SALONIK LITERACKI NA ŚWIEBODZKIM



Podobne dokumenty

Ten zbiór dedykujemy rodzinie i przyjaciołom.

Na skraju nocy & Jarosław Bloch Rok udostępnienia: 1994

Żołądź o imieniu Jacek

BEZPIECZNY MALUCH NA DRODZE Grażyna Małkowska

Wolontariat. Igor Jaszczuk kl. IV

Izabella Mastalerz siostra, III kl. S.P. Nr. 156 BAJKA O WARTOŚCIACH. Dawno, dawno temu, w dalekim kraju istniały następujące osady,

JASEŁKA ( żywy obraz : żłóbek z Dzieciątkiem, Matka Boża, Józef, Aniołowie, Pasterze ) PASTERZ I Cicha, dziwna jakaś noc, niepotrzebny mi dziś koc,

Chrzest. 1. Dziękuję za uczestnictwo w Sakramencie Chrztu Świętego

Ziemia. Modlitwa Żeglarza

Rozdział II. Wraz z jego pojawieniem się w moim życiu coś umarło, radość i poczucie, że idę naprzód.

Pan Toti i urodzinowa wycieczka

Świat naszym domem. Mała Jadwinia nr 29

Kocham Cię 70 sekund na minutę, 100 minut na godzinę, 40 godzin na dobę, 500 dni w roku...

I Komunia Święta. Parafia pw. Św. Jana Pawła II Gdańsk Łostowice

WARTOSCI PRZEDSZKOLAKA OD MALUCHA DO STARSZAKA

Magiczne słowa. o! o! wszystko to co mam C a D F tylko tobie dam wszystko to co mam

ALLELUJA. Ref. Alleluja, alleluja, alleluja, alleluja. Alleluja, alleluja, alleluja, alleluja.

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

Spis treści. Od Petki Serca

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

I Komunia Święta. Parafia pw. Bł. Jana Pawła II w Gdańsku

Wiersz Horrorek państwowy nr 3 Ania Juryta

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

INSCENIZACJA NA DZIEŃ MATKI I OJCA!!

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?

Kto chce niech wierzy

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

Uwaga, niebezpieczeństwo w sieci!

MARZEC 2017 III INNE NUTKI

MISJE PRZYSZŁOŚCIĄ KOŚCIOŁA

Copyright SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015 Copyright for the illustrations by SBM Sp. z o.o., Warszawa 2015

Każdy patron. to wzór do naśladowania. Takim wzorem była dla mnie. Pani Ania. Mądra, dobra. i zawsze wyrozumiała. W ciszy serca

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

to myśli o tym co teraz robisz i co ja z Tobą

Anioł Nakręcany. - Dla Blanki - Tekst: Maciej Trawnicki Rysunki: Róża Trawnicka

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Małgorzata Moruś Scenariusz teatralno-muzycznej aktywności dzieci 6 -letnich "Częstochowa moje miasto"

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

PATRON NASZEJ SZKOŁY. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI urodził się 23 stycznia zmarł 6 grudnia 1953

ŻYCIE BEZ PASJI JEST NIEWYBACZALNE

Przedstawienie. Kochany Tato, za tydzień Dzień Ojca. W szkole wystawiamy przedstawienie. Pani dała mi główną rolę. Będą występowa-

Nazywam się Maria i chciałabym ci opowiedzieć, jak moja historia i Święta Wielkanocne ze sobą się łączą

W obecnej chwili w schronisku znajdują same psy, ale można oddać pod opiekę również inne zwierzęta, które czekają na nowy dom.

CZERWIEC. Bloki tematyczne: Nadchodzi lato Zwierzęta egzotyczne Pożegnanie przedszkola. Czerwiec to miesiąc wielu ciekawych wydarzeń w

AUDIO / VIDEO (A 2 / B1 ) (wersja dla studenta) ROZMOWY PANI DOMU ROBERT KUDELSKI ( Pani domu, nr )

Ekologiczne działania w postaci historyjki. Ratowanie kasztanowców. Our Eco Story. PG 13 Radom

Przez wiele lat szłam bezdrożami Nie znając lepszych w życiu dróg Widziałam smutne serca I płynące strugi łez Przyszedłeś Ty i wyschły wszystkie łzy

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

Po co istnieją muzea?

Nr 1. Małżeństwo to piękno. bycia we dwoje. Małżeństwo to poszukiwanie. drogi do celu. Małżeństwo to skarb. którym jest Wasza miłość.

Agnieszka Frączek Siano w głowie, by Agnieszka Frączek by Wydawnictwo Literatura. Okładka i ilustracje: Iwona Cała. Korekta: Lidia Kowalczyk

SZOPKA. Pomysły i realizacja: Joanna Góźdź

Spacer? uśmiechnął się zając. Mógłbyś używać nóg do bardziej pożytecznych rzeczy.

Newsletter. DeNews. Nr. 3 Dziewczyna z Nazaretu. SPOTKANIE DeNews. Temat: Matka Jedyna Taka. Wyjątkowo godz 22:00

SCENARIUSZ Z UROCZYSTOŚCI Z OKAZJI DNIA MATKI I OJCA

mówili, że ci ze Wzgórza wszystko przejadają; mam kozę, więc będę miała mleko i ser, i samą kozę. Wpuść tu tę kozę, mój kochany!

Niektórym z nas konieczna okazała się pomoc. Dzieci z naszej grupy dorównują sprawnością starszakom. Brawo!

W GRUDNIU W NASZEJ GRUPIE:

NASTOLETNIA DEPRESJA PORADNIK

Jezus Wspaniałym Nauczycielem

Śpiewnik. Teksty autorstwa Adriana Nafalskiego. Zapraszamy na stronę zespołu

KONKURS POEZJI DZIECIĘCEJ SZKOŁA PODSTAWOWA NR 2 PRZYMIERZA RODZIN

Pielgrzymka, Kochana Mamo!

MAŁA JADWINIA nr 11. o mała Jadwinia p. dodatek do Jadwiżanki 2 (47) Opracowała Daniela Abramczuk

Kopciuszek śpiewa piosenkę Gwiazdka PETRONELA: Ej, ej, śliczny z ciebie kocmołuch!

ASERTYWNOŚĆ W RODZINIE JAK ODMAWIAĆ RODZICOM?

Paulina Grzelak MAGICZNY ŚWIAT BAJEK

Pewien człowiek miał siedmiu synów, lecz ciągle nie miał córeczki, choć

INSCENIZACJA OPARTA NA PODSTAWIE BAJKI CZERWONY KAPTUREK

Biblia dla Dzieci. przedstawia. Kobieta Przy Studni

Biblia dla Dzieci przedstawia. Kobieta Przy Studni

Czy znacie kogoś kto potrafi opowiadać piękne historie? Ja znam jedną osobę, która opowiada nam bardzo piękne, czasem radosne, a czasem smutne

Jezus Wspaniałym Nauczycielem. Biblia dla Dzieci przedstawia

Weź w opiekę młodzież i niewinne dziatki, By się nie wyrzekły swej Niebieskiej Matki.

W MOJEJ RODZINIE WYWIAD Z OPĄ!!!

Mojżesz i plagi egipskie (część 1) Ks. Wyjścia, rozdziały 7-9

WYCIECZKA DO ZOO. 1. Tata 2. Mama 3. Witek 4. Jacek 5. Zosia 6. Azor 7. Słoń

Biblia dla Dzieci. przedstawia. Noe i Potop

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

Copyright 2015 Monika Górska

Chwila medytacji na szlaku do Santiago.

SPRAWOZDANIE Z AKCJI KOCHASZ DZIECI, NIE PAL ŚMIECI"

BIG DAY. Teksty do utworów z albumu:

Młodzi poeci czwórki w wierszach o mamie dla mamy

BURSZTYNOWY SEN. ALEKSANDRA ADAMCZYK, 12 lat

Marcin Ufnalski. Wiersz o Janie Pawle II. Laura Romanowska


Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

Królowa zwierząt. Dawno, dawno temu, przed wiekami w leśnej krainie stał. Klara Mikicka 5a

TO BYŁA BARDZO DŁUGA NOC

Katalog wzorów statuetek Statuetki z akrylu lub sklejki.

Anna Kraszewska ( nauczyciel religii) Katarzyna Nurkowska ( nauczyciel języka polskiego) Publiczne Gimnazjum nr 5 w Białymstoku SCENARIUSZ JASEŁEK

Język polski marzec. Klasa V. Teraz polski! 5, rozdział VII. Wymogi podstawy programowej: Zadania do zrobienia:

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

Chłopcy i dziewczynki

Hektor i tajemnice zycia

Bezpieczeństwo moje i innych na drogach.


Transkrypt:

SALONIK LITERACKI NA ŚWIEBODZKIM Zeszyt nr 11 9 listopad 2010 r.

