WŁADYSŁAW CHMIELEWSKI NOTATKI Z PŁYWANIA. Reporterskie wspomnienia z 45 lat pływania na statkach



Podobne dokumenty
Państwowa Szkoła Morska r. nasza klasa nawigacyjna - A

Igor Siódmiak. Moim wychowawcą był Pan Łukasz Kwiatkowski. Lekcji w-f uczył mnie Pan Jacek Lesiuk, więc chętnie uczęszczałem na te lekcje.

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

Hektor i tajemnice zycia

Trzebinia - Moja mała ojczyzna Szczepan Matan

Marcin Budnicki. Do jakiej szkoły uczęszczasz? Na jakim profilu jesteś?

Streszczenie. Streszczenie MIKOŁAJEK I JEGO KOLEDZY

Sprawdzian kompetencji trzecioklasisty 2014

KARTA ZADAŃ NR 2 Bezpieczne miasto

W MOJEJ RODZINIE WYWIAD Z OPĄ!!!

SzPŻ 2014 eliminacje zakończone

Moje pierwsze wrażenia z Wielkiej Brytanii

W ten dzień prowadziłem lekcję w dwóch klasach pierwszych.

Znalezione w internecie. Niech ten tekst posłuży za komentarz do zdjęć poniżej.

Obóz odbywał się od 6 do 28 lipca i z naszej szkoły pojechały na niego dwie uczennice r. (wtorek)

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

Ł AZIENKI K RÓLEWSKIE

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

Konspekt szkółki niedzielnej propozycja Niedziela przedpostna Estomihi

Szczęść Boże, wujku! odpowiedział weselszy już Marcin, a wujek serdecznie uściskał chłopca.

Witajcie nasi przyjaciele! Chcielibyśmy wam podziekować za wasze listy. Bardzo nam się podobały. Na kolejnych slajdach znajdziecie nasze odpowiedzi

Hotel Am Brunnenberg odpoczynek wśród zieleni

Internetowy Projekt Zbieramy Wspomnienia

Rok Nowa grupa śledcza wznawia przesłuchania profesorów Unii.

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

Jaki jest Twój ulubiony dzień tygodnia? Czy wiesz jaki dzień tygodnia najbardziej lubią Twoi bliscy?

Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

Beata Katarzyna Jędryka. Lubię szkołę

AUDIO / VIDEO (A 2 / B1 ) (wersja dla studenta) ROZMOWY PANI DOMU ROBERT KUDELSKI ( Pani domu, nr )

a przez to sprawimy dużo radości naszym rodzicom. Oprócz dobrych ocen, chcemy dbać o zdrowie: uprawiać ulubione dziedziny sportu,

Kolejny udany, rodzinny przeszczep w Klinice przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu. Mama męża oddała nerkę swojej synowej.

Zaimki wskazujące - ćwiczenia

Uzupełnij: Vorname:..

0. Planowaliśmy wypad za miasto.. x..ale musieliśmy go przełożyć.

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

uczą się / uczyli się / będą się uczyli + czasownik w 3 osobie liczby mnogiej ( ONI )

BEZPIECZNY PIERWSZAK

Moja przygoda w CzechachKarolina. Zaleńska

WIERSZ "Na wakacje ruszać czas" Za dni kilka o tej porze będę witać polskie morze. Bo najbardziej mi się marzy żeby bawić się na plaży.

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

145 cm i mniej 146 cm-154 cm 155 cm-164 cm 165 cm-174 cm 175 cm i więcej

ZASADY BEZPIECZNEGO ZACHOWANIA DLA NAJMŁODSZYCH, cz. 2.


Wywiady z pracownikami Poczty Polskiej w Kleczewie

Partnerski Projekt Szkół Comenius: Pilzno i Praga, Podsumowanie ewaluacji - wszystkie szkoły partnerskie

Rowerowa lekcja historii z finałem w Gdyni

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

WYWIAD Z ŚW. STANISŁAWEM KOSTKĄ

Paulina Szawioło. Moim nauczycielem był Jarek Adamowicz, był i jest bardzo dobrym nauczycielem, z którym dobrze się dogadywałam.

PONIEDZIAŁEK, 11 marca 2013

INSCENIZACJA NA DZIEŃ MATKI I OJCA!!

MAŁY PABLO I DWIE ŚWINKI

Każdy patron. to wzór do naśladowania. Takim wzorem była dla mnie. Pani Ania. Mądra, dobra. i zawsze wyrozumiała. W ciszy serca

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

TRYB ROZKAZUJĄCY A2 / B1 (wersja dla studenta)

O dziewczynie i latarni morskiej w Rozewiu

ZDANIA ZŁOŻONE PODRZĘDNIE PRZYDAWKOWE A2/B1. Odmiana zaimka który. męski żeński nijaki męskoosobowy

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

Jestem pewny, że Szymon i Jola. premię. (dostać) (ja) parasol, chyba będzie padać. (wziąć) Czy (ty).. mi pomalować mieszkanie?

TeamNews Nasz Zespół Szkół okiem obiektywu. Wydanie specjalne 02/14

Część I Konwersacja Przeprowadź z egzaminatorem trzy rozmowy na zaproponowane przez niego tematy.

Kielce, Drogi Mikołaju!

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

a) bardzo nie lubię wf-u b) raczej nie lubię wf-u d) ani lubię, ani nie lubię e) raczej lubię wf f) bardzo lubię wf

Spotkanie z Jaśkiem Melą

Odkrywam Muzeum- Zamek w Łańcucie. Przewodnik dla osób ze spektrum autyzmu

LP JA - autoprezentacja JA - autoidentyfikacja MY ONI 1. SZKOŁA: nie było jakiejś fajnej paczki, było ze Ŝeśmy się spotykali w bramie rano i palili

To już umiesz! Lekcja Proszę rozwiązać krzyżówkę. 2. Proszę odnaleźć 8 słów.

VII ODPOCZYWAM PRZY DOMU POD DRZEWEM NA TRAWIE PRZYIMEK

Chłopcy i dziewczynki

Nieoficjalny opis przejścia GRY-OnLine do gry. Myst III: Exile. autor: Bolesław Void Wójtowicz

Czyli w co bawili się nasi rodzice i dziadkowie

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA

SOCIAL STORIES HISTORYJKI Z ŻYCIA WZIĘTE

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

Mikser GAZETKA SZKOLNA UCZNIÓW GIMNAZJUM NR 5 W RACIBORZU

Friedrichshafen Wjazd pełen miłych niespodzianek

KSIĄŻECZKA ZUCHA SPRAWNEGO. 21 Gromada Zuchowa Misie Patysie. Opracowała: pwd. Aleksandra Nowak

Mikser GAZETKA SZKOLNA UCZNIÓW GIMNAZJUM NR 5 W RACIBORZU

Uwaga, niebezpieczeństwo w sieci!


Wyniki ankiety przeprowadzonej w klasie ID 6 października 2017 roku. Ankieta była anonimowa, zdiagnozowano 29 uczniów.

Piaski, r. Witajcie!

20 czerwca 2015 roku. Na czerwca zaplanowaliśmy rajd pieszy do Legionowa szlakiem Armii Krajowej.

Jak tworzyć mapy myśli

CZYTANIE B1/B2 W małym europejskim domku (wersja dla studenta) Wywiad z Moniką Richardson ( Świat kobiety nr????, rozmawia Monika Gołąb)

Zuźka D. Zołzik idzie do zerówki

Gałąź rodziny Zdrowieckich Historię spisał Damian Pietras

VIII TO JUŻ WIESZ! ĆWICZENIA GRAMATYCZNE I NIE TYLKO

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, pakiet 159, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

4. Rozmawiasz z pracodawcą odnośnie Twojej pracy wakacyjnej. Omów: - wynagrodzenie - obowiązki - godziny pracy - umiejętności

CHODZIĆ IŚĆ / PÓJŚĆ, PRZYCHODZIĆ / PRZYJŚĆ (A2) (wersja dla studentów)

Polska na urlop oraz Polska Pełna Przygód to nasze wakacyjne propozycje dla Was

Przedszkole (2-3 lata) Szkoła podstawowa (6 lat) (podstawówka) Gimnazjum (3 lata) TECHNIKUM (4 lata) (matura + egzamin zawodowy) PRACA

Karta pracy 6. Jak było w szkole?

Transkrypt:

WŁADYSŁAW CHMIELEWSKI NOTATKI Z PŁYWANIA Reporterskie wspomnienia z 45 lat pływania na statkach Lata 1955 1970 i 1975-77. na stanowiskach: uczeń oficer pokładowy Lata 1971-99: kapitan na 30 statkach Szczecin 2015 r.

