły pierwsze informacje na temat wysiedleń, po prostu nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. Dorośli może nie wiedzą, ale między nami młodymi- opowiadamy sobie różne historie zasłyszane przypadkiem lub opowiedziane przez innych. Być może większość z naszej paczki podczas redagowania ponosiła odrobinę fala wyobraźni, lecz w każdej opowieści zawsze jest ziarno prawdy i mimo wszystko w oczach innych widziałem, że dręczy ich to samo co mnie. Wielu ludzi już znikało w tajemniczych okolicznościach. Co teraz z nami będzie? Rankiem 12 kwietnia wieszałem z mamą pranie na dworze, podczas gdy dziewczynki bawiły się na niewielkiej werandzie z kotem, drocząc się z nim starą sznurówką znalezioną na strychu, którą umocowałem na końcu
kijka, by przypadkiem wredny Lucyfer ich nie zadrapał. Imię zawdzięcza swojemu diabelskiemu charakterowi, czarnej jak smoła sierści oraz zielonym ślepiom. Większość mieszkańców naszej dzielnicy ( tak nazywaliśmy szereg naszych domów i chatek, oddzielonych tylko niskim drewnianym płotkiem i ustawionych w dwóch długich rzędach, równolegle do zalewiska) skuszona promieniami słońca, postanowiła w końcu wyjść na zewnątrz bez jakichkolwiek obaw. Jeżeli mam być szczery, także czułem się bezpiecznie jak nowonarodzony lub jakby ktoś wstrzyknął mi potężną dawkę energii. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, co nas czeka, wynieślibyśmy się stąd jak najprędzej. Przed samym wieczorem, około godziny siedemnastej wstąpił do nas znajomy taty z pracy. Był to nauczyciel matematyki, którego strasznie lubiłem, zapewne dlatego, że wcale nie miałem z nim lekcji. Gdy przestąpił próg naszego domu, mimo woli od razu dostrzegłem coś w jego oczach. Zdenerwowanie. Zignorowałem to. W tamtych czasach prawie każdy chodził zdenerwowany lub zastraszony. Pomimo tego, że próbowałem przekonać mamę, że jestem na tyle dorosły, aby znieść prawdę, nie chciała mnie wpuścić do pokoju, który zamknęła na klucz. Rozmawiali ściszonymi głosami, lecz do moich uszu i tak parę razy dobiegł wyraz "Syberia". Syberia - kojarząca mi się ze śnieżnobiałą krainą skutą lodem. Ze zdławionym krzykiem wybiegłem na dwór, zaszywając się w lesie. Wiedziałem, że mnie nie znajdą. Toteż, gdy otrząsnąłem się z szoku, wróciłem w pobliże domu. Na ganku czekała już matka, wymachując zapaloną świecą, która nie dawała jej wiele więcej światła niż księżyc i gwiazdy. Rzuciła się na mnie, lecz ku mojemu zdumieniu, tuliła mnie do siebie. Wcale nie była wściekła. Usiedliśmy w trójkę przy stole, prawie nic nie mówiąc. Jak zwykle zjedliśmy ziemniaki, tym razem wyjątkowo udekorowane koperkiem zasianym przez mamę, po czym położyliśmy się spać. Jednak nowy dom czy jakiekolwiek inne rzeczy, nie mogą sprawić, by więzi rodzinne zacisnęły się jeszcze bardziej. W nocy do mojego pokoju wślizgnął się tata i pomimo ostrych zakazów i sprzeciwów mamy, wszystko mi opowiedział. Poczułem dumę, że jednak ktoś w tym domu traktuje mnie poważnie. W lutym osadnicy wojskowi walczący w 1920 roku, średni i niżsi urzędnicy państwowi, służba leśna i aktywni działacze zostali aresztowani jako szczególnie niebezpieczni dla państwa sowieckiego. Wywożono ich razem z rodziną na Wschód. Bez wyjątków. To by wyjaśniało parę niewyjaśnionych i podejrzanych zniknięć znajomych taty, których wcześniej widywałem w domu do czasu, aż nagle przestali przechodzić, a rodzice wspominać o nich, jak gdyby nigdy nie istnieli. Po czym, jak na rodzica przystało, zapewnił mnie, że nic nam nie grozi. Po cichu wyszedł z pokoju, a ja słyszałem już tylko ciche skrzypienie schodów i własne myśli. Nawet jeślibym sądził, że jestem w stanie wyobrazić sobie coś takiego, z pewnością żyłbym w błędzie. Był środek nocy. Na nogi, niczym alarm postawiło nas łomotanie do drzwi