Jesienny kwiat w wazonie, czy ciepły płomień kominka nastraja nas do wspomnień. W listopadowym numerze naszego Saloniku proponujemy teksty, które powstały w oparciu o autentyczne historie o ludziach i miejscach. Odnajdziemy tu rozpoznawane przez wszystkich miejsca na mapie - jest więc Beskid, Nowy Sącz, Bieszczady, Karkonosze, Lisiniec. Spotkamy postacie Ani i Piotra, którzy ślubowali w tym roku, bezimiennych przyjaciół z dzieciństwa na fotografiach w albumie, nie brakuje też historyjek o ukochanych zwierzętach. Jest też o powodzi z 1997 roku, którą przeżył wrocławianin. Odszukamy domy z bajki, parowozy, most na Odrze i huśtawkę. Barbara Pawlak

GRAŻYNA ADAMCZYK - LIDTKE Przygoda Gdy jechałam w Beskid Bliski to wiedziałam, że kraina gdzie podążam - jeszcze dzika, że przygoda się zaczyna. Znałam góry te za młodu, gdym dzierlatką będąc jeszcze próbowała je pokonać na wieczornej raz wycieczce. Był listopad, jesień złota. Zima jeszcze w dali stała gdy wycieczka po Bieszczadach w Nowym Sączu postój brała. Piękna była okolica. Buki w pąsach głóg w czerwieni. Nad Soliną - jak weselny szedł korowód barw jesieni. Żółcie, złota, pomarańcze, tam purpura się rozjarzy, to znów zieleń i malachit i kobalty - jak z witraży. A w listowiu promień tańczy, tańczy słońce pozłociste. Tu zabłyśnie, tam rozjaśni drżące na konarach liście. Feeria barw, świat urodziwy, jak zaklęty w stronach baśni. Tafla wody - cud prawdziwy! Tylko spojrzyj, potem zaśnij i w pamięci - snu słodkiego rozpamiętuj grę koloru i tę przestrzeń i tę ciszę i błękitny cień wieczoru, co nadchodził... W koło spokój, nic nie gada, nawet woda tu nie pluszcze. Słońce jasne - rzęs promienie swe ogląda tak jak w lustrze. Gdy powrotna droga biegła poprzez góry i wądoły zaprzężone jeszcze w kierat szły przez pola ciężkie woły. Pług ciągnęły, czy też bronę w górę, w dół i znów pod górę. Wolnym krokiem posuwając szedł za nimi patrząc w chmurę rolnik w rozwianym kaftanie, w czapce - ręką pot ocierał.

Za nim grzęznąc - kobiecina, której wiatr chuścinę zdzierał. (Dziś te góry odmienione...) W doborowym towarzystwie - będąc wówczas w młodych leciech, razem postanowiliśmy powałęsać się po świecie. Sama zarządziłam wyjście - prosto w góry, po kolacji, by poszukać górskich szlaków pełnych przygód i atrakcji. Zakupiliśmy latarkę, co ostatnia w kiosku była. Z mapą w dłoniach - cel wyprawy grupa sobie wytyczyła. Jest rezerwat, w nim schronisko - wyglądało nader blisko, z dwie godziny wędrowania, później nocleg i z powrotem, wprost do Sącza, koło rana. Idzie w górę grupka mała. Niezbyt dobrze szlak znaczony. Czasem trudno znaleźć znaki na kamieniu odwróconym. Droga wiedzie poprzez łąki ścieżynami co się wiły, a wtem nieoczekiwanie krople deszczu się zjawiły. Coraz mocniej deszcz zalewa ścieżki, krzewy i kamienie. Coraz trudniej iść do góry przez rozmiękłą śliską ziemię. W końcu wiatr nas zaczął trącać i przeszywać aż do kości. Coraz mniej w nas entuzjazmu i zabrakło już radości. Nadal pniemy się pod górę tam do lasu, byle dalej. Może tam ciut słabiej pada i nie wieje może wcale? Las już blisko, ale oto słońce gaśnie, zmierzch nastaje, a w wilgoci latarenka coraz słabsze światło daje. Nagle wiatr kierunek zmienia i do oczu śnieg nam wpycha ostry, zimny, lodowaty... trudno iść, trudno oddychać.

Patrzcie! Obok coś zaświeci. Tu zielone ślepia błysną z przodu, z boku, z lewa, z prawa, znów błysnęło, potem prysło... Strach nas jeszcze nie obleciał, ale bardzo już marzniemy. Gdzie rezerwat? Gdzie schronisko? Nie ma mowy! Nie dojdziemy. Trzeba szukać ludzkich siedzib, ale tutaj? Bądźże zdrowy! Póki co, nadal idziemy. Mokre wszystko, ziąb przejmuje. Wreszcie w dali jakieś światło tam za lasem połyskuje. Śnieg przeszkadza, lecz idziemy. Nikt z nas już nie oponuje. Stary dom solidny, z belek, długi strzechą jeszcze kryty w nim dwie izby: czarna, biała i obórka dla zwierzyny. Przez niewielkie dwa okienka na podwórko świeci światło. Gdyby ktoś je zgasił nagle trafić by nie było łatwo. Zapukałam więc nieśmiało w drzwi, co wnet się uchyliły. Gospodyni na próg wyszła. Dziwuje się z całej siły, że po nocy nas gromadka całkiem sama błądzi w znoju. Zaprosiła, posadziła, chleba dała, jajecznicy, a na koniec kubek mleka od krowiny, wprost z udoju. W tej to chacie czystej, ciepłej, zbudowanej z mocnych bali trzeba było już pozostać na noclegu u Górali. Góral z żoną jeszcze młodzi aż dwanaście pociech mieli. Wszystkie w rajtkach i sukienkach tak, jak stały - już w pościeli. Sześć leżało w łóżku taty, a sześć w mamy dużej pryczy. Gdybyś zechciał być dokładnym, to się w ogóle nie doliczysz. Dla wędrowców zgotowano na podłodze wielkie spanie na podwójnych pierzyniskach, by nie zmarzły - zwłaszcza panie.

Zanim sen spóźniony przyszedł na turystów utrudzonych Góral zaczął opowiadać, no i przyniósł album żony. Nim rozpoczął opowieści - jak tu żyli i od kiedy grzecznie spytał, czy zwierz jaki tam pod lasem nas na drodze nie powitał? Jeśli nie wilk, to ryś może, bo to pora, już pod zimę. Pada śnieg i może z lasu mróz wypędzać już zwierzynę bliżej ludzi, tam gdzie kury, albo krowy, czy barany (gdy pójdziemy górska ścieżką pewnie świeży trop spotkamy). Góral dziwi się mieszczuchom, młodym ludziom, co po nocy wybierają się w nieznane, żeby zbłądzić po północy. Strach obleciał mnie po krzyżu. Toć coś koło nas łaziło! A że nic nie było widać, nawet nas nie poruszyło. Oj młodziaki! Śpijcie szybko i do dnia na powrót w drogę, a na trasie uważajcie, bo was Wilcy zwietrzyć mogą. Nie wierzycie? Tu popatrzcie! W albumie mam fotografię. Co tu zimą można spotkać opowiedzieć nie potrafię. A na zdjęciu czterech baców trzyma kota... nie tygrysa! To był rabuś, co mi zakradł się do krówek.. Łeb mu zwisa, ogon długi, pędzle w uszach, a w poduchach łap - pazury. Ryś ogromny, co od dawna zamieszkiwał tutaj góry. Oj! nie byłoby wesoło gdyby spotkać go na drodze. Mógłby zabić, nadgryźć nieco, albo poturbować srodze. Potem Góral opowiada jak od dziecka w góry chadzał i przez wierchy, na Słowację partyzantów przeprowadzał.

I dziś jeszcze nadal chodzi tam na Czechy z kontrabandą. Przecież ciężko mu utrzymać gospodarstwo z dzieci bandą. Podziwiamy proste życie i hart ducha i pogodę, lecz pytamy czyliż chodzą gdzieś do szkoły dzieci młode? Jakże! Chodzą. Wprost przez góry. Aż do Sącza dojeżdżają, a jak schodzą, to w kolejkę sprytnie wnet się ustawiają: małe z przodu, duże z tyłu. Idą dzielnie poprzez hale, czy jest wiatr, czy niepogoda - one się nie boją wcale i gęsiego przez pagóry idą raźno wprost do szkoły, a gdy szlaki śnieg zasypie - tata kupić musi woły. Wtedy przodem idzie tata, przed nim wołek szlak przeciera, a za nimi koleiną wszystkie dziatki idą teraz. Idą tak do autobusu i wracają jedna drogą. Czasem gdy znów sypnie śniegiem, to doczekać się nie mogą, czy znów tato z wołkiem przyjdzie? Potem znów równiutkim krokiem pomykają przecineczką wprost do domu, nad potokiem. Ciężka dola, życie twarde, ale oto północ bije! Każdy z nas się szybko zbiera do snu, ledwo się umyje w misce z wodą, z wiadereczka, co dla wszystkich starczyć musi. Jeśli komuś nie starczyło już na mycie się nie skusi aż do rana, gdy poleci do źródełka ciągnąć wodę. Wnet padają ze zmęczenia głupie miejskie cepry młode. Sen przychodzi szybko cichy. Rano znów chleb z pieca, mleko... W suche ciuszki się ubrali i choć ciężko pod powieką wracać trzeba.