Władysław Chmielewski Kapitan Żeglugi Wielkiej = Master Mariner dyplom z 1971 r. {O książeczkę, Kwintusie, prosisz: trudna rada Nie mam; lecz księgarz Tryfon na składzie posiada. --- Mam grosz trwonić na brednie? --- niech kto inny kupi, ja kupować nie głupi! --- A ja dać nie głupi!} Marcjalis, Epigramy., starożytny Rzym, 2400 lat temu. Copyright by Władysław Chmielewski Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Wszystkie załączone zdjęcia i szkice są własnością autora. Opracowanie graficzne Władysław Chmielewski Korekta Władysław Chmielewski Tytuł ebooka Notatki z pływania Autor Władysław Chmielewski Wydanie I Szczecin 2015 r. 2

SPIS TREŚCI Wstęp... 5 1. CZAS NAUKI... 6 1.1. Szkoła Podstawowa i Liceum Ogólnokształcące... 6 1.2. Państwowa Szkoła Morska, Gdynia, 1955-60 r.... 8 2. PRAKTYKI SZKOLNE... 12 2.1. Zew Morza i Janek Krasicki 1955 r., 1956 r.... 12 2.2. Dar Pomorza 1957 r. i 1958 r.... 13 2.3. Olesnica 1959 r.... 16 3. LATA MARYNARSKIE 1961-62 R.... 18 3.1. Pstrowski 1961 r.... 18 3.2. Huta Florian (2x) 1961-62 r..... 18 3.3. Cieszyn 1962 r.... 21 3.4. Syrenka 1962 r.(asystent)... 21 4. LATA OFICERSKIE 1962-1970 R.... 22 4.1. Syrenka III/II of. 1962-63 r.... 22 4.2. Modlin II of. 1964 r..... 25 4.3. Gliwice II of. 1964 r.... 25 4.4. Kopalnia Siemianowice II of. 1965 r.... 26 4.5. Krutynia II of. 1965 r.... 27 4.6. Transportowiec II of. 1966 r..... 29 4.7. Huta Sosnowiec II of. 1966-67 r.... 30 4.8. Nimfa II of. 1967 r.... 33 4.9. Wróżka II of. 1967-68 r..... 34 4.10. Bielsko I of. 1967-68 r..... 35 4.11. Huta Ostrowiec II of. 1968 r.... 36 4.12 Białystok I of. 1969-70 r.... 37 4.13. Kpt. Ledóchowski I of. 1975-76 r.... 40 4.14 Energetyk I of. 1977 r.... 43 [5. Lata kapitańskie- 3 dziesięciolecia: 1971-1999 r....] 5.1. LATA: 1971-1980 R.... 44 5.1. 1. Wieczorek 1971-72 r.... 44 5.1. 2. Hutnik 1972-73 r. ; 1975 r.... 47 5.1. 3. Ziemia Bydgoska 1973-74 r.... 50 5.1. 4. Metalowiec 1977-78 r.... 53 5.1. 5. Ziemia Mazowiecka 1978-79 r.... 57 5.1. 6. Ziemia Wielkopolska 1979-80 r.... 58 5.1. 7. Kopalnia Szombierki 1980-81 r.... 58 5.2. LATA: 1981-1990... 60 5.2. 1. Generał Prądzyński 1981-82 r.... 60 5.2. 2. Ziemia Lubuska 1982 r.... 66 5.2. 3. Ziemia Koszalinska 1983 r.... 69 5.2. 4. Powstaniec Wielkopolski 1984 r.... 71 5.2. 5. Siekierki 1984 r.... 74 3

5.2. 6. Ziemia Olsztyńska 1985 r.... 74 5.2. 7. Powstaniec Warszawski 1985-86 r.... 77 5.2. 8. Niewiadów 1986 r.... 80 5.2. 9. Walka Młodych 1986-87 r.... 80 5.2. 10. Janusz Kusociński 1987-88 r.... 84 5.2. 11. Bezpłatny urlop: XII.1988 r. - III.1990 r.... 86 5.2. 12. Black Pearl 1989 r.... 87 5.2. 13. Powstaniec Listopadowy 1990 r.... 91 5.3. LATA: 1991-1999... 95 5.3. 1. Generał Bem 1991 r... 95 5.3. 2. Kopalnia Zofiówka 1992 r... 100 5.3. 3. Kopalnia Borynia 1993 r... 106 5.3. 4. Wieluń 1993 r.... 108 5.3. 5. Powstaniec Listopadowy 1994 r.... 111 5.3. 6. Studzianki 1995 r... 117 5.3. 7. Uniwersytet Wrocławski 1996 r.... 127 5.3. 8. Uniwersytet Jagielloński 1997 r... 147 5.3. 9. Generał Madaliński 1998 r.....164 6. UZUPEŁNIENIA... Podsumowanie... 185 Cytaty, fotki, szkice, poezja... 186 4

WSTĘP Lectori benevolenti salutem Życzliwemu czytelnikowi pozdrowienia Gdy w 1955 r. rozpocząłem naukę w szkole morskiej w Gdyni, miałem 16 lat. W 1999 r., kończąc pracę na morzu, miałem 60 lat. To bardzo długi okres. Duża ilość zaokrętowań na statkach, a więc praktyka morska i doświadczenie, niezliczone zdarzenia i przygody, zachęcają do opisu tych lat i upoważniają do wypowiadania swego zdania na temat pracy na statkach. W czasie pierwszych 25 lat mojej pracy w Polskiej Żegludze Morskiej spotykałem się z miłą atmosferą na statkach i w biurze; natomiast po 1985 roku, gdy zaczęły dojrzewać przemiany ustrojowe w Polsce, gdy kraj i PŻM szedł szybkimi krokami do najlepszego ustroju na świecie, czyli do kapitalizmu - atmosfera zarówno na statkach jak i w biurze PŻM stała się nieprzyjemna. Człowiek szedł tam tylko dlatego, że iść musiał. Ale to już nie był "mój zakład pracy", jak było w czasie poprzednich 25 lat. Pomocą w pisaniu są moje jakby "dzienniki okrętowe". Krótkie, codzienne notatki z lat 1964-68 i 1981-98: na jakim statku byłem zaokrętowany, w jakich portach byłem i co się wydarzyło. Reszta jest w pamięci. Tym, którzy zdecydują się tę książkę przeczytać, życzę miłej lektury i proszę o wybaczenie, jeśli nie jest napisana wartko i w sposób porywający, że mówi o ciężkiej, codziennej pracy, choć zdarzeń wesołych też nie brakowało. Takie było nasze życie na statkach i tak ja je widziałem. Każdy inny uczestnik opisanych wydarzeń z pewnością widział je nieco inaczej i opisałby je także inaczej. Nie ma tu ubarwiania opisów zdarzeń, aby było ciekawiej, aby zdobyć uznanie czytelników. Bardziej szczegółowe opisy wydarzeń zajęłyby zbyt dużo miejsca, dlatego opisy są krótkie. Pisanie zakończyłem w rok po przejściu na emeryturę, w lutym 2000 r. Wydrukowałem kilka egzemplarzy dla bliskiej rodziny. W 2015 r. dokonałem wyboru najbardziej istotnych zdarzeń z lat 1955-99 i opracowałem je w Lot Albatrosa. Całość, czyli tekst z tej książki, jest w Tak Trzymać część 1 i 2. W/w 3 książki wydałem jako Wydawca (CHMIELEWSKI WŁADYSŁAW) zarejestrowany w eisbn, nadałem im numery ISBN: 1. Lot Albatrosa ISBN 978-83-941318-0-7; 2. Tak Trzymać. Steady As She Goes - cz.1. ISBN 978-83-941318-1-4; 3. Tak Trzymać. Steady As She Goes - cz.2. ISBN 978-83-941318-2-1; Te 3 e-booki są dostępne na portalu (i innych): https://www.smashwords.com/profile/view/wladek39. Jest tam także jeszcze jeden mój e-book: 4. Skierbieszów. Mieszkańcy ISBN 978-83-941318-3-8. To opsy życia mieszkańców tej miejscowości, jak i opracowana genealogia (ok.800 osób) mojej rodziny i krewnych oraz opis ich życia od 1700 r. 5

1. CZAS NAUKI 1.1. SZKOŁA PODSTAWOWA i LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCE. SZKOŁA PODSTAWOWA. 1946-52. Wahałem się czy pozostawić ten opis lat szkolnych. Był rok 1946, mieszkaliśmy w 7 osób w domu po rodzicach mamy, Adeli Dąbrowskiej w Skierbieszowie. Po powrocie z wysiedlenia, Milka, mamy siostra, uczyła mnie przez lato czytać, pisać i liczyć. Kiedy we wrześniu 1946 r. poszedłem do szkoły, to po kilku dniach nauki przeszedłem od razu do klasy drugiej. Budynek szkoły w Skierbieszowie został wybudowany w 1934 r., murowany, 3- kondygnacyjny. Został spalony i mocno zniszczony pod koniec wojny. Dopiero kilka lat później, chyba około 1950 r., został ostatecznie wyremontowany i 5-7 klasę już tam kończyłem. Naukę w szkole zorganizowano już w 1944 r. Szkoła tuż po wojnie mieściła się w drewnianym budynku, stojącym w centrum Skierbieszowa, dróżce odchodzącej w kierunku tzw. Zielonki. W budynku tym była też biblioteka. Po niedługim czasie szkoła została przeniesiona do budynków przedwojennego Dworu Pańskiego. Pamiętam jak pewnego dnia zapadła się ziemia na placu koło "dworu"-szkoły, odkrywając wybetonowany tunel, w który była woda. Te podziemne lochy podobno szły aż na Lipinę, ktoś tam ze świecą trochę wędrował. Potem wejście zostało solidnie zamknięte. Szkoda, że nikt nie zbadał, dokąd naprawdę prowadziły te podziemne korytarze wybudowane przecież 300 czy 400 lat temu. W jednym z budynków na terenie Dworu, na strychu, w czasie zabawy znalazł któryś z uczniaków zawinięty w szmaty, naoliwiony pistolet. Został oddany "władzom". Całe wzgórze wokół dawnego dworu porośnięte było, i jest, dużymi drzewami, liściastymi i iglastymi. Pod tymi drzewami wieczorem szkoła urządzała "ogniska" harcerskie. Kilka słów o dawnej szkole. Do 1918 r., do czasu odzyskania niepodległości, tam gdzie postawiono szkołę, stała w Skierbieszowie cerkiew prawosławna, spaliła się w 1918 r. w czasie walk rosyjskoaustriackich. W Skierbieszowie żył w tym czasie Michał Urbański, syn Jana i Zofii z Dąbrowskich (c. Stanisława i Katarzyny z Bratkiewiczów), człowiek trochę wykształcony i inteligentny. Umiał pisać po polsku i rosyjsku. Pisywał listy do krewnego (Jana Dąbrowskiego), który został wzięty do wojska rosyjskiego w czasie I wojny światowej, potem pozostał w Rosji do końca życia, osadzony koło UFY, niedaleko Uralu. Tenże Michał Urbański zebrał grupę mieszkańców Skierbieszowa, napisał odpowiednie pismo do jakiegoś urzędu w Zamościu i na czele delegacji poszedł do Zamościa z prośbą o zgodę na wybudowanie szkoły na placu, gdzie poprzednio stała cerkiew oraz o przydział pieniędzy na budowę bitej drogi z Zamościa do Skierbieszowa. Droga została zbudowana ok. 1927 r. a szkoła w 1934 roku. Około 1950 roku został wyremontowany i oddany do użytku przedwojenny budynek szkoły. Tu już było dużo klas. Przyjeżdżało kino objazdowe i były wyświetlane filmy. (Filmy były też wyświetlane w nowo zbudowanym budynku gminy, w części południowozachodniej. Pamiętam jak siedziało się na krzesłach stojących na ubitej ziemi, nie było jeszcze podłogi). Na północ od budynku szkoły, przy ul. Nadrzecznej, wybudowano później budynek mieszkalny dla nauczycieli. 40 lat później, po 1990 r., wybudowano nową szkołę, nieco na północny-zachód od starej szkoły, a jeszcze później, w 2001 r., wybudowano halę sportową. Z domu do szkoły było 1,5 km. Ale podziwiać należy te wszystkie dzieci, które przez całe lata chodziły do szkoły po kilka kilometrów codziennie. Zimą, wiosną, jesienią i latem! Z Iłowca, Podhuszczki, Zrębia, Wysokiego, Lipiny, Dólniku itd. A "po szkole" przecież każdy jeszcze pomagał w domu w pracy. 6

