Nadszedł listopad i bramy getta zamknęły się. Pułapka została zatrzaśnięta. Przez ostatnie tygodnie do getta sprowadziło się około 140 tysięcy nowych mieszkańców, potęgując jeszcze dotychczasowe przeludnienie. Powstały punkty dla uchodźców, gdzie nowo przybyli koczowali po kilkanaście osób w jednym pokoju. Mimo chłodu szerzył się tyfus i wszyscy obawiali się, co będzie na wiosnę, kiedy się ociepli. Z dnia na dzień pogłębiał się nastrój strachu i przygnębienia. Dorośli mieli poczucie klęski wypisane na twarzach, ale wśród moich rówieśników unikaliśmy rozmów na ten temat. Wypowiedzenie na głos, że nasi rodzice i inni wszechmocni dorośli są bezradni i przestraszeni, było zbyt bolesne, zbyt przerażające. Było oczywiste, ale zarazem nie do przyjęcia. Nie wiedzieliśmy, jak to pogodzić. Kiedy byliśmy we własnym gronie, zapewnialiśmy się nawzajem, że nasi rodzice są w getcie tylko dlatego, że w tej chwili jest to dla nich najdogodniejsze. Oczywiście, że mogliby wyjechać, gdyby chcieli, i żadne niemieckie rozkazy by ich nie powstrzymały. A potem wystarczyło jedno spojrzenie na twarze rodziców dyskutujących o naszym położeniu, by wróciła niepewność, którą natychmiast próbowaliśmy tłumić, gdyż zagrażała istnieniu całego naszego świata. Pewnego wieczoru pod koniec listopada ojciec przyszedł do domu z miną zdradzającą, że ma dla nas niespodziankę. Zawsze tak wyglądał, kiedy zamierzał sprawić komuś przyjemność lub miał w zanadrzu nieoczekiwany prezent. Stojąc pośrodku pokoju, powoli wyciągnął z kieszeni płaszcza trzy małe paczuszki i rzucił je nam na kolana. Odwinęłyśmy bibułki. W środku były dwa mydełka Yardley i flakonik wody lawendowej. Rzuciłyśmy się ojcu na szyję, błagając o wyjaśnienia. Takich luksusów nie widziałyśmy od początku wojny. Przycisnęłam nos do kostki mydła i z zachwytem wciągnęłam powietrze. Odżyły wspomnienia ciepłej, pachnącej łazienki i wieczorów spędzonych w przytulnym pokoju dziecięcym, po kąpieli, tuż przed pójściem spać. Ojciec był bardzo zadowolony z efektu, jaki wywołał swoją niespodzianką, i nie zamierzał od razu odpowiadać na pytania. Musiałyśmy pozwolić mu się rozebrać i zjeść kolację. Dopiero wówczas, wyciągając nogi i zapalając papierosa, uchylił rąbka tajemnicy. Pamiętasz Lidię? zapytał, zwracając się do mamy. Popatrzyła na niego zdziwiona: Lidię? Chyba nie... Ależ na pewno ją pamiętasz upierał się ojciec żona twojego fryzjera, taka wysoka blondynka... W oczach mamy zabłysła iskierka i zaraz potem twarz jej spochmurniała. Najwidoczniej Lidia nie wywołała miłych wspomnień. Spotkałem ją dzisiaj kontynuował ojciec tu w getcie. Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie. Ona pierwsza mnie rozpoznała, krzyknęła i rzuciła mi się na szyję. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Wszyscy się nam przyglądali. Ja w moim starym, znoszonym płaszczu i ta piękna kobieta w futrach i brylantach, łkająca na moim ramieniu. Ojciec najwyraźniej rozkoszował się tym wspomnieniem i wrażeniem, jakie na nas wywarło. A co ona tu robiła? spytała mama. Głos miała suchy. Nie było wątpliwości świetnie pamiętała Lidię.