Już Góralka uśmiechnięta trasę na dół nam objaśni a słoneczko spoza góry piękny widok nam rozjaśni. Choć tu nigdy nie wrócimy, Do widzenia! Dziękujemy! Przecież jednak coś z nastroju tej krainy zabierzemy. Lat minęło ze trzydzieści i znów wracam w tamte strony, i oglądam, i się dziwię - jakże kraj ten odmieniony... Tu - jak dawniej - wróbli nie ma nad lasami fruną kaczki. Woły wyszły już z użycia, nawet konie - nieboraczki. Hen! Na stokach rosną domy, pawilony, pensjonaty. Odmieniają swe postacie nawet z drzewa stare chaty. Pokoje do wynajęcia, telewizja z satelity Już nie każdy tu przyjedzie,. Luksus - tylko dla elity! Wszędzie pieniądz, a z pieniądzem już wkraczamy do Europy. Tylko gdzie nam się podziały te poczciwe wiejskie chłopy? Tu ogródki i fontanny, tu asfalty, samochody. Już inaczej szedłby w góry zagubiony człowiek młody. W górach zginie - niewątpliwie, bo tu jeszcze dzikie drogi, ale nawet nie próbuję iść na halę - nie te nogi! Teraz spacer po alejkach trochę drogą, trochę szosą. Ani wyczyn, ni fantazja. Strach ze sobą wszyscy niosą. strach przed ludźmi, przed zwierzyną przed splątanych ścieżek mrowiem. Każdy kaszle, cherla, skrzypi i choć jedzie tu po zdrowie, woli leżeć na tapczanie, telewizję pooglądać, iść do sklepu, do kawiarni, ponarzekać, czegoś żądać...

A te góry piękne stoją, zapraszają ścieżynami Odkrywają cuda leśne ukryte pod konarami. Choć czas mijał, one stoją: dziwne, dumne, tajemnicze. Piętrzą garby niewysokie, lecz zdradliwe i dziewicze. Czasem rzucą wprost pod nogi wiatrołomów dywan suchy. Czasem wichrem opętane z wnętrz wydają pomruk głuchy. Zima iskrzą się perliście. Barwą krzyczą jesieniami. Latem tulą głowy w liście Wiosną płaczą strumieniami. Pełna Elfów i Chochlików ta kraina niepoznana. Mocno czuje ja i słyszę - jej urodą omotana. Ręka świerzbi by, by malować wszystko to, co widzę, słyszę i dlatego zamiast gadać o niej właśnie wiersze piszę. Śliczna wycieczka Jeżeli kiedyś rzucą cię Bogi na rymanowskie szlaki i drogi jeśliś podróżnik, albo turysta albo kuracjusz - rzecz oczywista strzeż się - czyś mały jest czy też duży wszelkich krośnieńskich tam biur podróży. Owoż zdarzyło się w jednej grupie że mieli razem zebrać się w kupie i na Słowację ruszyć z ochotą chociaż na drogach mokro i błoto. Autokar rusza spod Eskulapa w fotel zapada ostatnia gapa. Jadą i patrzą - pejzaż na dłoni ciężka waluta w kieszeniach dzwoni. Tour pilotuje jedna chłopczyna. Wygląda na to, że on zaczyna dziś po raz pierwszy prowadzić grupę. Jeśli się uda, to padnę trupem. Coś opowiada o okolicy wspomina wojny, zabitych liczy a my widoków pięknych spragnieni siedzimy w pustkę okien wpatrzeni.

Toż nie ta klasa - panie kolego! Gdzież go porównać do Antoniego co anegdotą rzuci, kawałem a potem jeszcze śpiewa z zapałem. Wszystko opisze - choć dawno ciemno i oknem dostrzec by to daremno ale opisze ze swadą wielką każdą chałupkę, budowlę wszelką, przybliży postać w ogóle nieznaną i tę o której w książkach czytano, kawał góralski opowie sprośnie poezją rymnie - aż serce rośnie. A To, co dzisiaj wiedzie wyprawę takie To jakieś dziwne, niemrawe. brak Mu prezencji oraz męskości Ale! Na razie jedziemy w gości. Już coraz bliżej góry wysokie gdzieś tam... granica jak sięgnąć okiem i coraz piękniej świat się przedstawia bo zamiast deszczu śnieg się pojawia. Stają szroniaste drzewa, doliny z zachwytu piszczą w aucie dziewczyny. W ruch aparaty ku oknom bieżą a góry błyszczą, a góry śnieżą. Mijamy Królik Polski, Wołoski przejazd przez kręte drogi, przez mostki... Wreszcie Barwinek, a w nim granica. Zaraz spytają co kto przemyca (?). Stoimy w szyku, autobus sapie, każdy za paszport szybko się łapie. Wchodzi pan celnik, groźnie spogląda i dokumentów ze zdjęciem żąda. Pozbierał wszystkie, ułożył w kupkę i się oddalił pod celną budkę. Autobus mruczy, dymi i dyszy. Swąd, że aż w płucach chrobot się słyszy. Cisza. Stoimy. Długo - niestety. Można poszukać by toalety... Jest? Nawet stoi domek kloaczy, lecz nikt do środka wpuścić nie raczy. Znów tradycyjnie na polskiej stronie każdy z nas prędzej w błocie utonie zanim przybytek znajdzie w potrzebie. Po tym poznamy - żeśmy u siebie. Wieść gminna niesie z kraju do kraju jeśli P o l a c y - to nie sikają. Autobus stoi. Przerwa w podróży. Ciekawe czemu przerwa ta służy? A jednak kłopot jakiś wynika...

Już każdy pytać chce przewodnika, a On tymczasem wpada - wypada, złym okiem toczy i... nic nie gada. Raz zapytany prosto w nos zaczyna nagle podnosić głos. Jeden kuracjusz - wściekły jak osa wyszedł i z nerwów ćmi papierosa. Ledwie pociągnął dwa duże szlugi a tu wyłazi już palacz drugi potem i trzeci, a wreszcie czwarty, lecz nasz autobus stoi uparty Stoi i dymi dmucha i smrodzi. ciekawe komu najpierw zaszkodzi? Pilot - meteor zajrzał i znika znowu podąża do drzwi celnika, za nim przemyka pan z Lwówka właśnie i głośno żąda jakichś - wyjaśnień! Nerwy puszczają. Wrze w autobusie, lecz ani drgniemy, tkwimy w przymusie. Wreszcie przybywa wieść dookolna że nasza droga może być wolna i że autokar przejechać może, lecz pan przewodnik n i e! nie daj Boże! Wnet zapytany o sedno sporu nie chciał rozmawiać. Był bez humoru. Wręcz przyduszony w całej tej biedzie oznajmił wszystkim, że lista jedzie. Każdy zapyta: co to za lista? Lista podróżnych - rzecz oczywista. Spytajmy zatem - co to się stało? Czy nas za dużo czy też za mało? On się tłumaczy - Celnik niecnota! Taka mu przyszła dzisiaj ochota, ze wczoraj puszczał, a dziś nie puszcza i nie pomoże cała ta tłuszcza, co rozsierdzona warczy i mruczy. Niech się podróżny czekać nauczy! Wszak to nie wina jest przewodnika że on nie lubi pana celnika. Wnet to załatwi i dobrze będzie. Niedługo kurier z Krosna przybędzie. A tym kurierem - pani od listy, co spisywała dane turysty. Pani pyskata i wygadana pewnie załatwi coś - proszę pana. Wtem pan ze Lwówka, nieco krzykliwy poszedł zapytać - Co to za dziwy? I jak z historii dalszej wynika sam przyprowadził pana celnika. Celnik słowacki w niejasnych słowach wskazał winnego i... znów się schował.

Długo. Godziny dwie już mijają... Ludzie pojęcia o tym nie mają kto tu zawinił i o co chodzi. Czemu autobus stoi i smrodzi? Po trzech godzinach zjawia się b i u r o. Aż z Krosna jedzie z papierów furą. Wszystko załatwia i macha listą. Skrzętnie unika styku z turystą. Wtem nagle znika! zatem jedziemy?! Gdzie tam! Po środku sobie staniemy między granicą teraz utkniemy... I nadal targi i nadal swary. Przewodnik poszedł znów na wagary. Nic nie załatwił, nic nie tłumaczy. W ogóle rozmawiać z nami nie raczy. W końcu ponownie celnik przybywa. Straszny bałagan już nam odkrywa. Palcem wskazuje winne pacholę. i... Puścił nas wreszcie. Przerwał niedolę Chłopię radosne. Nowa ochota. Już obiecuje góry ze złota: że na koszt firmy więcej zwiedzimy i dodatkowo coś zaliczymy. Nastrój powraca raźny i żwawy wszyscy się cieszą z dalszej wyprawy. Do Bardejova droga prowadzi. Tam skansen, kurort i dobre wody. Jakiej się napić - przewodnik młody wnet nam pokaże, dobrze doradzi. Teraz wysiadka ( gdzieś z boku drogi). Nie na parkingu? Parking za drogi! Tu zapytanie - Co nasze biuro mogło uczynić z pieniędzy furą, którą od wszystkich spiesznie zebrało, - czyżby na parking nie wystarczało? Lepiej odległość pokonać pieszo. - Niech się poślizgną! - Niech się ucieszą! A pani z laską - jeśli upadnie, to będzie śmiesznie, to będzie ładnie. N..no... nie upadła aż do kolacji. Przez to nie było żadnych atrakcji. Język na brodzie. Skansen, muzeum... i nagle ciemno. Świeci się neon. Teraz gromadą w pięknym ordynku stanęła polska grupa na rynku. Wieczór. Latarnie miodowo świecą. Tak by się chciało obejrzeć nieco. No i co z tego - kiedy zamknięto... i tak nas w tęgi bambus n a r ż n i ę t o.