Nie było szkolnych gimbusów dowożących dzieci do szkoły i do domu. Nie było twardych dróg, tak jak obecnie. Chodziło się kilometrami po błocie, śniegu, roztopach, w deszczu. Buty prawie zawsze były przemoczone, ubranie też, ręce zmarznięte. W zimie sale lekcyjne ogrzewane były piecami. Nie było ładnych, kolorowych książek, zeszytów, długopisów, gazet. Były proste ławki drewniane z miejscem na kałamarz z atramentem. Pióro-obsadka ze stalówką. W domu odrabialiśmy lekcje przy lampie naftowej lub świecy, gdyż wieś nie miała elektryczności. Nie był kalkulatorów, komputerów. Ale kto chciał, ten się i tak uczył. Byli tacy, którzy naukę zakończyli na drugiej czy trzeciej klasie szkoły podstawowej. Woleli hodować gołębie, a w domu zabrakło silnej ręki, która pogoniłaby ich do szkoły, chociaż to nie zawsze pomaga. Przykłady widać dookoła, dawniej i dziś. Ówczesne dzieci idąc do szkoły nie miały przecież przedtem żadnego kontaktu z nauką, żadnego przygotowania. Ich rodzice nie umieli zbyt dobrze ani pisać ani czytać, więc niczego tym dzieciom nie mogli przekazać, ani wpoić chęci do nauki. Jak tu porównywać sytuację dzieci/młodzieży obecnie, które od małego mają kontakt z książkami, gazetami, telewizją, radiem, komputerami, elektrycznością, kinem, autobusami, tramwajami, samolotami, wykształconymi rodzicami i starszymi kolegami? No i warunki w jakich się wówczas żyło, mieszkało, chodziło do szkoły, jak się odżywiało, jak spędzało czas wolny? Jaka była opieka lekarska wówczas i obecnie? Zaraz po wojnie były w szkole kursy dla "analfabetów", tych, którzy w czasie wojny nie mogli się uczyć, a teraz byli już nieco za starzy. Pamiętam jak opowiadano, że jeden z takich kursantów (z Opłotek) nie mógł się nauczyć czytać i kiedy nauczycielka napisała jakieś zdanie na tablicy i kazała mu przeczytać, ten wstał i po długim namyśle z pochyloną w bok głową i wpatrywaniu się w tablicę, powiedział: "Pani nauczycielko, mnie coś przenika, że tam pisze Koszuta" (czyli jego nazwisko). No i poszedł dowcip między ludzi. Nauczycieli nie pamiętam wielu. Dyrektorem był Tadeusz Gawłowski. Wiele lat potem (w 1975 r.), będąc pierwszym oficerem na statku szkolnym "Kapitan Ledóchowski", spotkałem tam lekarza ze Skierbieszowa, Zygmunta Węcławika (był kierownikiem Zespołów Opieki Zdrowotnej w województwie szczecińskim). Powiedział mi, że zaraz po wojnie znalazł z kolegami na tak zwanym zamczysku szczątki zardzewiałej szabli i dał ją Gawłowskiemu, z tą myślą, że będzie ona wisiała w szkole. Ale nie wisiała. Śpiewu i rysunku uczył bardzo sympatyczny nauczyciel, który miał sparaliżowane nogi, jeździł na wózku. Grał na skrzypcach, ładnie rysował. Gdy byłem w 7 klasie uczył nas języka polskiego nauczyciel Chmielewski Włodzimierz. Był on w czasie II Wojny Światowej w Batalionach Chłopskich. Został przez Niemców złapany i razem z innym młodzieńcem z BCH już prowadzony na rozstrzelanie. Musiał mieć dużo odwagi i jeszcze więcej szczęścia, bo w tej ostatniej chwili udało mu się uciec. Pochodził z Ukrainy, nie był naszym kuzynem. W szkole jak to w szkole, były "grupowe" nieporozumienia między poszczególnymi wioskami. Np. grupa Zawodziaków (z Zawody), grupa z Sadów. Z innych ciekawostek pamiętam, że w czerwcu, pod koniec roku szkolnego dziatwa szkolna szła z nauczycielami do lasu za Dólnikiem zbierać poziomki dla nauczycieli. Niektórzy uczniowie klas starszych, w tym okresie powojennym, byli rzeczywiście starsi niż pozostali. Pewnego razu, w czasie takiego zbierania poziomek, w krzakach został przyłapany jeden starszy uczeń, jak obłapiał właśnie młodą nauczycielkę; widocznie naczytał się "Pana Tadeusza" i szukał mrówek. Sensacja była dość duża, a to tylko chuć i "zew krwi" (nazwisk na szczęście nie pamiętam). Inne "zabawy" mieli uczniowie z Podhuszczki, chodzący do szkoły w Skierbieszowie 2 km po błotnistej, polnej drodze biegnącej między polami. 7

Przeważnie wszyscy szli razem, na godz. 08.00, na lekcje. Bohaterscy chłopcy pod przywództwem jednego z nich czasami dla żartu malowali jakiejś uczennicy atramentem to i owo pod spódnicą. Gdzie te dobre czasy, czy teraz można się tak bawić w gimbusach? LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCE W ZAMOŚCIU, 1952-1955 r. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Skierbieszowie w czerwcu 1952 r., pojechałem zdawać egzamin wstępny do Liceum Ogólnokształcącego w Zamościu. Było to 60 lat temu. Pojechała z nami nauczycielka, aby się nami zaopiekować. Choć mieszkaliśmy 20 km od Zamościa, ale Zamościa zupełnie nie znaliśmy! Obecnie jest to trudne do uwierzenia, ale tak było. Komunikacja autobusowa między Skierbieszowem i Zamościem była uruchomiona od niedawna i nie było wielu połączeń dziennie. A nawet gdyby były, to ucząc się od poniedziałku do soboty po 8 godzin dziennie, nie byłoby czasu na jeżdżenie, jak jest obecnie, kiedy uczniowie chodząc do szkoły tylko 5 dni w tygodniu są szalenie przemęczeni! Na egzamin pojechało kilka osób, nie pamiętam kto. Liceum Ogólnokształcące było oddzielnie męskie i żeńskie. Był słoneczny dzień. Na egzaminie zapomniałem jak się nazywa wynik dzielenia dwóch liczb. Ale egzamin zdałem i zostałem przyjęty. Po egzaminie pani nauczycielka miała nas zebrać razem i przywieźć autobusem do Skierbieszowa. Nie pamiętam dlaczego, ale nie miałem pieniędzy na autobus na powrót do domu, a nie miał mi kto pożyczyć. Był taki jeden z Sadów, który miał pieniądze, ale pożyczyć nie chciał, wredny naród, ci Sadowianie. No i pani nauczycielka z grupą podopiecznych po południu odjechała autobusem do Skierbieszowa, a mnie samego, bez pieniędzy, bez jedzenia, zostawiła w Zamościu. Miałem zamiar wracać piechotą te 20 km, miałem już 13 lat bo i co mi pozostało? Gdyby jechał ktoś konnym wozem - ale zbliżał się wieczór, a w nocy mógłbym pobłądzić no i bałem się psów. Trochę pałętałem się po Zamościu, dopóki się nie ściemniło a potem wlazłem do skrzyni z piachem (ppoż.) stojącej na placu naprzeciwko obecnego teatru, koło resztek murów i fosy obronnej, i przespałem do rana, do niedzieli. Właściwie to niewiele spałem, bałem się, aby jaki bezdomny pies nie stanął przy skrzyni i nie zaczął szczekać. W czerwcu noc jest krótka, gdy tylko zaczęło się rozwidniać, ok. 03.00, wylazłem ze skrzyni uważając, aby mnie nikt nie widział i ruszyłem w drogę. Pamiętałem, że muszę minąć koszary wojskowe i niedaleko za nimi, koło kościoła skręcić w prawo, a dalej już prosto szosą tylko 18 km. Wokół wszyscy spali, ruchu samochodowego nie było żadnego. Gdy już dochodziłem do Skierbieszowa, na dole szparowej góry i skręcałem łączką w lewo za Opłotkami, mijał mnie autobus jadący do Zamościa. Była chyba godzina 08.00. Autobus zatrzymał się, wysiadła moja mama Adela, która jechała mnie szukać. Usiedliśmy na poboczu, zjadłem śniadanie i poszliśmy do domu. Ze Skierbieszowa, z chłopców, tylko ja poszedłem, czy dostałem się do Ogólniaka do klasy z językiem francuskim. Dobrze pamiętam wielu kolegów ale nikogo ze Skierbieszowa tam nie było. Część poszła do innych szkół poza Zamościem, ale większość pozostała w domu kończąc swoją naukę na szkole podstawowej. Liceum Ogólnokształcące mieściło się w budynku dawnej Akademii Zamojskiej, założonej przez Jana Zamoyskiego, istniejącej w latach 1594-1784. W latach mojej nauki obok Liceum był ogród ZOO, przylegający do szkoły i kościoła. Po przeciwnej stronie ulicy, przy starej Bramie Lubelskiej, było boisko szkolne. Zresztą nie ma co wymieniać, gdyż stara zabudowa Zamościa zajmuje mały obszar i wszystko jest "obok". Pewnie w 4 minuty można przebiec z jednego końca starego miasta w drugi. 8