Pewnie kogoś odwiedzała. W każdym razie była bardzo zaskoczona, kiedy usłyszała, że jesteśmy tu, w Warszawie. Była pewna, że wyjechaliśmy za granicę. Koniecznie chce przyjść, zobaczyć się z nami. Tu?! mama z niedowierzaniem potoczyła wzrokiem po naszym pokoju. Absolutnie nie ma mowy. Ojciec, nagle poważniejąc, pochylił się ku niej: Wiem, co czujesz, Cechna, ale to ważna sprawa. Mąż Lidii jest bardzo zamożny. Mają jeden z największych zakładów fryzjerskich w Warszawie oraz instytut piękności cokolwiek to może być. Ona sama wygląda jak gwiazda filmowa. Powiedziała, że może będzie w stanie nam pomóc, jeśli zechcemy się stąd wynieść, i była pewna, że nie powinniśmy z tym zwlekać. Mam wrażenie, że Lidia dużo wie i że to może się nam przydać. To może być bardzo ważny kontakt. Czy ona nie wyszła za mąż za Niemca? Coś takiego pamiętam... Nie, Eryk naturalizował się wiele lat temu. Kiedy wybuchła wojna, nie podpisał volkslisty, a to mówi samo za siebie. Ale co ona sobie o nas pomyśli, kiedy zobaczy ten pokój? Pomyśli sobie, że bogaci Dawidowiczowie nieźle podupadli. I taka jest prawda. Zresztą, kto wie, może poczuje się tu jak w domu. Sama zaczynała w takim pokoju, tylko w suterenie. Jej matka narajała służące i zajmowała się stręczycielstwem. To mydło i wodę lawendową Lidia dała dla ciebie. Zaproponowała, żebym jutro się z nią spotkał. Czy mam ją zaprosić do nas na niedzielę? Mama westchnęła i skinęła głową. W niedzielę po południu ojciec przyprowadził Lidię. Stanęła w drzwiach, a ja zamiast grzecznego powitania, podbiegłam i wtuliłam twarz w jej płaszcz. Miłość od pierwszego wejrzenia śmiali się wszyscy. Zażenowana mama przepraszała za moje zachowanie i zapewniała Lidię, że zwykle jestem nieśmiała wobec gości i nie ma pojęcia, co we mnie wstąpiło. Lidia była równie wysoka jak ojciec. Stała pośrodku pokoju, uśmiechając się do niego leciutko, kiedy zdejmował z niej płaszcz. Uśmiech miała promienny, duże, niebieskie oczy i włosy w niezwykłym kolorze miodu. Były bardzo długie, splecione w warkocz i tak upięte dookoła głowy, że wyglądały jak lśniąca korona. W ciemnej pieczarze, jaką był nasz pokój, jaśniała niczym istota z innego świata. Czy oni wszyscy tak wyglądają, ci stamtąd pomyślałam, zapominając, że zaledwie dwa lata temu my też tam mieszkaliśmy i że różnica między nami a nimi, jeśli w ogóle istniała, była raczej natury duchowej niż fizycznej. Fale rozkosznych zapachów rozeszły się po pokoju. Unosiły się z włosów Lidii, jej sukni i obszytego srebrnym lisem płaszcza. Ukradkiem wtuliłam nos w długi włos, wspominając dzień, kiedy zrobiłam tak po raz ostatni. Było to w naszym domu, w sypialni rodziców. Czarny, obszyty srebrnym lisem płaszcz leżał przygotowany na krześle. Mama ubierała się przed wysokim lustrem, a ja siedziałam na podłodze, głaszcząc lisa i bawiąc się jego łapkami. Futro wydzielało ostry, nieznany mi zapach i nie mogłam się zdecydować, czy jest miły czy nie. Woń ulubionych perfum mamy wypełniała pokój; były francuskie i nazywały się Mitsouko. Rozpierało mnie szczęście, bo właśnie dostałam do zabawy puste, brązowozłote pudełko po flakonie. Siedziałam obserwując, jak mama kończy się ubierać, jak wygładza na biodrach nową, czarną sukienkę i zaczyna wybierać biżuterię. Jeden z pierścionków, z szafirem okolonym diamentami, miał być mój. Mama obiecała mi, że go dostanę, kiedy zdam maturę. Na razie nosiła go sama, ja zaś zadowoliłam się malutkim szafirem oprawionym w złoty kwiatek. Po prawdzie marzyłam o blaszanym pierścionku z obrazkiem Shirley Temple, takim jaki nosiły moje koleżanki. Ojciec
jednak nie chciał o tym słyszeć, a mama na pocieszenie kupiła mi złoty. Nadal wolałam pierścionek z Szirlejką, ale zrozumiałam, że tak jak komiksy jest poza moim zasięgiem. Lidia przyniosła ze sobą duże pudło, które teraz otworzyła i woń Guerlaina ustąpiła zapachowi makowca. Ocknęłam się z marzeń i podeszłam do stołu. Mama podała herbatę. Patrzyłam, jak nasz gość uprzejmie popija gorącą wodę zabarwioną kilkoma kroplami skarmelizowanego cukru. Poza namiastką kawy tylko to mogliśmy zaoferować. Rozmowa nie kleiła się. Lidia nie mogła się powstrzymać, żeby nie rozglądać się dookoła; mama obserwowała ją, zaciskając usta, jakby każde spojrzenie Lidii sprawiało jej ból. Ojciec starał się rozładować atmosferę: zadawał pytania, wspominał dawne czasy, ale wspomnienia, jak się zdawało, były dla wszystkich krępujące. Wreszcie Lidia zaczęła opowiadać o nowszych dziejach i powoli napięcie opadło. Razem z mężem i dwoma synami wyjechała z Kalisza dwa lata przed wojną. Osiedli w