Z rynku do sklepu - zalać robaka. Ot i wycieczka była to taka! Ktoś ma żal może? Jakimż to prawem? Przecież mieliśmy świetną zabawę. Obejrzeliśmy cuda i dziwa... za cały m i l i o n dali nam piwa. I zakończona wycieczka taaa...ka teraz do domu - zalać robaka. Rymanów 13.12.97 MIROSŁAWA MICHALSKA - WINKEL Wiersze poświęcam moim synom Mścigniewowi i Ściborowi. Ballada Taki duży przecież synku mi urosłeś i przerosłeś teraz synku prawie wszystko. No bo jesteś dzisiaj taki bardzo mądry, tylko powiedz, w które miejsce kliknąć myszką. Ty mi nie mów, że to proste, że są strzałki i że łatwo jest skojarzyć jedno z drugim. Ja wiem, synku już nie jedno mi nie wyszło. Tobie też się kiedyś może tak przydarzyć. Tylko pokaż mi ten krzyżyk i to miejsce, Ty mi nie mów, że tak łatwo plik otworzyć. Lecz jednego tobie życzę, to mój sprzeciw. żebyś też miał takie bardzo mądre dzieci. Też wysłuchasz, że to przecież takie proste i pomyślisz, w końcu miałem dobre chęci. Bo czasami nie wystarczy kliknąć myszką, by na zawsze coś zniknęło z mej pamięci. Masz Masz prawo marzyć o miłości i wyć nad grobem przyjaciela bo czasem zbiera się na mdłości, potem to innym się udziela. Masz prawo pisać takie wiersze, które dyktują serca szepty. Potem następne i następne. Bo życie mija bez korekty. Gdy obok ciebie chodzi szansa, masz prawo czasem nie skorzystać. A czyste życie to nie czysta. Jesteś człowiekiem, takie życie... To taki ssak wyższego rzędu. Masz prawo marzyć o miłości i to do popełniania błędów.

O książce z 1949 roku Mam taką książkę, wołam syna. Wiesz, rewolucji jest rocznica. A ten poeta, to też człowiek. Niby socjalizm chciał wychwalać, i o miłości jak najczulej. Ale wychwala jeszcze - wannę, wyprane portki i i koszulę. W każdym ustroju, takie życie. Choćby się otwierały nieba, od siebie zacząć przecież trzeba. Dziś ten,a potem inny cokół... Wiesz synu, że dobry ustrój to... - bochen chleba czysta koszula i święty spokój. ALEKSANDRA PIJANOWSKA ADAMCZYK Karkonoska ballada Czarny dom na kurzej stopce Czarny dom z piernika (chyba?) Z białymi okiennicami z lukru W lesie stoi Czarny Dom samotny Czy mieszka w nim Baba Jaga Z niedobrej bajki dzieciństwa Czy Jaś z Małgosią płaczą Uwięzieni w czekoladowej komorze? Wieczorem nie ma świateł W oknach Czarnego Domu Czy Baba Jaga zasnęła? A może Jaś i Małgosia Wepchnęli ją na łopacie Do pieca - a ta przez komin Wyjechała stąd z Karkonoszy Daleko na Łysą Górę A może dzieci uciekły Wygryzły czekoladowe drzwi Białymi zdrowymi ząbkami I zjadły skoble z cukru Te sprytne łakomczuchy Czy Baba Jaga znudzona Chce oddać do wynajęcia Czarny samotny dom ***

Gdy rankiem pójdziemy tam Do lasu pod Czarny Dom Ujrzymy napis na bramie: Do wynajęcia dom z piernika Dla uwikłanych w baśnie *** Łąkami szliśmy na przełaj Do lasu z którego Dom Wyrastał wieżą z cukru I czapką muchomora Na bramie nie było napisu A ciemne ściany Domu Może nie były z piernika?... (Bajki nie trzeba dotykać bo zniknie, jak bańka mydlana) Furtka się chwiała otwarta Wiodła w zwyczajny ogród A z budy wyjrzał zły pies... *** Gminna doniosła nam wieść Że mieszka w Domu starzec (co ósmy już dźwiga krzyżyk) Z żonką trzydziestoletnią Nazbyt frywolną - mówiono Słodki dom słodki dostatek Dla młodej łakomczuchy Związanej ze zwiędłym staruchem To cena złotej niewoli... A więc trwa bajka niedobra Tylko z obrazów dzieciństwa Wyszła inaczej przebrana By zmylić za sobą ślad... *** O zmierzchu wyszliśmy popatrzeć Po tamtej stronie doliny Na białej kurzej stopce Chwiał się samotny wśród lasu Wysoki Czarny Dom A potem mrugnęły światełka Dwa okna jak dwoje oczu I późno w nocy patrzyły Z czarnej już twarzy lasu Mówiono - Ona jest w domu Może dziś gości przyjmuje Może znów wezwą milicję... O jaki zgrzyt w zakończeniu! Niestety bajki dla dorosłych Tak się niekiedy kończą nagle Nic na to nie poradzi nawet Zielony czar Karkonoszy

Ni ciemnych lasów żywe piękno Czarny Dom żyje własnym życiem Życie od fikcji jest mocniejsze... Zachełmie 1963 Na Lisińcu Czarny modrzew, granatowe niebo i sierpniowy Wielki Wóz, co w młodości na skinienie powiek niedostępne światy wszędzie wiózł. Modrzew jakby czarnoskrzydły ptak wielki jastrząb - na niebie zawisnął, uśpionego Domu swojski znak, pełniąc nocną straż, na warcie przysnął... W szeptach liści stary włoski orzech przypomina wciąż różne sensacje: jak dziś - biwak harcerek i noce w śpiworze, kiedyś - jak dziecko spadło z drzewa, w czas wakacji. Na Lisińcu najważniejsze z drzew stara lipa tego Domu dusza, gra w niej pszczeli brzęk i ptasi śpiew, ona sieje woń, ozdabia i wzrusza. Na Lisińcu lisów brak, lecz są nutrie i na popas przybywają psy wędrowne, dosyć bałamutne, bo strzec Domu ani im się śni! Na Lisińcu kury wniebogłosy ogłaszają swoje ważne sprawy; czasem kotka ze stodoły nosek swój wychyli na świat tak ciekawy! Na Lisińcu dzieci od pokoleń trzech ogarniał ogród swą zielenią, tu wciąż głosy ich i śmiech wśród traw unoszą się nad ziemią. Ścieżką w pole, w Lasek na Lisińcu z lasku brzózki wyszły już z szeregu, jakby chciały, marząc o gościńcu, z polnej drogi startować do biegu. Iść w ulewę porzeczek czerwonych, w gęstwę krzaków można wejść i w trawach zginąć z oczu krewny i znajomym niby w dawnych dziecięcych zabawach. Na Lisińcu skromnie, pracowicie żyje się tu - ni na wsi, ni w mieście? Płyną lata, stare - nowe życie... Jak tu na Lisińcu będzie za lat dwieście?... Lisiniec lipiec - sierpień 1991

Zachód po sianokosach Łąki pola jadą wozami do domów pod dach zamieszkać z ludźmi i czworonożnymi ich przyjaciółmi siedzę pod miedzą na wątłej trawce rozpinam nad głową niebieski abażur prześwietlony zachodem grajcie świerszcze do wtóru ptakom wędrownym muzykantom niewiele już waszego grania komary jęczą - idzie noc trawy szepczą - idzie noc psy się zwołują - noc nadchodzi czuwamy na straży TERESA STEFAŃSKA - ZALEWSKA Idę walczyć, mamo Dziś idę walczyć, mamo Może mi przyjdzie polec tak samo Jak tylu polskich żołnierzy Poległo za wolność Bo w Polskę wierzę I świętość naszej sprawy Dziś idę walczyć mamo kochana Nie płacz nie trzeba Ciesz się jak ja Serce mam rozkołatane Serce mi dziś tak cudownie gra Dobrze mieć stena w ręku I śmiać się śmierci prosto w twarz A potem prać bez lęku za kraj za honor nasz Idę walczyć mamo Tylko nie płacz proszę. ALEKSANDRA ZAMORSKA Jesień w babcinym sadzie Gdy na włoskim orzechu tysiąc orzechów zatańczy węgierka śliwkami obwiśnie na powidła dla skrzatów; seledynem i złotem winne grona zabłysną jakby z orszakiem przeszli Dionizos i Bachus.