Na początku 2009 r., w nasza-klasa.pl odnalazło się, po 54 latach! tylko kilku z mojej klasy: ja, Bronek/Marian Bury, Edek Such, Henryk Poździk, Andrzej Saczek, Staszek Juśko, Zbyszek Oleszczuk, Lucjan Ksykiewicz i Andrzej Zielonka oczywiście żadnego z nich nie mogliśmy skojarzyć z osobą na fot. z 1955r., którą tylko ja miałem i im udostępniłem. Później następne fotki dołączył E. Such i St. Juśko. W dniu rozpoczęcia zajęć w LO (IX.1952 r.), był podział na klasy: języka francuskiego i łaciny. Dyrektor szkoły mówił, że kto będzie się uczył francuskiego, może zostać dyplomatą, albo marynarzem. Więc poszedłem na francuski, ale dyplomatą nie zostałem. Nauczycieli pamiętam kilku. Geografii uczył prof. Marjan Pieszko, którego książeczkę o okolicy Zamościa, wydaną w 1934 r. kupiłem zupełnie nieoczekiwanie około 1980 r. w antykwariacie w Gdańsku. Biologii uczył prof. Miller, który przed wojną założył istniejący Ogród Zoologiczny. Ciekawie opowiadał, nie tylko o biologii. Np. opowiadał, jak spotkał swego znajomego który, jak się potem okazało, właśnie w tym czasie zginął w górach. Języka polskiego uczyła nauczycielka mająca dorosłą córkę, w której zadurzył się "żaba" z naszej klasy. Dał się idiotycznie namówić i w czasie lekcji przyniósł nauczycielce bukiet bzu dla jej córki. Pani nauczycielka zrobiła się fioletowa jak przyniesione lilaki. Była mała afera, ale miłość ci wszystko wybaczy. Nauczyciel uczący zoologii namawiał mnie, abym po skończeniu LO poszedł na studia zoologiczne. Nie chciałem, chociaż zwierzaki lubię zresztą one mnie też lubią; zwłaszcza, gdy daję im jeść. Z kolei ciotka Milka namawiała mnie, abym wyuczył się na księdza, też jakoś nie miałem ochoty. Namawiano mnie także, abym został krawcem, i też nic z tego nie wyszło. Tak to dziwnie los sam człowiekowi wybiera zawód i nic dziwnego, że jest później zawiedziony. (Zawiedziony jest człowiek, nie los). W czasie pierwszego roku nauki w LO mieszkałem w Zamościu u krewnych. Przez następne dwa lata otrzymywałem stypendium i mieszkałem w internacie, który był bardzo daleko od szkoły. Były to budynki przedwojennego "dworu", stojące przy szosie na Lublin, naprzeciw tartaku. Od ulicy był ogród z krzewami, gdzie latem uczyliśmy się i gdzie uprawiało się sporty. Dalej był budynek, w którym mieszkało kierownictwo i trochę uczniów. Jeszcze dalej były 2 budynki. W jednym były sypialnie i umywalnie, a w drugim sala do nauki i chyba na piętrze też sypialnia, a na strychu trzymaliśmy nasze walizki z "rzeczami osobistymi". Za ogrodem był staw z rozpadającą się altanką na wysepce, były drzewa dookoła. No i pola, gdzie grało się w piłkę. Codziennie trzeba było przejść do szkoły i z powrotem wiele kilometrów (chyba ze 4 km w jedną stronę). Autobusy nie jeździły tak często jak obecnie. Szło się w deszcz, śnieg i zawieruchę. Poodmrażane ręce i twarze na zawsze zostały czerwone. Jedynie bliżej lata było przyjemnie. Od strony południowej była jedna, a od strony północnej druga rzeka. Jeszcze wówczas nie zmeliorowane i można się było w nich przyjemnie kąpać. Przed zawodami sportowymi na zamojskim stadionie, jak idioci, w nocy, gdy mieliśmy spać, po cichu wymykaliśmy się z internatu i trenowaliśmy biegi w kierunku Lublina, aż do wielkiego zamojskiego cmentarza. Chociaż w internacie otrzymywaliśmy wyżywienie, rodziny zawsze coś dowoziły do jedzenia. Np. mój ojczym, Tadeusz, przyjeżdżał rowerem i przywoził mi coś do jedzenia. Jakiś smalec, pierogi, pączki, dżemy. Jak ktoś był w domu to też coś sobie przywiózł. Nie były to smakołyki, ale smakowały, gdy się człowiek naganiał. Do domu, choć było niedaleko, jeździłem rzadko. Lekcje były od poniedziałku do soboty, po 7-8 codziennie, więc nie było kiedy jeździć. No i u nas było krucho z forsą. Raz, nie wiem już dlaczego, ale w sobotę było jakieś święto, więc były 2 dni wolne. Ponieważ nie miałem pieniędzy na autobus, wybrałem się w piątek z Zamościa (20 km) do Skierbieszowa na piechotę. Zaraz za Zamościem mijał mnie znajomy ze Skierbieszowa jadący furmanką do 9

domu, więc zabrał mnie ze sobą, chociaż niezbyt chętnie "bo koniom bedzie ciężko". Wiózł tylko ze 2 worki czegoś tam. Oj ludzie, ludzie (W 1957 r., gdy jechałem z PSM, z Gdyni, na Boże Narodzenie, nie dostałem się do autobusu i razem z kilkoma ludźmi ze Skierbieszowa poszliśmy tam piechotą doszliśmy ok. 21.00!) Będąc w 10 klasie, gdy pozostał mi tylko rok do otrzymania matury i mogłem iść na studia, razem z kolegą z klasy wysłaliśmy podania o przyjęcie do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Informacje były podane w miesięczniku "Morze". Przedtem zaczytywałem się w książce J. Meissnera "Sześciu z Daru Pomorza" i nie przypuszczałem, że brat tegoż J. Meissnera, kapitan Tadeusz Meissner, będzie mnie później uczył. Morze mnie pociągało, ale byłem przekonany, że i tak mnie nie przyjmą. Byłem raczej chuderlawy. Przy wzroście 175 cm ważyłem około 65 kg. Nie to co teraz. Dużo później spotkałem w Lublinie J. Niedzielskiego z mojej klasy chyba tylko 2 osoby poszły na studia, pozostali wrócili do domów, do pracy. 1.2. PAŃSTWOWA SZKOŁA MORSKA. GDYNIA. 1955-60 r. Na egzamin wstępny do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni przyjechałem w lipcu 1955 r. Wówczas po raz pierwszy zobaczyłem morze. Egzamin trwał kilka dni, nie był trudny, zastanawiano się nawet czy nie dać mnie od razu do 2 klasy Szkoły Morskiej ale ci, którzy już ukończyli 1 klasę, przez ten rok mieli trochę przedmiotów zawodowych i praktykę. Zostałem więc w klasie pierwszej. Wówczas było o wiele większe "garnięcie" się młodzieży do szkoły morskiej niż obecnie. Było po kilku kandydatów na 1 miejsce i było z czego wybierać. Teraz liczy się przede wszystkim "a co z tego będę miał?" Takie myślenie jest podobno zdrowsze i naturalne (kapitalistyczne), ale współżycie z takimi ludźmi na pewno jest mniej przyjemne. Po egzaminie, do dwóch klas nawigacyjnych zostało przyjętych około 60 kandydatów. Na 3 tygodnie zostaliśmy zaokrętowani na 2 szkolne żaglowce, stojące w basenie portowym przy Skwerze Kościuszki w Gdyni, naprzeciwko Szkoły Rybołówstwa Morskiego. Były to: "Zew Morza" (na którym ja byłem) i "Janek Krasicki". Miał to być sprawdzian fizycznej przydatności do pracy na morzu. Statki miały wypłynąć z nami na morze ale nie wypłynęły, gdyż nie zdążono wyrobić nam Książeczek Żeglarskich. W czasie pierwszego roku nauki, po przećwiczeniu musztry, była "przysięga". Nieopatrznie napisałem do rodziny, że będzie przysięga. Mama zrozumiała, że to tak jak w wojsku. A że w naszych stronach zawsze ktoś z rodziny jedzie na przysięgę wojskową, więc i mama przyjechała do Gdyni, zresztą już po ceremonii. Ja byłem w mieście i niepotrzebnie jechała tyle kilometrów, aby wieczorem ponownie wsiąść do pociągu i znów jechać przez Warszawę Lublin - Zamość. Przez 4 lata nauki w PSM mieliśmy mundury prawdziwe marynarskie, z wykładanym granatowym kołnierzem z 3 białymi paskami. Granatowa, sukienna bluza i spodnie - obowiązkowo nogawki rozszerzane u dołu, biała koszula z niebieskim paskiem (bez kołnierza), jakieś kamasze i kurtka sukienna, tzw. bosmanka. Na bluzie i na bosmance nosiliśmy oznaczenia, na którym roku nauki byliśmy. Rok 1 miał jeden "V", drugi dwa, itd. Na ostatnim, 5 roku, był tylko 1 pionowy pasek (złoty). Ja dodatkowo miałem na lewym rękawie duże, złote "V", jako dowódca klasy. Nauka w PSM trwała od września 1955 r. do czerwca 1960 r. Samej, 5 lat trwającej nauki nie będę opisywał, gdyż może to i było ciekawe dla nas, uczniów, ale nie chciałbym za bardzo rozciągać opisów. Może tylko parę zdań na temat wydarzeń z tego okresu. Były na początku 2 klasy nawigacyjne (mechaniczne też, ale to inny naród), z których po pierwszym i drugim roku nauki dużo uczniów odpadło, nie dawali sobie rady z nauką. Po 1956 r. większość z nas pozostała w klasie "A", reszta była w klasie "B", do której też weszła 10