wejściowych kolbami karabinów maszynowych. Dopiero co ocknąłem się ze snu, wybiegłem na korytarz, po którym zmierzał już ojciec ku źródłu hałasu. Stałem przerażony i odrętwiały ze strachu. Niewyraźne słowa mamy dobiegały do moich uszu, gdy wetknęła w moje ręce jedną z młodszych sióstr. Stan całkowitego paraliżu nastąpił dopiero wtedy, gdy staliśmy już na dole, patrząc, jak wyważone drzwi leżą na podłodze, a oni przewracają wszystko w domu do góry nogami, wykrzykując raz po raz różne hasła. Przeprowadzali szczegółową rewizję, krzyczeli, aby wydać im schowaną broń. Przewracali meble i wyrzucali na podłogę książki, dokumenty i pamiątki rodzinne. Odsuwali szafy, poszukiwali zatajonych schowków i kryjówek. Nie znalazłszy nic, oznajmili, że mamy pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszej odzieży i trochę żywności, a potem mamy wyjść z domu i czekać. Zostaliśmy usadowieni w wielkich wozach z paroma innymi rodzinami, przewiezieni na teren szkoły i ulokowani w budynku. Spędziliśmy tam całą noc, na przemian czuwając i patrząc, jak zwożą coraz to kolejne rodziny. Sądziliśmy, że zamierzają nas wszystkich zabić, lecz następnego poranka o świcie podjechał po nas rząd długich wozów, w których kazali nam się umieścić. Następnie przewieźli nas na stację kolejową. Naszym oczom ukazał się ogromny pociąg z wieloma wagonami towarowymi, cały czarny z poobdzieraną i odpadającą farbą. Po kolei ładowano nas do wagonów towarowych, osobno mężczyzn (zostałem potraktowany jak dorosły mężczyzna), a osobno kobiety z dziećmi. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, gdy odpychano nas do zupełnie dwóch innych kolejek, a postaci mojej matki i sióstr oddalały się ode mnie z każdą sekundą. Pchany przez nacisk tłumu do przodu i trzymany za ramię przez ojca, po chwili poczułem, jak ktoś łapie mnie za ramiona i rzuca na twarde podłoże wagonu. Chyba mocno uderzam głową o ziemię, bo ostatnią rzeczą, jaką pamiętam po przebudzeniu, są wielkie drzwi, które zamykają przed nami dostęp do świata i głośny lament oraz jęki, przeplatany z żarliwymi modlitwami i pieśniami religijnymi. W wagonie panowałaby zupełna ciemność, gdyby nie to, że jest on stary i przez spróchniałe i podgniłe deski przebijają się promienie światła. Podczas, gdy moje oczy przyzwyczajają się do mroku, a ból w skroni wciąż narasta, po omacku odszukuję ojca, jednocześnie badając rękoma moje otoczenie. Nie wiem, ile czasu byłem nieprzytomny, gdyż zdaję sobie sprawę, że przez przypadek moje dłonie dotykają nieprzyjemnych substancji znajdujących się dosłownie wszędzie. W powietrzu czuję zapach zgnilizny i potu. Właściwie jest to mieszanka wszystkich najobrzydliwszych rzeczy o jakich człowiek nawet nie myśli. Mam odruchy wymiotne, lecz po chwili walki ze sobą przyzwyczajam się do warunków. Jest strasznie ciasno. Dostrzegam parę pryczy zrobionych z twardych desek, a po ich obydwu stronach kilka pozostałości po snopkach słomy. W samym rogu, skąd biło światło, znajdował się niewielki otwór w podłodze służący za ubikację. Małe okienka przy dachu były okratowane i tak szczelnie owinięte drutem kolczastym, że praktycznie nie spełniały swojej funkcji. Wykonuję te same ruchy, tylko w tył, aby z powrotem znaleźć się na swoim miejscu. Staram się nie wpadać w panikę, lecz strach dobiera się do mnie swoimi wielkimi mackami na każdy możliwy sposób. Odnajduję ojca tuż obok miejsca, w którym siedziałem na początku. Cały się trzęsie, więc zdejmuję z siebie okrycie i opatulam go, a po chwili czuję, jak jego głowa mocniej opiera się na moim ramieniu, a on sam zapada w głęboki spokojny sen. Nie miałem pojęcia, jaki jest dzień tygodnia, miesiąca czy która jest godzina. Jechaliśmy bez końca, jak skazańcy z wyrokiem na dożywocie, skazani na wieczną tułaczkę. Kilka osób straciło zmysły w wyniku zbyt długiego