gdy nad studnią zieloną wiatr jabłonką zatrzęsie, w maliny spadną jabłka żółciejsze od cytryn; gdy zefir lekko zabrzdąka na eolskiej cytrze i liść rdzawy strąci na babcine ręce wiem, że lato odeszło wiem, że jesień przyszła... Na moście Reflektor fiołkowy w falach Odry światła i światełka za mgłą tam za drzewami za ulicami jest dom i mama dobra Tu my pogrążeni w miłości i w Odrze zakochany most płyną pod nami barki ze snami światłom na wprost - ku przyszłości Ta nasza młodość Miasteczko w szarym kolorze komuny rozkwitało co rok puszystymi lipami Jesienne światło jak z obrazu Chełmońskiego drgało nad łęgami Odry Zimowy wiatr ścinał nam krew w żyłach zaklejał rzęsy śniegiem Wiosenny deszczyk Szopenem kropił preludia liści Wciąż tam stoimy pod płaczącą wierzbą zmoczeni zakochani jak z niemego filmu Wygnana z raju Jabłoń obciążona jabłkami i grzechem pierworodnym zmęczona wieloródka rozsypuje owoce kołem

A gruszki wolne od grzechu aromatyczne pełne przepychu kuszą wciętą talią Jabłoń źródło dobrych i złych wiadomości siedlisko węża kryjówka szatana Obciążona grzechami za świat i ludzkość posądzona o... odpowiedzialna za... winna tego... Samotnie boryka się z losem jak żona pijaka opuszczona przez wszystkich MIKOŁAJ BIALIK A to Polska... (rzecz opowiedziana Aleksandrowi hrabiemu Fredrze o III Ogólnopolskich Prezentacjach Artystycznych Kolejarzy) Mości hrabio - mocium panie byłem w królewskim Krakowie, gdzie wyznaczyli spotkanie ludzie zakochani w słowie, mistrzowie pędzla i dłuta, znawcy ściegu, koronczarki, co o sobie powiadali: kolejarze..., kolejarki... Przybyłych w progu witali gospodarze bardzo mili; wygodną kwaterę dali i do stołu prowadzili. Wspólnie z gośćmi podziwiali, co zostało z wieków dawnych. Pięknie też opowiadali i o nowych rzeczach sławnych. I do teatru przywiedli. Krotochwilę wystawiali - Twoją hrabio. Starsi bledli, gdy młódź zasiadła na sali. Dama wzniosła sukni rąbek, chłopca wiodąc na pokusy, co niewinny jak gołąbek. A potem zdjęła desusy! Kiedy zaś dla prezentacji poproszono na salony, każdy mówiąc w swej oracji, że czuje się wyróżniony...,

że to przecież nie tak wiele..., że tylko dla przyjemności..., czekał miłych słów o dziele. W człowieku tkwi krzta próżności! Najpiękniej do publiczności same dzieła przemawiały; od miniatur po wielkości. Były powodem do chwały kwiaty, świątki i kolaże, różne hafty i korony, fotografie i pejzaże, zgrabne rymy i ikony. Podczas tej uczty dla ducha, by bractwo z głodu nie padło, podano też coś dla brzucha, czyli staropolskie jadło. Mówisz hrabio, że epoka Sasów nam się już nie zdarzy i że ja bujam w obłokach. Czyś Waść był u kolejarzy? Serce..., Polska... - z ust poety usłyszała panna młoda. Największe serca zalety to przyjaźń, życzliwość, zgoda. Wiem, gdy gości doświadczenia wesprę na poety słowie, że ta Polska - bez wątpienia była w tamtych dniach w Krakowie! 24 listopad 2006 Nasze lato Pamiętasz tamto lato? Pośród beskidzkich grani księżyc z twarzą pyzatą i my - tak zakochani, że nie do uwierzenia. Ku gwiazdom - co spadały, słaliśmy swe marzenia o dniach szczęścia. By trwały! Czas w miejscu stać nie umie. Lata gdzieś uciekają. Księżyc tonie w zadumie, że gwiazdy nie spadają. (Pewnie - byśmy do marzeń prawa już nie żądali). Kalejdoskop wydarzeń przybliży nas..., oddali... Jawi się ludzkie życie jako trudne pytanie. Lecz my - na marzeń szczycie, usłyszmy serc posłanie:

Precz z pamięci, co stratą! A wówczas - zakochani, znajdziemy nasze lato pośród beskidzkich grani. 2 lipiec 2007 Wielka powódź 1997 roku (widziana oczami Wrocławianina) Wrocław - ta dawna Śląska Dolnego stolica, wiekiem stateczna, choć jej duch młody zachwyca. Z dzisiejszym dniem splatają się tu dawne dzieje: Tum, i nowe osiedla, i Rynku pierzeje... W dni piękne, pełne słońca i w czas niepogody Odra - niby królowa środkiem toczy wody, a do tej pani dwórki kierują swe lica: Oława i Widawa, Ślęża i Bystrzyca. Nadchodził czas Kongresu. Przyszło się sposobić - stare wnętrza odnawiać i fasady zdobić. Dumny ten książę godnie chciał powitać gości; włożył bogate szaty, cenne kosztowności. Dni lipcowe nadeszły i w ten czas niedługi niebo się rozpłakało rzęsistymi strugi. Gruchnęła wieść złowroga: Wielkie idą wody! Kłodzko jest zalewane! Już w Opolu szkody! Woda niszczy dobytek i domy powala! Niźli w dziewięćset trzecim - większa będzie fala! Czas mienie zabezpieczać! Czas robić zapasy! Kolejki w sklepach stoją, jak dawnymi czasy. Atmosfera nerwowa. Ja tu stałem pierwszy! Chcę pięć chlebów... i wodę! I... jeszcze pampersy! Ten na strych meble dźwiga, ów - co będzie czeka, ktoś inny - przerażony za miasto ucieka. Jak w dniu apokalipsy wciąż groza narasta. Straszna woda z łoskotem wdarła się do miasta, wyciągając swe macki niczym ośmiornica; jakiś plac już zalany, zniknęła ulica. W owym dniu, ze straszliwym żywiołem w zawody szedł, komu sił starczało - czy stary, czy młody. Jeden w dno kije wbija. Wielkość fali bada, inny worki napełnia i wały układa. Ten ma auto, więc się zaopatrywaniem trudzi, tamten wyciągnął ponton i ratuje ludzi. Lecz między życzliwymi i tacy bywali, którzy się na nieszczęściu innych dorabiali. Jeszcze gdzieś zza zakrętu samochód wypada, a za nim pędzi fala... i cisza zapada. Powódź przepowiadana była już przed laty. W radiu i w telewizji wciąż komunikaty:

W muzeum nie ma worków, w ZOO ludzi trzeba. Tu brakło wody pitnej, gdzieś zwykłego chleba. Oczy pełne są strachu. Lęk się w serca wdziera. Ta wielogłowa hydra już ludzi pożera. Tam zalane mieszkania, tutaj dom się wali. Mieszkańcy uciekają tylko w tym, w czym stali. Wokół woda głęboka, w niej smary, benzyna. W sercach tylko bezsilność - załamań przyczyna. Minęła wielka fala. Cóż po niej zostało? Rany, co umęczone pokrywają ciało - szczeliny i pęknięcia, brak prądu i wody. Wokoło sterty śmieci wyrosły, jak wrzody. Poniszczone klejnoty. A płaszcz poszarpany Łazarza przypomina żebracze łachmany. Rzęsistymi zaś łzami zrasza się powieka, gdy z wyciągniętą ręką na jałmużnę czeka. I choć pomocne dłonie doń się wyciągają, ciężkie go jeszcze chwile przecież wciąż czekają. Ileż dni musi minąć? Kiedyż to się stanie, gdy z podniesionym czołem ten Książę znów stanie? 18 sierpień 1997 JAN STANISŁAW JEŻ Z tomiku Przyjaciele z dzieciństwa Czerwona Żyła chyba od zawsze. Potężna, z ogromnym, zaokrąglonym brzuchem, szczególnie po powrocie z pastwiska lub po zimowym przydziale siana, wielkimi rogami oraz zwisającym niemal do ziemi i nabrzmiałym do granic możliwości wymieniem. Tylko na przednówku stawała się jakby nieco mniejsza i trochę kanciasta. Wszyscy otaczali ją wówczas niezrozumiałym dla mnie szacunkiem i nawet jej współczuli. Codziennie rano i wieczorem piłem z zielonej, emaliowanej kwaterki ciepłe, spienione i niezwykle smakowite mleko od naszej Czerwonej. Nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek może być inaczej. Nawet gdy z czasem w zagrodzie pojawiła się druga, a potem trzecia krowa, nadal piłem mleko tylko od tej jedynej. Nie zastanawiałem się nawet, jak jest ono dojone bezpośrednio do tak małego naczynka, a żadnego podstępu nie podejrzewałem, bo mleko przynoszone w mojej kwaterce bezpośrednio z obory zawsze było wspaniałe. A takie mogła dać tylko Czerwona. Kiedyś zacząłem się zastanawiać, dlaczego nasza Czerwona nazywa się właśnie Czerwona. Bo właściwie nie była ona czerwona, a łaciata. Miała białe i brązoworude łaty. Nieuwzględnienie w nazwie koloru brązowego czy rudego mogłem nawet zrozumieć, bo kto to słyszał, żeby krowa nazywała się Ruda albo Brązowa. Rude to były tylko lisy czyhające na kury, wiewiórki, pies Pakułów, no i oczywiście Heniek Małeckich, ale przecież nie krowy. Zawsze, niezależnie od odcienia, nazywano je Czerwonymi, bo to ładnie i dostojnie brzmiało. Ale nasza Czerwona nie była w całości czerwona, tylko łaciata. Swoimi wątpliwościami podzieliłem się z tatusiem, kiedy w sobotnie popołudnie wrócił po tygodniu z pracy przy odbudowie stolicy. Powiedziałem mu wówczas, że skoro nasza Czerwona nie może nazywać się Biało - brązowa lub Biało - ruda, a nawet Łaciata, bo ta nazwa zarezerwowana jest dla białoczarnych, to można ją przecież nazwać Biało - czerwona. Tato popatrzył na mnie z zatroskaniem, rozejrzał się dookoła i tajemniczo powiedział: Synku, nie mów tak więcej, szczególnie przy obcych. Biało czerwona jest tylko jedna, o niej należy mówić z szacunkiem. Nic z tego nie zrozumiałem. Jak to jedna,