cała zbieranina (bez obrazy kogokolwiek) tak zwanych "rehabilitowanych". Byli oni dużo starsi od nas, kilka lat wcześniej byli z "powodów politycznych" usuwani ze szkoły. Teraz mogli ją ukończyć. Współżycie między nami uczniakami układało się różnie. Czasami kogoś ktoś pobił za to, że ten mu do szafy nasikał, czy okładanie się za byle co, aby pokazać, że ten ma rację kto jest silniejszy. Cwaniactwo było jak wszędzie, czego ja zawsze nienawidziłem. Ponieważ PSM była szkołą średnią, więc uczyliśmy się przedmiotów ogólnych i zawodowych. Wykładowcami byli ludzie znający dobrze morze i pracę na morzu, choć bez wielkich tytułów, jak np.: prof. dr hab. kpt. ż. w. Uczyli nas przedmiotów zawodowych po prostu "kapitanowie", czy inżynierowie, i na pewno uczyli bardzo dobrze. Co innego przedmioty ogólne. Niżej wymieniam niektórych naszych nauczycieli. W czasie chyba 3 lat (rok 3-5) mieliśmy 1 dzień w tygodniu wojsko, czyli od rana do wieczora wykłady i zajęcia wojskowe. Dawało to razem około 100 dni, czyli 3 miesiące, a więc wcale nie tak mało. Dodatkowo po ukończeniu PSM mieliśmy jeszcze 4 miesiące prawdziwego wojska na Oksywiu i w Ustce. Razem to 7 miesięcy przeszkolenia wojskowego. Po każdym roku nauki mieliśmy praktyki na statkach. Po 1-szym roku na "Zewie Morza" i "Janku Krasickim". Po 2 i 3-cim roku na "Darze Pomorza". Po 4-tym roku na statku handlowym "Oleśnica" z PLO (i innych). W szkole był basen pływacki i duża sala gimnastyczna, a także boisko. Było więc gdzie uprawiać sporty. Lekkoatletyka, pływanie, boks, szermierka, wszelkie gry z piłką. Chociaż pamiętam, że gdy chcieliśmy trenować dżudo poza terenem szkoły, w mieście, na co potrzebna była zgoda kierownika internatu, Hinza, ten się nie zgodził mówiąc, że obecnie marynarze nie muszą umieć się bić. Ale to mało istotne. Bardzo blisko był też las. Do morza też niedaleko, do Skweru Kościuszki i okolicy. Poza tym do starego Gdańska, do Sopotu można było pojechać dla rozrywki. Tyle tylko, że przez 5 dni w tygodniu byliśmy skoszarowani i wyjścia do miasta nie było. Jedynie w sobotę i w niedzielę można było skorzystać z wolności, ale wieczorem odbywał się apel ze sprawdzaniem obecności i trzeźwości (były wpadki). W czasie nauki w PSM do domu, do Skierbieszowa, przyjeżdżałem tylko na wakacje letnie i na ferie. Było za daleko, żeby pojechać w innym czasie. Ci, którzy mieszkali w takiej odległości, że jazda zajmowała im kilka godzin, choćby do Warszawy, jeździli. Czasami, gdy były np. 3 dni wolne, przykro było siedzieć w internacie, ale cóż można było zrobić - hartować ducha. Po zdaniu egzaminów, po 5 roku nauki, otrzymywaliśmy Świadectwo (dojrzałości) ukończenia PSM ze stopniami z wszystkich przedmiotów z pięciu lat (niektórych przedmiotów uczyliśmy się oczywiście krócej). Przez tych 5 lat (i na świadectwie) nie miałem ani jednego stopnia "dostateczny", co było dla mnie dużą satysfakcją. Po napisaniu, po roku pracy na statku, pracy dyplomowej, na egzaminie zwanym "obroną" pracy dyplomowej u Jerzego Kaczora, (wykładowcy astronomii, przedwojennego absolwenta PSM, który nie pływał na statkach) otrzymałem stopień dostateczny. I na nic zdały się moje starania przez pięć lat, aby mieć jak najlepsze stopnie. Dyplom ukończenia PSM mam ze stopniem dostatecznym. Co to znaczy czyjaś niechęć - w szkole miałem trochę na pieńku z panem Kaczorem, no i efekt widoczny; przecież po roku pracy na statku nie zgłupiałem, a może? A co powiedzieć teraz, po 38 latach pracy na morzu? Nazwiska absolwentów mojej klasy nawigacyjnej (A), 1960 r.: 1.Beran Frantisek (Czechosłowak) 2.Bierejszyk Andrzej (+) 3.Chmielewski Władysław 4.Czajka Sylwester 5.Deptuch Wojciech 6.Gajewski Jerzy 7.Jabłoński Henryk (+) 8.Kowalewski Andrzej 9.Kuc Kazimierz 10.Kudrna Iri (Czechosłowak) 11.Łub Roman (+) 12.Makowski Marek 13.Makowski Włodzimierz (+) 14.Pijanowski Władysław 11

15.Rembowski Wojciech (+) 16.Siniarski Tadeusz 17.Skurski Czesław 18.Skwierawski Edmund 19.Szafraniec Remigiusz 20.Szczepański Jacek 21.Szmalenberg Karol 22.Tyszczak Zbigniew 23.Węgorek Wiesław (+) 24.Wiese Edmund 25.Wojtera Andrzej 26.Wołyniec Kazimierz 27.Ziółek Jacek. Nazwiska niektórych moich nauczycieli i osób związanych z PSM: 1/. Kmdr por. inż. Antoni Garnuszewski, dyr. Szkoły Morskiej w Tczewie w latach 1920-1929 oraz PSM w Gdyni 1947-49. Uczył mnie budowy okrętów. 2/. Kpt.ż.w. Konstanty Maciejewicz, dyr. PSM w Szczecinie 1947-53. Był na "Darze Pomorza". Był też obecny na moim egzaminie na dyplom Kapitana Żeglugi Małej. 3/. Mieczysław Jurewicz, dyr. PSM w Gdyni 1949-67. 4/. Kpt.ż.w. Kazimierz Jurkiewicz (Tczew 1934), Komendant "Daru Pomorza" 1953-77r. 5/. Józef Kwiatkowski, I oficer "Dar Pomorza". 6/. Alojzy Kwiatkowski, r/o "Dar Pomorza". 7/. Józef Rzóska, główny intendent (przed wojną) i zastępca dyr. PSM w Gdyni d/s administrac., 1945-1966. 8/. Kpt.ż.w. Józef Miłobędzki, na "Zewie Morza" i wykłady w PSM. 9/. Kpt.ż.w. Tadeusz Meissner (Tczew 1925), wykłady z nawigacji. 10/. Jerzy Kaczor (Tczew 1934), wykłady z astronawigacji. 11/. Kpt.ż.w. Józef Gurbisz, "Dar Pomorza". 12/. Kpt.ż.w. Józef Giertowski, kier. Wydz. Nawigac. PSM Gdynia, 1953-59. 2. PRAKTYKI SZKOLNE. 2.1. "ZEW MORZA" i JANEK KRASICKI. 1955, 1956 r. Po egzaminach do PSM ci, którzy zostali przyjęci, zostali zaokrętowani na 2 żaglowce stojące przy Skwerze Kościuszki, na praktykę. Mieliśmy też wypłynąć w morze ale nie wyrobiono nam książeczek żeglarskich i czas praktyki minął na postoju przy nabrzeżu. Naszymi żaglowcami szkolnymi były "ZEW MORZA" i "JANEK KRASICKI". Były to dość duże żaglowce o ożaglowaniu gaflowym. "Zew Morza" kilkanaście lat później zatonął na Morzu Śródziemnym w czasie sztormu, załoga się uratowała. Ja byłem zaokrętowany (dwukrotnie) na "Zewie Morza". W czasie pierwszego zaokrętowania na tym żaglowcu, właśnie w 1955 r., gdy wielu z nas pierwszy raz w życiu widziało statki i morze, uczyliśmy się nazw wyposażenia statku, wchodzenia po wantach na maszt, stawiania żagli, wiosłowania w łodziach po porcie. Niektórych trzeba było na maszt prawie wciągać linką przywiązaną do ich pasa i przechodzącą przez bloczek nad salingiem. Tak trzęsły im się ręce i nogi, że nie byli w stanie wejść na maszt. Czas praktyki mijał szybko, obok był Skwer Kościuszki, lipiec, pełno turystów. Niewiele pamiętam z tej praktyki bo i niewiele się działo. W czasie wiosłowania jeden uczniak obijał się. Instruktor wyjął notes i pyta go jak się nazywa mówiąc, że go sobie zapisze. Ten machnął ręką i mówi "pisz pan". Instruktor zapisał i tak został pseudonim PISZPAN. Inny z uczniów (Jan Mazur) zapomniał, że jest na statku i czytając list z domu, gdy siedział na relingu, przechylił się do tyłu i wpadł do wody. Wówczas jeszcze nie każdy z nas umiał pływać. Wyciągnięto go, rzucając mu brezentowe wiadro na lince, którego się uchwycił. Ostatecznie prawie wszyscy wykazali, że są sprawni i zostali do szkoły przyjęci. W połowie 3. roku jeden z uczniów zrezygnował z nauki, poszedł pływać na statku i jako marynarz popłynął do Indii. Jak się dowiedzieliśmy, tam został przez Hindusów zatłuczony kamieniami. Jakiś miejscowy wyrostek wyciągnął mu z kieszeni Książeczkę Żeglarską. Gdy Sz. go dogonił i złapał, uderzył go. Tłum rzucił się na Sz., ten uciekał przez most. Wówczas z drugiej strony mostu inni na niego napadli, więc skoczył do rzeki. Ale tu nie pozwolono mu wyjść na brzeg, rzucano w niego kamieniami, aż go zatłuczono. Taka była "oficjalna wersja wydarzeń", którą znaliśmy. Rodzina dostała jego prochy w urnie. Po 1 roku nauki, w lecie 1956 r., mieliśmy już książki żeglarskie i ponownie 12