przebywania w zamkniętym pomieszczeniu, na ziemi paru innych leżało już trupem, inni wydawali z siebie ostatnie tchnienia. Nieboszczyków musieliśmy wynosić i układać wzdłuż torów albo przenosiliśmy ich do wagonów trupiarni i odjeżdżaliśmy dalej. I tak leciały dni, których nie odróżnialiśmy już od nocy. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się na jakiejś stacji, gdzie wartownicy z hukiem otwierali drzwi i krzyczeli, a my na wpół przytomni, mrużyliśmy oczy przed światłem, czerpiąc hausty świeżego powietrza. Otrzymywaliśmy po misce zupy i wodzie. W wagonie robiło się luźniej. Postoje odbywały się regularnie, a w miarę oddalania się od polskich granic, mróz i chłód stawał się coraz silniejszy. Ile dni trwała nasza podróż, dokładnie sam nie wiem. Jestem za to pewien, że część z transportowanych osób nie dożyła końca drogi. Swego czasu zastanawiałem się, czy i dla mnie nie lepsza byłaby śmierć. W końcu przywieziono nas w okolice tajgi, za którą rozciągał się bezkresny step, mokradła i rzeki, dokładnie gdzie, nie wiem. Umieszczono nas w kilkunastoosobowych barakach, w których było bardzo zimno, pomimo tego, że na środku stał żelazny piecyk. Okazało się, że ojciec ciężko zachorował, lecz nikogo to nie obchodziło, bo już po dwóch dniach wszyscy dorośli mieli obowiązek stawić się gotowi do pracy. Wszystko, co kazali robić, robiłem mechanicznie, kompletnie nie myśląc właściwie o czynnościach, które wykonuję. Z początku ostro nas pilnowali i baczyli na każdy nasz ruch. Troszczyłem się o ojca, starając się, by nie musiał się zbytnio wysilać, na przemian z wnikliwym analizowaniem tego, co mogło stać się z resztą naszej rodziny. Powołano nas do robót w lesie przy wyrębie drzew i obrabianiu ich w niewielkim prymitywnym tartaku. Zesłańcom kategorycznie zabraniano wszystkiego, zwłaszcza oddalania się od terenu pracy i wszystkiego pozbawiono. Zdawało się, że ojciec miewał się coraz lepiej, gdy oddawałem mu część swojego dziennego wyżywienia i wyręczałem w paru sprawach. Pracowaliśmy ciężko. Do lasu chodziliśmy codziennie pieszo 8 kilometrów tam i z powrotem. Często zdarzało się tak, że musiałem nieść tatę, lecz szczęście w nieszczęściu nie ważył już tak dużo, by sprawiało mi to olbrzymi problem. Norma wycięcia drzew wynosiła 27 sztuk, za co otrzymywaliśmy 400 gram chleba i pół litra rybnej zupy. Prawie każdy z nas sporo wychudł i cierpiał na niedożywienie. Ludzie umierali na przeziębienie, ale nikogo to nie obchodziło. My nikogo nie obchodziliśmy. Stan fizyczny ojca pogarszał się wraz z moim psychicznym. Nie miałem pojęcia, ile wytrzymam, lecz przy nim musiałem zachować kamienną twarz. Parę razy musiałem ukryć fakt, że nie stawił się w pracy, o mały włos nie przypłacając to biciem, a nawet śmiercią. Wszechobecny głód wysysa ze wszystkich wokoło życie. Podczas robót w lesie, który momentami znajduje się na niewielkich wzniesieniach, zaobserwowałem w promieniu około 5 kilometrów od terenu nam wyznaczonego osadę podobną do naszej, otoczoną wartownikami i tym samym grubym murem, okolonym na górze grubymi kołami drutu kolczastego. Grupami wymaszerowywali stamtąd chłopcy niewiele młodsi ode mnie, bądź nawet w moim wieku. Pewien przyjaciel, o ile w tamtym momencie było możliwe mieć kogoś takiego, który pomagał w dostarczaniu gotowych kawałków drewna do spichlerza w tamte okolice, powiedział mi kiedyś:- "To już nie są dzieci, większość z nich wymarła z powodu głodu, zimna, chorób lub zbyt ciężkiej pracy fizycznej. Te, które wciąż jeszcze żyją, przestały się bawić i płakać. Utożsamili się ze staruszkami, czekającymi w domu spokojnej starości na swój kres : pożółkłe, milczące i zapatrzone w pustkę. Powiem ci - sama skóra i kości, choćby nie