skoro u Wróblów, Kamienieckich, Przybyszów, a nawet u Ostatków są podobne krowy. A naszą Czerwoną wszyscy przecież szanujemy. Ja z czasem podrastałem, a Czerwona stawała się starsza i dawała coraz mniej mleka. Któregoś wieczoru podsłuchałem, jak rodzice mówili, że Czerwoną trzeba odwieźć do Wyszkowa na jarmark. Nie wiedziałem co to jest jarmark, ale musiało to być coś niezwykle dobrego, bo ilekroć rodzice lub nawet którekolwiek z nich jechało do miasta na jarmark, zawsze w domu pojawiały się dropsy, kaszanka lub mortadela, nieraz skrzyneczka marmolady, a czasem nawet bielusieńki chleb nałęczowski; więc Czerwona też tam będzie żyć w luksusach. Dlatego nie rozumiałem, dlaczego przed wyjazdem na jarmark unikano w domu rozmów o Czerwonej, a ona miała bardziej niż zazwyczaj smutne i łzawiące oczy. Kiedy wywożono ją z podwórka w klatce zmontowanej na furze, stałem w bramie, patrzyłem na oddalającą się Czerwoną i kiwałem jej dłonią. W pewnym momencie odwróciła głowę w moją stronę i pożegnała się swoim krowim muuu. Gniada Pamiętam ją z czasów, kiedy była jeszcze małym źrebiątkiem. Już wówczas fachowcy mówili, że będzie piękną i dorodną klaczą. I nie mylili się, piękniała oraz rosła o wiele szybciej niż ja. Bo kiedy ja byłem jeszcze przedszkolakiem, to Gniada - tak ją nazwaliśmy - wyrosła na okazałą i dojrzałą klacz, potrafiącą ciągnąć wóz z największym ładunkiem i pług po najbardziej zaperzonym polu. Lubiłem ją bardzo, zresztą nie tylko ja. Wszyscy podziwiali jej niezwykłą siłę, posłuszeństwo, urodę oraz niebywały spokój. Byłem nawet zazdrosny, gdy obcy poklepywali ją i podziwiali niemal doskonałą budowę i piękną maść. Bo Gniada miała rzeczywiście posągowe kształty, lśniącą, czerwonobrązową sierść i czarną, bujną grzywę oraz taki sam ogon. Kilka razy w tygodniu, za zgodą dorosłych, czyściłem zgrzebłem jej błyszczącą sierść, czesałem grzywę i splatałem w dziesiątki warkoczyków oraz wiązałem fantazyjny węzeł na ogonie. Obowiązkowo w warkoczyk opadający jej między oczy wplatałem czerwoną kokardkę, by przypadkiem ktoś jej nie zauroczył. Gniada odwdzięczała się za to dobrotliwym spojrzeniem, ciepłym pomrukiwaniem, a niekiedy nawet lizaniem po twarzy, rękach i plecach. Lubiłem zapach jej ciała, szczególnie woń jej bułkowatych odchodów, a nawet tak popularnych przegazówek. Rozpoznawałem też jej bułeczki leżące na drodze, bo tak kształtne odchody mogły pochodzić jedynie od naszej Gniadej. Zdarzało się czasami, że po nocy Gniada miała rozczochraną i potarganą grzywę. Zbierało się wówczas lokalne konsylium, któremu zawsze przewodniczył wuj Kamieniecki mieszkający tuż za miedzą, który zawsze wszystko wiedział najlepiej. A najbardziej to znał się on na strachach i wiedział o nich prawie wszystko, nawet co, gdzie i jak straszy w najbliższej okolicy. Często opowiadał o nich podczas zimowych, wieczornych spotkań, co u dzieci, ale również i niektórych dorosłych, wywoływało zaciekawienie i niepokój. Nie wiem gdzie wuj się tego wszystkiego nauczył, ale na pewno nie bez znaczenia był kilkumiesięczny pobyt w pułtuskim więzieniu za kradzież z pobliskiego lasu suchych gałęzi na opał. Kiedyś owo konsylium orzekło, że Gniadą męczą zmory. I z pewnością muszą to być zmory płci męskiej, choć zdarza się czasami, że zmora może być tej samej płci co jej ofiara. Ale wuj Kamieniecki znał też sposób na zidentyfikowanie zmory. W sobotę o zachodzie słońca należało uciąć strzęp poplątanej grzywy, wcisnąć w szczelinę między belki chałupy, zabić drewnianym klinem oraz wypowiedzieć formułkę: Zmoro, zapraszam cię jutro na śniadanie. Zmora podczas niedzielnego śniadania pojawi się pod byle pretekstem. Któregoś dnia po raz kolejny dostrzegłem poplątaną grzywę Gniadej. Poczekałem wówczas do sobotniego zachodu słońca i w tajemnicy przed domownikami zrobiłem wszystko według wujowej instrukcji. I rzeczywiście podczas niedzielnego śniadania pojawiła się w naszym domu ciocia Julka, żona wuja Kamienieckiego. Nikt inny w tym czasie nie przybył. I niby wszystko było jasne, tylko że ciocia Julka bywała w naszym domu po kilka lub kilkanaście razy dziennie. A to po sól, cukier, chleb, mleko lub też przekazać najnowsze plotki przyniesione z kościoła lub sklepu. Miałem więc niebywały dylemat, bo choć ciotka dość często wieczorami myła mi zabrudzone do granic możliwości nogi, to od tego momentu nabrałem do niej sporego dystansu. Gniada zawsze poruszała się dostojnie, powoli i z niezwykłą gracją. Na ogół stępem, czasami kłusem, szczególnie podczas powrotów z jarmarku w Wyszkowie, ale chyba nigdy galopem, a tym bardziej cwałem. Często służyła też do jazdy wierzchem, bo rowery w najbliższej okolicy mieli tylko listonosze Wróbel oraz Szczerba, młynarz Kmoch i jeszcze ktoś, kto niedawno wrócił z Ameryki. Do krótkich podjazdów służyły więc konie. Czułem się niesamowicie dumny, kiedy jechałem przez wieś wierzchem, na