zaokrętowaliśmy na te same żaglowce. Ja znów byłem na "Zewie Morza". Lato spędziliśmy bardzo przyjemnie, żeglując trochę pod żaglami trochę na silniku, opłynęliśmy prawie wszystkie małe polskie porty. Z Gdyni, przez Kołobrzeg, Ustkę, Darłówek do Szczecina. W Darłówku, na rzece urządziliśmy zawody wioślarskie. Opalanie się, kąpiele w rzece, wiosłowanie. Wypłynęliśmy też łodzią wiosłową z portu na morze i mieliśmy trochę obaw jak zawrócić i wrócić; była dość duża fala jak na łódź wiosłową. W Szczecinie staliśmy na Podzamczu. Jakie tam były wówczas gruzy ten tylko wie, kto był i widział. A teraz niektórzy mówią, że przez te 45 lat PRLu nic się nie zmieniło i PRL niczego nie zbudowała, a nawet zniszczyła Polskę bardziej niż Niemcy podczas 5 lat wojny! I to tak kłamią niektórzy moi szkolni koledzy, widząc tylko zło tam, gdzie się o nich troszczono. Tak to już jest jeśli ktoś oprócz pieniędzy niewiele więcej widzi. Jak wygląda Szczecin teraz a jak wyglądał wówczas, 50 lat temu, nie muszę tu opisywać! Ja, po ukończeniu PSM w 1960 r., w końcu stycznia 1961 r. przyjechałem do Szczecina, gdzie mieszkam do dziś. Pracowałem w PŻM równo 38 lat (01.02.1961 31.01.1999), od 01.02.1999 jestem na emeryturze jest już 2014 r. Na Zalewie Szczecińskim utknęliśmy na mieliźnie. Sami zawieźliśmy łodzią kotwicę w odpowiednie miejsce i ściągnęliśmy statek na głęboką wodę. Całe to żeglowanie byłoby bardzo przyjemne, gdyby nie feler mojego błędnika w uchu, który jest chyba nadwrażliwy - źle znosiłem kołysanie się statków małych na fali. Po powrocie do Gdyni wyokrętowaliśmy na wakacje i pierwszy rok nauki mieliśmy za sobą. 2.2. "DAR POMORZA". 1957, 1958 r. Kpt. K. Jurkiewicz. Kilka słów o żaglowcu. Jest to fregata z 3 masztami, zbudowana w Hamburgu w 1909 r. Po zbudowaniu żaglowiec pływał jako statek szkolny niemieckiej floty handlowej pod nazwą "Prinzess Eitel Friedrich". Po I wojnie światowej żaglowiec został przekazany Francji w ramach odszkodowań wojennych i zmieniono jego nazwę na "Colbert" (stał się własnością barona de Forrest, który miał za mało pieniędzy, aby go eksploatować i żaglowiec stał w porcie St. Nazaire). W 1929 r. żaglowiec kupił polski komitet "Pomorze" i ofiarował go Szkole Morskiej. Statek otrzymał nazwę "DAR POMORZA". Żaglowiec był statkiem szkolnym polskiej marynarki handlowej w latach 1930-1981. Po 2. i 3. roku nauki w Szkole Morskiej, klasy nawigacyjne 2 roczników były okrętowane na żaglowiec "DAR POMORZA" jako praktykanci. W czasie obu rejsów dowodził kpt. Kazimierz Jurkiewicz. Była stała załoga: oficerowie, bosman, żaglomistrz, marynarze, mechanik (był silnik do pływania w czasie wejścia do portu, czy na jakieś sytuacje awaryjne), radiooficer, lekarz, kucharz. Był z nami na "Darze Pomorza" prawdziwy Indianin. Nazywał się SAT OKH (Stanisław Supłatowicz). Był pół-polakiem, pół-indianinem. Pisał książki, miałem jedną z nich ("Ziemia słonych skał"). Opowiadał indiańskie opowieści (może trochę zmyślał), śpiewał indiańskie piosenki, pięknie skakał ze statku do morza. Niedawno czytałem artykuł wyśmiewający tegoż Indianina, jak i to wszystko, co zrobiła PRL, ale to jest teraz modne i głupie. O wiele bardziej godne wyśmiania jest postępowanie ucznia wydziału nawigacyjnego szkoły morskiej, który woli poddać się operacji wycięcia wyrostka robaczkowego (bez potrzeby!) aby wrócić do kraju niż odbyć rejs na pięknym żaglowcu "Dar Pomorza". W 1957 r. byliśmy na praktyce 4 miesiące i 7 dni, a w 1958 r. 3 miesiące i 3 dni. Były 2 rejsy na M. Śródziemne. Porty: Algier, Antwerpia, Gibraltar, Tanger, Casablanca, Dubrownik, Istambuł. Pamiętam wędrówkę po wzgórzu Gibraltaru, czy po Tangerze; znałem trochę język francuski, co ułatwiało porozumiewanie się w porcie. Z pewnością trudno i niebezpiecznie było obsługiwać żagle na wysokich masztach, nie używaliśmy żadnych zabezpieczeń oprócz własnych rąk, ale wypadków żadnych nie było (od lat już używa się tzw. pasów bezpieczeństwa). 13

W deszczu, gdy maszty, liny i żagle były mokre, statek kołysał się od wiatru i fali, tyle razy wchodziłem, jak wszyscy, na najwyższe reje zwijać żagle. Pamiętam piękny widok, gdy pewnego razu podczas mgły weszliśmy na najwyższą reję zwijać żagiel. Mgła była poniżej i patrzyliśmy w "siną dal" ponad mgłą. Doskonale pamiętam poranne szorowanie pokładu, czyszczenie mosiężnych blach, sterowanie olbrzymim kołem sterowym, nocne wachty na oku, na dziobie i co pół godziny meldowanie donośnym głosem, że "światła się paaaaląąą!" Pamiętam niezwykle przyjemny wieczór na Morzu Śródziemnym, prawie bezwietrzny, gdy po wyszorowaniu pokładu piaskiem i cegłami, odpoczywaliśmy koło bukszprytu. Niebo miało piękne kolory, wokół pluskały się delfiny; takich wieczorów się nie zapomina. Nie przepadam za opisami przyrody i sam ich nie stosuję to trzeba umieć zobaczyć, przeżyć i zachować w pamięci, a nie czytać, co ktoś wyduma. Pamiętam jak w czasie żeglugi przy silnym wietrze statek płynął mocno pochylony na lewą burtę, lewe bulaje co chwilę były pod wodą i wyglądało się przez nie jak do akwarium. Tuż przed wejściem do Casablanki miałem wielkiego pecha. Jak zwykle przed portem, wszystko było szorowane do połysku. W czasie mycia pomieszczenia pod pokładem ktoś rzucił na pokład metalową trójkątną skrobaczkę. Ja boso na nią stanąłem i cała stopa została przecięta. No i leżenie aż się zrośnie. Od tej pory nie lubię ostrych narzędzi. Pozostałe porty też były bardzo ciekawe turystycznie. Ale młodzież jak to młodzież. W Istambule na rynku niektórzy chcieli zahandlować papierosami (na drobne wydatki) i znaleźli się w poważnym kłopocie. Z opresji wybawiła ich jakaś Polka. Dużym zgrzytem była ucieczka kilku uczniaków, którzy opuścili statek zarówno w Istambule jak i w Antwerpii. Było to niemiłe i niezrozumiałe. No bo na co mógł liczyć za granicą chłopak 16-letni bez wykształcenia i bez znajomości obcego języka? Mógł znaleźć pracę tylko jako zmywacz naczyń w jakimś barze albo mógł zamiatać ulice. Jeśli ktoś miałby tam jakąś rodzinę do pomocy, no to można by to jakoś zrozumieć. Ale dla niektórych był to czyn niemal bohaterski: bo oni uciekli od komuny do wolnego, kapitalistycznego świata! "Rejs z 1957 roku był rekordowy pod względem zachorowań na wyrostek robaczkowy. Pierwszego ucznia musieliśmy zostawić w szpitalu w Tangerze, drugiego w Dubrowniku, a pięciu w Stambule, potem jeszcze dwóch w Antwerpii. Nie dość, że tylu powędrowało do szpitali, to jeszcze czterech samowolnie pozostało za granicą. W sumie załoga statku podczas tego rejsu zmniejszyła się o trzynaście osób." Cytat z książki Byłem chiefem na Darze Pomorza kpt. Józefa Kwiatkowskiego (długoletni I-oficer tego statku). W czasie zlotu żaglowców w Szczecinie, 4-7.8.2007r., spotkałem w/w kpt. J. Kwiatkowskiego (86 lat!) sprzedającego pięknie wydaną książkę o Darze Pomorza jego autorstwa kupiłem ją z jego dedykacją. Nie widziałem go 50 lat. Pomimo takiego pięknego wieku siedział w mundurze, w upale, przy stoliku, w krzyczącym tłumie ludzi. A ja 20 lat młodszy ledwo się wlokłem! Przed przypłynięciem do Istambułu było takich dwóch, którym nie podobała się dyscyplina i praca na statku, którzy postanowili zachorować na zapalenie wyrostka robaczkowego i wrócić do kraju. Najedli się własnych, pociętych włosów, potłuczonych skorupek z jajek. Nic to nie pomogło, zapalenie ślepej kiszki się nie pojawiło. Ponieważ mieli dużo samozaparcia, tak udawali chorych przed lekarzem, że zostali zawiezieni do szpitala, zrobiono im operacje wycięcia wyrostków i zostali odesłani do kraju! Bohaterzy, nie ma co. Na morzu pogody były różne. W sztormach praca na masztach jest bardzo trudna i niebezpieczna, samopoczucie pod zdechłym azorkiem (ja nigdy nie zdobyłem odporności na kołysanie się statku na fali), ale szkoła odporności i sprawności fizycznej i psychicznej niezastąpiona. Pomimo trudnych warunków nikt nie spadł z masztu, a wchodziło się setki razy, niezależnie od pogody. Nawet rano po pobudce, jako część porannej gimnastyki, 14