wiem, jakbyś chciał, nie byłbyś w stanie określić ich wieku, a nawet płci." Gdybym nie był wtedy wsparty o pień drzewa, prawdopodobnie upadłbym. Miałem jedno marzenie, zamknąć oczy i nigdy już się nie obudzić. Albo obudzić się i żeby to wszystko, było tylko jednym wielkim koszmarem. Myślałem o moich siostrach, były przecież takie delikatne, takie nieświadome. Gdyby umarły, matka załamałaby się, zwłaszcza, że wciąż nie wiedziała, że ja z ojcem żyłem. Zacząłem cierpieć na bezsenność, co wtedy było najgorszą rzeczą, jaka mogła Cię dopaść. Gdy spałeś, mogłeś znaleźć się w zupełnie innym świecie, wolnym od nieszczęść, ciężkiej pracy i niedoli. Pierwszy raz poczułem, że znowu jestem wśród żywych, gdy ten sam człowiek odnalazł moją matkę i przekazał mi informacje od niej i moich młodszych sióstr, które nie zostały potraktowane ulgowo i także zmuszane były do ciężkiej harówki w polu. Lecz żyły. I to sprawiło, że poczułem ulgę. Dni przeplatały się z nocami, tworząc tygodnie, a tygodnie łączyły się w miesiące. Przestałem rysować kreski na ścianach oznaczające ilość spędzonego tu czasu, bo dawno już pomieszały mi się ze szczelinami w ścianach naszego baraku. Podejrzewałem nawet, że kilka razy ktoś dorysował mi parę z nich. Co jakiś czas udawało mi się przekupić porcją kipiatoku mojego przyjaciela, który przekazywał krótkie wiadomości ode mnie dla mojej mamy i od niej odpowiedzi dla nas. Warunki egzystencji były wszędzie podobne: głód, nędza, choroby, wszy, pluskwy i niewolnicza praca od świtu do nocy, za którą płacono porcją jedzenia, której kaloryczność wynosiła tyle, ile potrzebuje osoba o siedzącym trybie życia w dogodnych warunkach. Wielu ludzi upominało się o zaległe racje, które rozdawane były w dowolnych terminach, a odpowiedź była zawsze taka sama : " Jednak przeżyliście, nie umarliście, więc nie ma o czym mówić". Nieregularnie i zazwyczaj nocą roznoszono nam kipiatok, "zupę", soloną rybę i jakąś kaszę. Brakowało wody, która zamarzała nam w rękach. Któregoś razu zobaczyłem starszego człowieka, który z pragnienia oblizywał żelazny pręt. Przeszedłem przez drzwi baraku, w którym temperatura była niewiele wyższa niż na dworze i położyłem się na pryczy obok ojca, patrząc w pustkę, jak dzieci z obozu obok. Parę razy zdarzało się, że ktoś próbował uciec lub obezwładnić wartownika, za co zapłacił najwyższą cenę. Nie ukrywam, że wiele razy korciło mnie, by zrobić to samo, lecz jedyną rzeczą, jaka mnie wstrzymywała, był mój ojciec, który nie poradziłby sobie z trudem wędrówki. Ja zapewne też nie, ale wtedy myślałem tylko o tym, by zrobić wszystko, aby się stąd wyrwać. Czasem zdarzały się grupowe bunty, ale z tego, co pamiętam, wszystkie zostały krwawo stłumione. Kres mojej wytrzymałości nastąpił niedługo potem. Podczas ładunku drewna, kawał bala spadł na ramię ojca, łamiąc mu prawą rękę i uszkadzając kręgosłup. Nie otrzymałem zgody na przetransportowanie go do szpitala. Diagnoza brzmiała tak: "długo nie pociągnie". Osłupiały poprosiłem jednego człowieka z sąsiedniego baraku, który był pielęgniarzem o pomoc przy ojcu. Dzień i noc nie spałem, tylko czuwałem przy ojcu, który ponownie zapadł w gorączkę. Dni stawały się jeszcze dłuższe, a czas, który poświęcałem na rąbanie drzewa, mijał mi na odchodzeniu