oklep, bez żadnej uprzęży na urokliwej Gniadej, a ona stąpała najbardziej fantazyjnie jak potrafiła. Była jednocześnie ambitna i nikomu nie pozwalała się wyprzedzać. Zdarzyło się kiedyś, że gdy wracaliśmy ze wsi do domu piaszczystym gościńcem, wysadzonym po obu stronach garbatymi wierzbami, nad drogą przelatywał dwupłatowy samolot, nazywany przez nas parkotem. I kiedy cień samolotu zbliżył się do Gniadej i zaczął ją wyprzedzać, ta ruszyła kłusem, potem przeszła w galop i być może nie pozwoliłaby się wyprzedzić, gdyby nie moje przeraźliwe krzyki, kurczowe trzymanie się grzywy oraz wyraźne osuwanie się z jej grzbietu. Gniada co roku po wykopkach odbywała kilka wypraw do stolicy, ciągnąc za sobą wóz załadowany worami ziemniaków. Pociła się wtedy i ciężko sapała, szczególnie podczas podjazdów pod wzniesienia drogi, ale nigdy nie zawiodła. Powroty do domu z pustym wozem były już drobnostką. Wtedy pozwalała sobie nawet na lekkiego kłusa. Tych żywicielskich podróży odbyła wiele. Podczas jednej z nich towarzyszyłem Gniadej i starszemu bratu. Któregoś jednak razu zasłabła w połowie drogi do celu. Rzekomo ochwaciła się. Nie pomogli nawet weterynarze sprowadzeni z Radzymina. Czułem ogromny żal, że nie towarzyszyłem jej w tej ostatniej drodze. Indajka Była to chyba połowa maja 1953 roku. Moja siostra Marysia, wówczas piątoklasistka, ambitna aktywistka Organizacji Harcerskiej i kandydatka do Związku Młodzieży Polskiej, od kilku dni po powrocie ze szkoły popisywała się przed młodszą od niej o trzy lata Wandzią swoją wiedzą o osiągnięciach nauki radzieckiej. Ja też przy okazji nasłuchałem się opowieści, jak to radzieccy uczeni zmieniają kierunek biegu rzek, budują urządzenia, o jakich zachodni kapitaliści nie mogli nawet śnić, a szczytem ich sukcesów były odkrycia w dziedzinie rolnictwa, sadownictwa i hodowli zwierząt. Dużo słyszałem o Łysence, a Iwan Miczurin był chyba największym geniuszem świata, pomijając oczywiście nieosiągalny geniusz zmarłego przed kilkoma miesiącami nieodżałowanego Stalina. Tak mi to zaimponowało, że zapragnąłem być takim polskim Miczurinem. A w przekonaniu tym utwierdził mnie Kazik Wróblak, który kiedyś z uśmiechem na ustach powiedział Marysi, że Miczurin to nawet skrzyżował jeża z wężem i otrzymał drut kolczasty. Nie bardzo mogłem to zrozumieć, ale skoro powiedział to Kazik, to musiało być prawdą. Bo trzeba wiedzieć, że Kazik od kilku miesięcy był uczniem u samego mistrza Sikory mieszkającego w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich, ponoć najsłynniejszego szewca stolicy. Kazik też zamierzał zostać słynnym szewcem. I wtedy przy okazji zrozumiałem, o czym myślała ciocia Kamieniecka, kiedy w sekrecie mówiła do mojej mamusi, że Kazik smali cholewki do naszej Marysi. Musiało to mieć przecież związek z szewstwem i wówczas pomyślałem nawet, że skoro smali do niej cholewki, to z pewnością kiedyś zrobi jej piękne warszawskie czółenka. Z niecierpliwością oczekiwałem na pójście do szkoły, ale że czas dłużył się niemiłosiernie, postanowiłem działać samodzielnie. Nie to, że chciałbym od razu zmienić kierunek biegu Bugu, lecz na razie tylko strumyka płynącego tuż za naszym domem w kierunku lasu. Czekałem tylko do rana następnego dnia, kiedy Marysia i Wandzia pójdą do szkoły, a mamusia z Kazikiem pojadą furmanką na bindugę. Do samego południa budowałem zapory i śluzy, lecz strumyk wciąż był nieposłuszny i nadal płynął w kierunku lasu. A skoro to się nie udało, uznałem, że większy sukces odniosę w poszukiwaniu rudy żelaza na bagnistych pastwiskach pod górami. Musiała być na pewno, bo woda była tam rdzawa i dziwnie cuchnąca. Już oczami wyobraźni widziałem na obrzeżach naszej wsi kopalnie, huty i walcownie. Pomyślałem też, że może przy okazji zbudują tu piece martenowskie, którymi tak zachwycała się Marysia. Po obiedzie założyłem na nogi kalosze, wziąłem zaostrzony metalowy pręt i ruszyłem na poszukiwanie. Całe popołudnie kłułem trzęsącą się murawę, wystraszając stada czajek, a pręt wciąż nie chciał trafić na cokolwiek twardego. Zrezygnowany ruszyłem pod wieczór w kierunku domu i omal nie rozdeptałem jajeczka leżącego w kępiastej trawie. Było nieco większe od jaja gołębiego, mniejsze od kurzego i pstrokate jak indycze. Musiało to więc być jajko czajki. Wziąłem je do ręki i zacząłem szukać gniazda, by je tam zostawić, lecz nagle doznałem olśnienia. Bo skoro krzyżówki udawały się Miczurinowi, to dlaczego mnie miałyby się nie udać. Postanowiłem więc, że zrobię krzyżówkę czajki i indyka. Po drodze wymyśliłem nawet nazwę dla tego nowego, nieistniejącego jeszcze gatunku. Miała to więc być indajka. A dopóki będzie sama, będzie to też jej imię. Po powrocie cicho zakradłem się do kurnika, w którym indyczka od kilku dni wysiadywała jaja. Delikatnie włożyłem jajeczko czajki do gniazda między jaja indycze tak, żeby nie było widoczne i jakby

nigdy nic poszedłem do mieszkania. Po kilkunastu dniach zaczęły się wykluwać indycze pisklęta, a z nimi również moja Indajka. Dyskretnie usunąłem czajcze skorupki i czekałem na reakcję mamusi. Długo nie musiałem czekać, bo Indajka mocno różniła się od indyczek. Była mniejsza i bardziej krępa. Wszyscy zachodzili w głowę, cóż to za dziwoląg się urodził. Żeby eksperyment się nie wydał, dziwiłem się i ja, ale byłem jednocześnie dumny nie tylko z nowego przyjaciela, bo takim miała ona zostać, ale również z pierwszego naukowego sukcesu. Indajka karmiona była razem z pozostałymi pisklętami; z początku jajkiem gotowanym na twardo, pokrojonym z krwawnikiem na drobne kawałeczki, a po paru dniach również kaszą jaglaną, jęczmienną, pęczakiem i ryżem. Razem też wychodziła z całym ptasim stadkiem na spacery. Zawsze jednak próbowała odłączyć się od grupy, czemu stanowczo zapobiegałem. Była coraz bardziej inna od pozostałych piskląt, a szczególnie wtedy, gdy zaczynały nabierać upierzenia. Inaczej też się zachowywała, była jakaś ruchliwa i niespokojna. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na to dziwactwo, snuli też różne teorie na temat jej wyglądu i pochodzenia, a ja po cichu triumfowałem, bowiem sukces był oczywisty. Indajka była właśnie tym, o czym marzyłem. Myślałem już nawet o tym, jaki to będę ważny, kiedy we wrześniu pójdę do pierwszej klasy. Któregoś dnia indycze stadko wróciło z łączki bez mojej Indajki. Długo szukałem jej na podwórku, w krzewach porzeczek i w olszynach, a nawet w strumyku, któremu kiedyś chciałem zmienić bieg. Nigdzie jej jednak nie było. Poszedłem wtedy na parowy, gdzie niedawno znalazłem czajcze jajeczko. I tam, o dziwo, spotkałem kilka stadek małych czajek. Wszystkie wyglądały tak samo jak moja Indajka. Być może była ona wśród nich. Do domu wracałem trochę smutny. Z nadzieją spoglądałem na stadko piskląt, ale wciąż były w nim tylko indyczki. Łatka Wszyscy tak na nią mówili. Nikt nigdy nawet nie zastanawiał się, kiedy zaczęto tak ją nazywać. Było rzeczą oczywistą, że skoro miała białe i czarne łaty, to musi być Łatką. Nie mogła przecież być Łaciatą, gdyż tak nazywano tylko krowy. A świnia to nie krowa i musi mieć inne imię. Łatka była z własnego chowu. Wszystkie pozostałe prosięta były białe, jeżeli w ogóle świnie mogą być dosłownie białe, tylko ona urodziła się takim odmieńcem. Nikogo to nie dziwiło, bo takie prosięta pojawiały się dość często. Wuj Kamieniecki, który zawsze wszystko wiedział najlepiej, a krótkotrwałą edukację odbył również w więzieniu, ze znawstwem rzeczy oznajmił, że jakimś przodkiem Łatki z pewnością musiał być dzik. Zaintrygowało mnie to bardzo, gdyż w żaden sposób nie mogłem pojąć, jak to możliwe, żeby prosię wychowane w chlewie może mieć przodka dzika, który hasa po lasach i odległych łąkach. - Na pewno wuj Kamieniecki kłamie jak zwykle - pomyślałem i więcej nie zaprzątałem sobie tym głowy. Wszystkie prosięta rosły szybko, tylko Łatka jakoś od nich odstawała, ale na to też znalazłem wytłumaczenie. No bo przecież Janek Wróblak, chociaż starszy o cały rok, też był sporo niższy nie tylko ode mnie, ale również od innych pierwszoklasistów; więc Łatka także nie musiała tak szybko rosnąć jak pozostałe prosięta. Z czasem część prosiąt wywieziono do Wyszkowa i sprzedano na jarmarku, pozostałe tuczono na własny ubój. A Łatki nie zakwalifikowano ani do jednej grupy, ani do drugiej. Może była tego świadoma, bo od początku jakoś stroniła od świńskiego towarzystwa. Szybko zaprzyjaźniła się z Mruczkiem i pieskiem Pankiem. Z nimi spędzała wiele czasu, tylko na karmienie i nocleg wracała do chlewa. Razem bawili się na podwórku, razem przeciskali między sztachetami płotu i baraszkowali na łączce lub w zbożu. Sąsiadów dziwiły te igraszki. Kiedyś to nawet podsłuchałem, jak wuj Kamieniecki w wielkim sekrecie mówił mojej mamusi, że widział naszą Łatkę i Panka, jak parzyły się w życie. Mamusia fuknęła na tę wieść, szybko odwróciła się i odeszła. Nie wiedziałem, co to znaczyło, ale domyślałem się, że musiało to być coś bardzo złego, więc też odrzuciłem tę wiadomość. Bo przecież Łatka i Panek byli moimi przyjaciółmi, dlatego nic złego robić nie mogli. Łatka bardzo lubiła przeglądać się w wodzie, gdy ta stała na podwórku w balii, wannie lub szafliku. Mogła to robić niemal całymi godzinami. Nikt nie mógł zrozumieć tego nietypowego upodobania, dlatego ja na własny użytek znalazłem jego wytłumaczenie. Łatka z pewnością musiała podejrzeć moją siostrę Wandę, gdyż ta bez przerwy mizdrzyła się do lusterka i czymś podmalowywała sobie usta i policzki. Kiedyś Łatka tak bardzo zapragnęła patrzenia w swoje odbicie, że oparła się przednimi nóżkami o niski krąg otwartej studni i długo wpatrywała w lustro wody. Pech chciał, że w tym czasie pojawił się na podwórku