należało przejść po wantach przez saling na maszcie. "Dar Pomorza" znałem już trochę (teoretycznie), zanim poszedłem do Szkoły Morskiej, z książki J. Meissnera "Sześciu z Daru Pomorza". Instruktorami naszymi byli: Julian Polek i Jan Korsak. Pierwszy z nich jest od kilku lat na emeryturze, drugi zmarł. Jeden z nich cokolwiek mówił, kończył: "ale nie jestem pewien". Opowiadał mi znajomy, że gdy ten XYZ był drugim oficerem i na statku pełnił wachtę od północy do godz. 4 rano, razu pewnego, właśnie w nocy w czasie ulewnego deszczu i silnego wiatru, nie upewnił się czy za rufą nie płynie jakiś inny statek, tylko wykonał zwrot prosto pod dziób statku, który go wyprzedzał. Był wielki huk od zderzenia się statków. Kapitan wpada na mostek i pyta: "panie drugi, co tu się stało?". A ten odpowiada: "panie kapitanie zdaje się żeśmy się zderzyli, ale nie jestem pewien". Z J. Polkiem spotkałem się dopiero po wielu latach, gdy będąc kapitanem "Ziemi Mazowieckiej" przekazywałem mu obowiązki, mustrował na moje miejsce w Szczecinie (dowiedziałem się później, że miał dużego pecha, gdyż wracając tym statkiem z Narwiku płynęli w tak silnym sztormie, że fala przesunęła im klapę na 1 ładowni! Byli koło fiordów, udało im się skryć, klapę ustawić i przyspawać). Opowiedział mi taką swoją przygodę: Nigdy nie zamykałem kabiny na klucz. Gdy raz wieczorem kąpałem się spostrzegłem, że ktoś się skrada do drzwi łazienki. Miałem w wiadrze wodę, więc ją chwyciłem i chlusnąłem przez drzwi na tego kogoś... No i z krzykiem wybiegłem z łazienki, ale facet szybko uciekł. Nie udało mi się ustalić kto to był; od tego czasu drzwi od kabiny zamykam na klucz. Wspomnę tu, że na "Darze Pomorza", na końcowym egzaminie, jako jedyny z 4 klas, otrzymałem stopień "bardzo dobry" (jeśli nikt mnie nie chwali, to muszę to zrobić sam). Kilku innym podniesiono stopień na "5" za dobrą pracę. Byłem wówczas z tego bardzo zadowolony. Pierwszym oficerem był Józef Kwiatkowski. Trzecim oficerem był Józef Gurbisz, bardzo sympatyczny, młody człowiek. I pomyśleć tylko, że przez te lata, które dotychczas minęły, zdążył zostać kapitanem, zestarzeć się i umrzeć. Już dawno go nie ma. Coraz częściej czytam, lub dowiaduję się od znajomych, że to ten, to tamten znajomy...zmarł... zmarł... zmarł... Kapitan K. Jurkiewicz zmarł, kpt. K. Maciejewicz zmarł, Hinz zmarł, T. Meissner zmarł, A. Garnuszewski zmarł... Z kolegów z PSM też już tylu zmarło. Wszystkich, z którymi byłem na tym żaglowcu, i od których cokolwiek się nauczyłem i dzięki którym poznałem cokolwiek nowego - choćby to był wyśmiewany przez kapitana A. J. półindianin, który rzeźbił w kuchni ziemniaki - zachowam mile w pamięci i będę im z tego powodu wdzięczny. Z "Daru Pomorza" zachowały mi się tylko 3 fotografie. Niestety wówczas mało kto miał aparat fotograficzny. P.S. W 2009 r. utworzyłem konto w portalu internetowym nasza-klasa.pl, gdzie podałem szkoły do których chodziłem, z nadzieją, że jacyś koledzy się odnajdą. Odnalazło się kilku z Liceum w Zamościu (lata 1952-55) oraz 2 z PSM Ryszard Rozenfeld (zm. 2012 r.) i Sylwek Czajka. W kontakcie z Edkiem Mickiewiczem z mojego roku PSM mieszkającym w Szczecinie prosiłem, aby w rozmowach z innymi poinformował ich, że mogą się dopisać i będziemy od nowa znajomymi nikt się nie zgłosił. Informowałem, że utworzyłem swoją stronę internetową, gdzie opisuję lata morskie, 1955-1999, że jest tam dużo fotek morskich... i nic. Natomiast RR przysłał mi CD z 55 fotkami ze szkoły, z Zewu Morzu i J. Krasickiego oraz z D. Pomorza. Z LO w Zamościu tylko 2 osoby się wpisały, a kilku było na fotkach, ale nie chcieli się 15

wpisać. Niestety moje pokolenie już nie garnie się do Internetu i komputerów. No i faktem oczywistym jest to, że po 50-60 latach ludzie tak strasznie się zmieniają (nie przesadzam), że nie sposób ich rozpoznać, zmienia się też ich mentalność, spojrzenie na świat. Z tego powodu uważam, że organizowanie ZJAZDÓW po tak długim braku kontaktów jest zbędne. 2.3. "OLEŚNICA". 1959 r. Kpt. Fr. Loroch. Po 4 roku nauki w PSM, siedmiu z naszej klasy nawigacyjnej zaokrętowało na statek PLO "Oleśnica" jako praktykanci. Naszym kierownikiem praktyki był drugi oficer z PLO (Hieronim Kazimierowski). My, to: Bierejszyk Andrzej (+), Czajka Sylwester, Deptuch Wojciech, Jabłoński Henryk (+), Kuc Kazimierz, Siniarski Tadeusz i ja. Miła niespodzianka: w styczniu 2014 r. otrzymałem e-meila od pani A. Bierejszyk, synowej Andrzeja (natknęła się na moje notatki z czasów pływania na portalu www.marynistyka.pl). Syn Andrzeja Bierejszyka jest kapitanem i pływa na statkach. Wysłałem im kilka zdjęć z lat szkolnych, na których jest Andrzej. Na statek zaokrętowaliśmy w Gdyni. Był to drobnicowiec Polskich Linii Oceanicznych z Gdyni, pływający na linii północno-amerykańskiej. W czasie tej 2-miesięcznej praktyki pracowaliśmy tak samo jak załoga: na pokładzie, w hotelu, mieliśmy zajęcia z nawigacji. Kapitan statku miał do nas pretensje, że pracujemy wolniej niż załoga, co nasz kierownik tłumaczył tym, że w szkole uczą nas wszelkie prace wykonywać dokładnie, a załoga niestety pracuje na akord. Rzeczywiście, stukając rdzę i malując, chyba robiliśmy to zbyt dokładnie. Mycie szotów na korytarzach i zmywanie naczyń, co robiliśmy w czasie złej pogody, było nieprzyjemne. Za to wygłodzonym uczniakom bardzo odpowiadało obfite i dobre statkowe jedzenie, szczególnie szynka na podwieczorek, która dziwnie szybko znikała z półmisków. W czasie uroczystości święta 22-lipca, święta wyzwolenia Polski, na statku odbyła się uroczystość. Pamiętam, że steward, starszy już pan, pięknie zaśpiewał "Asturio, ziemio mych młodych lat// Asturio, ziemio mych marzeń...". Miał facet świetny głos, co wszyscy zgodnie uznali. W czasie tych 2 miesięcy odwiedziliśmy porty zachodnio-europejskie i kilka amerykańskich (Nowy York, Filadelfia, Baltimore, Galveston). W Nowym Yorku obejrzeliśmy Statuę Wolności, najwyższy wieżowiec Empire State Building, po drodze pogubiliśmy się, a że nie mieliśmy pieniędzy, wędrowaliśmy kilometrami szukając drogi na statek. Podobnie było w Filadelfii. Na zakończenie praktyki pisaliśmy "Pracę" i zdawaliśmy egzamin w obecności kapitana statku, starszego mechanika i kierownika praktyki. Kłopotów z tym nie było, choć przed egzaminem zdenerwowanie jest zawsze. Miłe to były czasy. Tych sześciu praktykantów to byli najbliżsi mi koledzy. Z w/w 8 osób 3 już nie żyją. Kierownik praktyk został później kapitanem w PLO i dość młodo zmarł. A. Bierejszyk po skończeniu PSM jakoś nie mógł znaleźć miejsca w życiu, pracował w Szczecinie na statku wycofanym z eksploatacji i służącym jako magazyn zbożowy. Pewnego nocy utonął w Szczecinie koło statku (innego). H. Jabłoński pływał w PLO, bardzo młodo zmarł. Co tu więcej pisać. WOJSKO. Po zakończeniu nauki w szkole w 1960 r., w tym samym roku mieliśmy jeszcze 4- miesięczne szkolenie wojskowe. Dwa miesiące na okręcie marynarki wojennej "Gryf" w Gdyni, na Oksywiu, i 2 miesiące w jednostce wojskowej w Ustce. W czasie przeszkolenia na "Gryfie" spotkałem znajomego z rodzinnej wsi 16

(Skierbieszów), Romana Swatko, który najpierw ukończył naukę w Szkole Żeglugi Śródlądowej (gdzieś koło Wrocławia, chyba w Brzegu) a następnie Wyższą Szkołę Oficerską Marynarki Wojennej w Gdyni. Przeszkolenie na "Gryfie" było przyjemne (oczywiście, że nie było dla tych harpaganów, którym zawsze było źle, gdy musieli coś robić i kogoś słuchać, dla których najlepszym życiem jest życie w samowoli). W Ustce też czasami było nawet przyjemnie: ćwiczenia w lasach, pokonywanie wyznaczonej trasy w nocy. Ale były też idiotyzmy wojskowe wszystkim znane, jak szorowanie za karę ubikacji, wojsko śpiewa na komendę, czy podczas upału biegi i czołganie się po piasku z założonymi maskami przeciwgazowymi. Do wojska i wojskowego drylu nigdy nie miałem zamiłowania. Ogólnie rzecz biorąc, nie było tak źle jak się mówi, w młodości jakoś toto człowiek wytrzymał, nabrał hartu ciała i ducha, ma co wspominać. No i miał stopień MAT. Mam 2 fotografie z przysięgi: mundury z kołnierzykami, karabiny. Przez tyle lat byłem przekonany, że to fot. z przysięgi na 1. roku PSM bo taka też była. A tu w 2009 r., gdy wysłałem Ryśkowi Rozenfeldowi kilka zdjęć z PSM ten stwierdził, że to nie mogła być przysięga w szkole tylko w USTCE! No bo na mundurach nie ma szkolnych pagonów, na czapkach jest napis MARYNARKA WOJENNA (faktycznie jest, choć mało wyraźny), wszyscy są wyrośnięci a w 1. klasie byliśmy chuderlakami! Jak to czasami człowiek widzi to co chce widzieć. Gdy już pracowałem w PŻM, na początku 1964 r. zostałem wezwany w Szczecinie do WKR i wysłany na przeszkolenie wojskowe do Gdyni (prawie 4 miesiące), do Wyższej Szkoły Oficerskiej na Oksywiu. Czułem się trochę głupio, gdyż wszyscy na tym przeszkoleniu oprócz mnie byli z wcześniejszych roczników PSM. Nie wiadomo dlaczego ja się znalazłem wśród nich. Po ukończeniu tego szkolenia otrzymałem stopień Podporucznika Rezerwy Mar. Woj. Od tamtego roku na szczęście wojsko zapomniało o mnie na zawsze. 17