od zmysłów, podczas gdy mój ojciec umierał. Trzeciego dnia odszedł z tego świata w wyniku wychudzenia i odwodnienia oraz zapewne innych chorób, których nie byliśmy w stanie zdiagnozować. Nie miałem możliwości nawet rozpaczać nad jego śmiercią ani tym bardziej go pochować. Czułem się kompletnie wypłukany z emocji. Jedyne co mogłem i byłem w stanie zrobić, to przekazanie za pośrednictwem przyjaciela informacji mojej matce o zdarzeniu. Pech chciał, a może było to szczęście, że nie dowiedziała się o tym. Ona również nie żyła. Następnego dnia wybrano grupę osób, w tym mnie, która miała nazajutrz wolne od pracy w lesie i tartaku. Rozkazano nam zostać w obozie i stawić się przed kwaterą główną wraz z dźwiękiem trąby oznaczającej godzinę siódmą rano. Przeszliśmy kilometr lub dwa od placu zbiórki. Otrzymaliśmy polecenie wykopania głębokiej i długiej dziury. Grunt był twardy i zbity, pełen kamieni, ciężki do rozkopania. Po ukończonej robocie, późnym południem otworzono dotychczas zamknięte baraki, umieszczone z dala od tych mieszkalnych. Na światło dzienne wysypał się jak gruzy wielki stos ludzkich ciał. Były jak lalki. Nagie lub w strzępach łachmanów, wychudzone, same kości z zapadniętymi i obłąkanymi oczami, nieludzkie, patrzyły na nas z poziomu stóp. Niektóre pokryte plamami, na wpół zgniłe, połamane z grymasami bólu na twarzach. Z trudem wyrwałem się z uczucia osłupienia i spojrzałem po twarzach innych. Bladzi jak kreda, jak śnieg otaczający nas zewsząd. Przenosiliśmy ciała do dziury, by zrobić miejsce na nowe. Najgorsze było to, że prawie nie czułem ich ciężaru. Wmawiałem sobie, że to tylko sen, że to nie dzieje się naprawdę. Niektórzy nie wytrzymywali, lamentowali, padali na ziemię, a oni krzyczeli. Krzyczeli na nas ciągle, bezustannie z tą samą nienawiścią w głosie. I śmiali się, paląc papierosa. Sądziłem, że dam radę, dopóki nie zobaczyłem zwłok mojego ojca, przysypywanych resztką ziemi. To był jedyny mój sprzeciw, za który omal nie przypłaciłem życiem. Zbito mnie za brak posłuszeństwa i niewykonywanie należycie obowiązków. Zapamiętałem ostatni widok, który ujrzałem, nim zemdlałem - nieruchome już ręce, które niegdyś należały do człowieka i twarze zastygłe w bezruchu. Przyznać muszę, że jedyne co odróżniało nas wtedy od ciał leżących na ziemi, było to, że jeszcze się poruszamy. Czas leciał szybko, a ja nawet nie pamiętam, co wtedy robiłem, zapewne wpadłem w rutynę codziennych czynności połączoną z depresją. Praca, głodówka, sen. Od tamtego wydarzenia prawie w ogóle z nikim nie rozmawiałem. I tak nam tego zabraniano, gdyż coraz częściej wszczynane były bunty. Więźniowie twierdzili, że nie mają już nic do stracenia. Minęło lato, minęła jesień, a my wciąż byliśmy daleko od domu, gdziekolwiek on był. Żadnych informacji o moich siostrach. Mój przyjaciel został złapany i stracony. Nigdy nie czułem się bardziej samotny. Noc jak każda inna, bezsenna i głucha. Jednak w jednej chwili, zmieniła się nieoczekiwanie, gdy do moich uszu dobiegły słowa odbijające się echem od drewnianych ścian baraku: " Boże! Ty siły nam daj Będziem walczyć by znowu powstał Nasz rozszarpany kraj". *** Następnego poranka przyszła wiadomość, że możemy wracać do domu. Słońce oświetliło mi twarz, gdy wychodziłem z cienia budynku. Nikt nas nie pilnował, zostawili nas samych. Nadarzyła się okazja, aby uciekać stąd jak najdalej, do kraju. Mimo że to uczucie wydawało nam się tak odległe, tak nieznane, że prawie uwierzyliśmy w to, że nie potrafimy go już wyrażać, ku naszemu zdumieniu radość nie znała granic. Tak jak uprzednio, załadowano nas do wagonów. Tym razem podróż mimo że o głodzie, w zimnie i brudzie, odbywała się w zupełnie innych nastrojach, ze świadomością, że wracamy do domu, że mamy jakiś cel. Większość z nas została samotna, lecz nie było strachu, była nadzieja na nowe życie. Gdy dotarliśmy do granic Polski, wszyscy płakali, padając na ziemię lub z dumą stawiając pierwszy krok na ojczystej ziemi. Był to pierwszy krok w stronę lepszego i nowego życia. Patrzyłam na dziadka, jak przymyka powieki, po policzku płynie łza, a usta są w stanie wypowiedzieć tylko jedno, upragnione słowo: Przeżyłem! * Maria Niwińska - Wierzę, że wrócę... **Karaganda 1945 rok Anna Rudawcowa ***Fragment wiersza napisanego przez Annę Miłan