wuj Kamieniecki. A jego bały się nie tylko wszystkie okoliczne psy, ale również inne zwierzęta oraz dzieci i niektórzy dorośli. Kiedy więc usłyszała jego głos, na oślep ruszyła przed siebie i wpadła do studni. Na szczęście była ona głęboka tylko na cztery kręgi. Podbiegłem wystraszony i zdumiony stwierdziłem, że Łatka bez problemów utrzymuje się na powierzchni wody. Kiedy wuj zanosił się ze śmiechu, przyciągnąłem drabinę, z trudem wpuściłem ją do studni i wyjąłem z niej wystraszone prosię. Mijały kolejne tygodnie i miesiące, ostatnia jej rówieśnica został zabita i ćwiartkami sprzedana sąsiadom, a ona wciąż wyglądała jak kilkutygodniowe prosię. Nie tylko nie rosła i nie tyła, ale nie było też widać objawów starzenia. Coś jednak trzeba było z nią zrobić. Wówczas sąsiedzi podpowiedzieli, że trzeba ją sprzedać na jarmarku jako półtoramiesięczne prosię. Stanowczo protestowałem, ale nikt na to nie zważał. W piątkowy ranek ze smutkiem patrzyłem na oddalającą się furmankę i ukradkiem ocierałem łzy, chociaż miałem nadzieję, że nikt jej nie kupi. Modliłem się nawet o to. Wczesnym popołudniem dostrzegłem wracającą furmankę. Kiedy wybiegłem na spotkanie, z daleka usłyszałem cieszącego się brata, że Łatka sprzedała się dobrze. Szybko zawróciłem do domu i mocno utuliłem smutnego Panka. WIESŁAW LIBNER Ania i Piotr Ania i Piotr Narzeczeni Dzisiaj Sobie Zaślubieni Już obrączki spasowane Ubrania odprasowane Rodzice błogosławili Szczęścia Zdrowia im życzyli Podzielili chlebem, solą Wzruszyli się Swoją dolą Ksiądz odbierze Śluby Wasze Na Swobody przed ołtarzem Co Bóg złączył w Majestacie Nie rozłączy Nikt na świecie Niech Nam żyje Para Młoda Elegancja, Wdzięk, Uroda Jedyna Taka na Świecie Drugiej Takiej nie znajdziecie Politechnika pamięta Ich wysiłki nie od święta Logistykom się kłaniają Stare Czasy wspominają Erasmus też ich pochwalił W Porto porto im postawił Fatima Ich zaprosiła Błogosławieństw udzieliła Nasze Pszczółki Znakomite Mocno pracują od świtu Nowego ula szukają Inwestują, zarabiają Wszystko pięknie jest dobrane Wesele przygotowane Zespół zagra Mendelsona Pierwsza tańców to odsłona

Zabawa już zakręcona Zawirują On i Ona Goście też się ruszą w tany Bo taniec jest odbijany Po północy oczepiny Wianek w górę wyrzucony Która z panien go pochwyci Szybko doczeka się dzieci Bal do rana do białego Dla Rodaków nic nowego Młodzi też kondycje mają Kroku Starszym dotrzymają Polonezem zakończone Mąż prowadzi w życie żonę Żyto zieleni się majem Życie dla Was będzie Rajem Poznań 1 maja 2010 godz. 15.00 Wesele Pod Kórnikiem w Radzewicach Rosły konopie w piwnicach Jak się szkieły dowiedziały Szefów pralni wpuszkowały Obok piękna Rezydencja Gdzie urządza się przyjęcia Baśniowy Dworek się zowie Złego słowa nikt nie powie Tuż nad Wartą położona I zielenią otoczona Tu urządza się biesiady Są golonki są rolady Sala cudnie urządzona Oświetlona ukwiecona Więc nie dziw, że Młoda Para Na wesele ją wybrała Solą, chlebem powitani Szampanem poczęstowani Za weselnym siedli stołem Młodych otoczyli społem Ci na Gorzkie zawołania Dali Popis całowania Potem zatańczyli walca Wciągając wszystkich do tańca Zespól grywał Niecierpliwi -e Ton nadawał Tej zabawie Goście kręcili się żwawo Trochę w lewo trochę w prawo

Potem poszli na Jednego Raz płytszego raz głębszego Nie bolała nawet głowa Wódka była Wyborowa Jedzenia było bez liku De Volaille -ów i Szaszłyków Tortem Młodzi podzielili Znikał prawie w jednej chwili. Ania i Piotr brylowali Zabawy nie odpuszczali Wszystkich zaproszonych gości Napełnili Swa radością Zakończyły się balety Bo ranek nadszedł niestety I czekała gości jazda Gdzieś do domowego gniazda Puszcza Księżyc w pełni świeci jasno! Czy w tej Puszczy nie jest straszno? Kto nie lęka się niedźwiedzi, Których sporo tutaj siedzi? Czy wilk nosił razy kilka? Czy żubr zdolny ponieść wilka? Czy lisów kilka oszkapi wilka? Kogo to nocą unika wilga? Czemu szaraczek uciekł za krzaczek? Dlaczego się chowa puchata sowa? Kukułka kuka choć nie jest głucha, Głuszec nie głuchy poluje na muchy. Takie tam dziwy takie swawole Każdy w tej puszczy gra swoją rolę Zgodnie z naturą czas tam upływa Bo ludzi wielu tam nie przebywa Puszcza zaciekle broni swych kniei Dziwne przypadki prawdziwe dzieje Jedno umiera inne się rodzi Nocą się chowa a rankiem budzi. To nie pojęte natury cuda Zgłębić do końca ich się nie uda Niech pozostanie Boga sekretem, Co puszcza mówi Nam szeptem!!!

MAREK PŁÓCIENNIK Chcesz, mówisz, masz Na końcu ulicy, ktoś czekał na mnie by spytać, gdzie iść. Podałem rękę, ale trafiłem w pustkę. To ja jestem tobą rzekł. Nie postępuj na przekór. Przecież wiesz, gdzie iść, To wolny wybór, człowieku... 21.10.2010 Zmienił mi się świat Złapałem rozdygotany na wietrze liść, a wiatr zadął jak w żagiel. W liściu zaklęte marzenia, czarodziejski byt. Poddałem się woli przeznaczenia. Uniósł mnie nad ziemię, zrozumiałem, a teraz popatrz z góry, na tego co na dole, na siebie. 21.10.2010 Nocne kawki Nocne kawki, wystają im skrzydła z filiżanki, z aromatem ciszy i pomysłów witają poranki. Nocne kawki, inspiracja poetów i artystów. Twórczość pozostaje jak aromat o poranku pustej filiżanki. To zrozumie tylko - kawka przy nocnej kawce. 21.10.2010 Album Wspominam ludzi, czas i miejsca, których nie ma.

Ci, których znam są siwi, łysi, noszą wąsy i brodę, albo ich nie ma. Młodzież z moich fotografii, a w tle miejsca, na rewersie opisany czas, Ale tej daty też nie ma. Zamykam album, pożółkłe wspomnienia, których na codzień nie ma. Odkładam album na półkę, zegar nie daje szans wspominać, więc za chwilę mnie nie ma. 22.10.2010 JĘDRZEJ SADŁOŃ Huśtawka Na twym ogrodzie już świt się skrapla Płatkami rosy co źdźbła traw przyozdobią Jak diament na twoim schroniony paluszku Gdy na huśtawce z której stopy spuścisz By powiew bosy łaskotał ich trawy koniuszki A lot huśtawki niczym wahadło Co śmiechem odmierza czas Co przystanął by twą postacią Zachłanne oko nacieszyć. Kombatant Motyl kulawy kombatant bitwy pod Cardio siedzi na łące na wzgórzu w bordowym pyle osusza na skrzydłach rozmyte barwy wojenne w promieniach zachodzącego słońca gdzie głos kobiecy słychać w oddali jak trąby oblężonego miasta niezdobyty