3. LATA MARYNARSKIE. 1961-62 r. 3.1. Pstrowski 1961 r. Po skończeniu PSM w Gdyni w 1960 r. musieliśmy zdecydować się, gdzie podejmiemy pracę. Do Polskiej Żeglugi Morskiej w Szczecinie wybrało się jedynie kilku absolwentów cała większość wolała iść do Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni. Ja wybrałem PŻM. W szkole mówiono nam, że tu szybciej zostaniemy przyjęci do pracy. No i po przyjeździe do Szczecina mogłem początkowo zamieszkać u dalekich krewnych, którzy tu od niedawna mieszkali (Juchaniuk + Pieczykolan). W końcu stycznia 1961 r., mając równo 22 lat (obecnie ludzie w tym wieku są maminsynkami, na utrzymaniu mamusi wówczas musieliśmy już sami decydować o swoim postępowaniu i życiu; zresztą większość moich kolegów była ode mnie młodsza, mieli po 19-20 lat) przyjechałem do Szczecina, odnalazłem krewnych, zgłosiłem się do PŻM, gdzie zapytano mnie czy już złożyłem podanie o przyjęcie do pracy. Powiedziałem, że nie ale podanie zostało załatwione od ręki zostałem zaangażowany na stanowisko STARSZEGO MARYNARZA. Zostałem zaokrętowany na mały statek wożący węgiel do Danii marynarskie eldorado, kopalnia USD. Był to s/s Pstrowski 10 dni. Mnie to jednak nie pasowało, gdyż musiałem napisać tzw. pracę dyplomową, wysłać ją do PSM w Gdyni, potem była tzw. obrona i dopiero wówczas otrzymywało się DYPLOM UKOŃCZENIA PSM = upoważniający do awansu na oficera. Poprosiłem o przeokrętowanie na statek mający dłuższe rejsy, a więc dający więcej czasu na napisanie ww. pracy dyplomowej. 3.2. Huta Florian 1961/62 r. Tak to zaokrętowałem na s/s Huta Florian : DWT = 10.100 t., L = 136 m., na którym pływałem cały rok. Opisane tu wydarzenia obejmują moje 2 zaokrętowania na tym statku. "H. Florian" to typ statku tzw. "empire", których w czasie II wojny światowej (1942-44r.) zbudowano dość dużo. Były one bardzo proste w budowie, miały być w zasadzie do 1-razowego użytku, do przewiezienia uzbrojenia z USA do Europy, w konwojach pływających do Murmańska w ZSRR. Mogły załadować około 10.000 ton ładunku z zapasami. Maszyna była parowa, palacze palili pod kotłami węglem, którego codziennie wrzucali do palenisk tony. Windy ładunkowe były parowe i praca w tropiku, gdy temperatura powietrza przekraczała 30 o C, przy tych rozgrzanych windach była dość męcząca. Kompas był tylko magnetyczny ale można było ustawić automat do sterowania. Przez wiele miesięcy byłem na tym statku sternikiem manewrowym, to znaczy sterowałem przy wszelkich wejściach i wyjściach z portu. Kabinę miałem dobrą. W nadbudówce na rufie, na podwyższonym pokładzie, z prawej burty. Mieszkałem w niej razem z innym marynarzem, był to jeden ze Stasiów, o których napiszę kilka słów trochę dalej. Były też kabiny poniżej pokładu, w których mieszkali marynarze i motorzyści. W kabinie mieliśmy 2 koje, ja spałem na dolnej, Staś nade mną, na koi górnej. Była 1 kanapka, 1 bulaj - czyli okrągłe okno, 1 małe biurko, 2 szafy oraz szuflady pod kojami. No i kaloryfer na zimę. Łazienki, umywalki i ubikacje były w osobnym pomieszczeniu, przy korytarzu, w części rufowej nadbudówki. Było ciasno, rufa w sztormie na fali jak na karuzeli, latała w górę i w dół. W nadbudówce na śródokręciu, poniżej mostka nawigacyjnego, była kuchnia, mesa, kabiny kapitana, oficerów, elektryka, ochmistrza. W mesie wisiała duża lista, na której każdy wpisywał swoje nadgodziny. Pamiętam, że 18

zwracano mi uwagę dlaczego wpisuję sobie tak dokładnie moje nadgodziny, "nie ma co być za uczciwym". No cóż, jakoś było mi wstyd wpisywać więcej niż pracowałem i zostałem przy swoim. Gdy raz bosman przy obiedzie zwrócił mi uwagę, że niedokładnie pomalowałem nok bomu, to zrezygnowałem z przerwy po biedzie, wlazłem na bom i pomalowałem go ponownie i było OKey. Przynajmniej starałem się tak postępować, aby mi nie zwracano uwagi, choć oczywiście nie zawsze mi się to udawało (nie piszę tego gwoli chwalenia się, ale jak było, tak było). Podczas mojego zaokrętowania na statku kapitanów zmieniło się kilku. Drugim oficerem był Witold Prowans, który na początku II wojny światowej prowadził obronę Helu, potem był w niewoli niemieckiej w obozie dla oficerów, o czym mówił z okazji rocznicy wybuchu wojny, 01.09.1961. Miał sposób bycia i nawyki dobrze wychowanego oficera wojskowego. Pływałem z nim na wachtach w godz. 0-4 i 12-16. Osiem lat później, gdy zostałem pierwszym oficerem, pływałem z W. Prowansem na statku "Białystok", gdzie on był kapitanem. Bardzo miły, serdeczny człowiek, choć wymagający. Nie przeszkadzało mi to, natomiast nie lubiłem bałaganu, nieposłuszeństwa, sobiepaństwa, kolesiostwa, bo na to na statku miejsca nie ma. Z tego też powodu niektórzy moi znajomi, którzy w tym czasie co i ja skończyli szkołę morską, rezygnowali z pracy na morzu, woleli swobodę na lądzie. W. Prowans zmarł wiele lat temu. Jeden z III-oficerów (B.) był przekonany, że jak wypije za dużo kawy i jest podminowany, to wypija bardzo mocną herbatę i natychmiast jest uspokojony. Asystentem był Stanisław Kruszewski, bardzo sympatyczny, został później III-oficerem na naszym statku, a jako asystent zaokrętował Andrzej Fiderkiewicz z mojego rocznika PSM, ale należał już do oficerów a nie do marynarzy, hołoty (zmarł w X.2014 r.). Z kolegów marynarzy i palaczy wspomnę, oprócz 2 Stasiów, Wacka Popko, który wcześniej skończył szkołę morską ale nie chciał robić dyplomu i wolał być marynarzem a nie oficerem, Zdzich Niedziółka został potem starszym pilotem w porcie szczecińskim, był też Jan Hildebrański, z wcześniejszego rocznika PSM już emeryt (gdy go spotkałem w lecie 2007 r., obszedł mnie dookoła i mówi: no powiedz jak się nazywasz, bo nie mogę sobie przypomnieć), palacz Tadek Kurzajewski już od lat jest na emeryturze ale dziarsko biega po Szczecinie i Koszalinie, motorzysta Leon Krupiński - serdeczny kolega mieszkający w Szczecinie na ul. Łokietka, u którego nawet przez pewien czas mieszkałem na sublokatorce, już dawno na emeryturze; zmarł 31.01.2000 r. (74 lat), odnalazłem jego grób na Cmentarzu Centralnym. I inni, których nazwisk nie pamiętam, minęło już 50 lat od tamtych dni. I chociaż praca na tym statku była bardzo ciężka, wspomnienia są przyjemne. W czasie każdorazowego przygotowania statku do wyładunku, w zimie przy mrozach i w upale w tropiku, należało wykonać takie oto prace: podnieść windami parowymi bomy, ustawić je po dwa jako sprzężone i zamocować; wybić setki drewnianych klinów wokół kominksów wszystkich ładowni, pozdejmować szarłaty zabezpieczające brezenty od góry; pozdejmować i poskładać po 2 warstwy brezentów z luków, które w deszczu i śniegu były sztywne; pozdejmować grube i ciężkie dechy zakrywające luki, co odbywało się w ten sposób, że dwóch marynarzy z hakami wykonanymi z grubych prętów żelaznych, stawało po obu stronach rzędu desek i chwyciwszy każdą hakiem za ucho przeciągało ją na brzeg luku, a dwóch następnych marynarzy stojący na pokładzie obok luku chwytało deskę rękami za metalowe uszy, zdejmowało z luku i kładło na stosy na pokładzie ale tak, aby można było przejść i zajrzeć do ładowni. Przerzucało się setki bardzo ciężkich desek lukowych zakrywających ładownie, ważących razem wiele ton. Następnie należało za pomocą statkowych bomów wyjąć z luków ładowni ciężkie szersztoki, na których leżały w/w deski i poukładać na pokładzie. Praca też trudna, nieraz wykonywana na redach portów, gdy statek kołysał się na falach. Miało to miejsce wówczas, gdy przywieziony z Polski cement w workach wyładowywano na łódki przewożące 19