Warszawie, zaczynali skromnie, aż doszli do obecnego majątku. Mieszkali w eleganckiej dzielnicy. Interes kwitł, zakład fryzjerski wzbogacił się o gabinet kosmetyczny i drogerię, w której wciąż można było dostać zagraniczne kosmetyki. Jak to możliwe? dopytywała się mama. Tajemnica handlowa zaśmiała się Lidia. Powiem ci tylko, że jeśli czegoś potrzebujesz, mogę ci to dostarczyć francuskie perfumy, kosmetyki, mydło, wszystko. Mama uśmiechnęła się i pokręciła głową. W tej chwili miała wszystko, czego potrzebowała. Pomyślałam o naszym szorstkim, szarym mydle i poczułam się zawiedziona. A więc będziemy biedni, ale dumni. Trudno. Przytuliłam twarz do kolan Lidii, a ona pogłaskała mnie po włosach. Chciałabyś mnie odwiedzić i poznać moich chłopców? Oniemiała z wrażenia skinęłam głową. Czy mogę ją zabrać na Boże Narodzenie zapytała Lidia. Mama spojrzała niepewnie, podziękowała i obiecała, że o tym pomyśli. To mogło być niebezpieczne. Wolałaby nie sprawiać kłopotu. Żaden kłopot. Ze mną będzie zupełnie bezpieczna. Zbliżała się godzina policyjna, ale Lidia wyraźnie się tym nie przejmowała. Teraz wreszcie przemogła się i zaczęła poważną rozmowę. Dlaczego zostaliśmy w getcie? Dlaczego daliśmy się złapać w pułapkę? Jak możemy żyć w takich warunkach? Nie mówię o tym pokoju dodała szybko, widząc, że mama się zarumieniła. Ojciec pokręcił głową: Kochana, masz rację, to wszystko prawda. Ale my nie możemy stąd wyjść. Do tego trzeba mieć fortunę. Fałszywe papiery kosztują. A poza tym trzeba z czegoś żyć. Jeśli nas złapią szmalcownicy, potrzebna będzie druga fortuna, żeby się wykupić. Czy nie rozumiesz, że my w ogóle nie mamy pieniędzy? Gdybyśmy mieli, nie mieszkalibyśmy w tej norze. Lidia patrzyła z niedowierzaniem. Mietek, przecież wy byliście milionerami! Przecież nie mogliście stracić wszystkiego! Ojciec wzruszył ramionami. Nie byliśmy tak bogaci, jak myślisz, zresztą większość majątku była w nieruchomościach. Teraz to wszystko jest niemieckie. Reszta dobytku przepadła w czasie bombardowania Warszawy lub została zarekwirowana w Kaliszu. Różne drobne rzeczy, takie jak biżuteria, straciliśmy, kiedy Zosia próbowała je przemycić przez granicę do Warszawy. Wyprzedajemy resztki i z tego żyjemy. To, co ja zarabiam, nie wystarcza nawet na życie tutaj. Lidia słuchała z szeroko otwartymi oczami i kręciła głową z niedowierzaniem. Musimy coś z wami zrobić zdecydowała, sięgając po płaszcz. Było już dawno po godzinie policyjnej i ojciec wyraził swoje zaniepokojenie. Z uśmiechem poklepała go po ramieniu.
Nie martw się. Mam przepustkę. Nic mi nie grozi. Pozwoliła, żeby odprowadził ją do bramy getta, gdzie machnęła czymś żandarmowi przed nosem i spokojnie przeszła na drugą stronę. Tej nocy byliśmy zbyt podekscytowani, żeby zasnąć. W pokoju wciąż unosił się cudowny zapach kosztownych perfum, resztki makowca nadal stały na stole. Zamykając powoli oczy, pomyślałam, że dobre wróżki jednak istnieją i że koniec końców świat nie jest tak beznadziejnie zły. (...) W upalne letnie dni podwórko było źródłem nieustającej ekscytacji i rozrywki. Od wczesnego ranka aż do godziny policyjnej pod naszymi oknami przewijała się procesja domokrążców zachwalających swoje towary. Każdy z nich obwieszczał swoje przybycie inną śpiewką. Słowa były często niewyraźne lub zniekształcone tak, by pasowały do melodii, więc nauczyliśmy się ich rozpoznawać wyłącznie po brzmieniu głosów. Jeden po drugim wynurzali się z ciemnej bramy, okrążali podwórko raz lub dwa, nawołując i bacznie obserwując okna, potem odczekiwali chwilę, a gdy z pożegnalnym okrzykiem odchodzili, ich miejsce natychmiast zajmowali następni. Czasem ich rundy nakładały się, a ponieważ żaden nie chciał ustąpić, trwali w kakofonicznym duecie, próbując przekrzyczeć się nawzajem. Kiedyś zafrapowało nas tajemnicze zawołanie. Dooo fioryka! Fioryka! Fiory! rozbrzmiewało z podwórka. Wymieniłyśmy z mamą zdumione spojrzenia. Podbiegłam do okna: To kalafiory! On sprzedaje kalafiory. Sprzedawca kalafiorów powracał regularnie przez cały sezon, nie zmieniając swojego repertuaru ani o jedną nutę. Jeszcze większą różnorodność prezentowali żebracy. Z racji wielkiej konkurencji i ponieważ większość mieszkańców getta na co dzień głodowała, na jałmużnę mogli liczyć tylko ci, którzy najsilniej przykuwali uwagę lub budzili największą litość. Cały dzień płynęli więc potokiem śpiewacy, muzycy, akrobaci i klauni, solo i ansambl, niektórzy ewidentnie wyszkoleni, inni najwyraźniej amatorzy, których wysiłki wywoływały na naszych twarzach rumieniec zażenowania i współczucia. Od czasu do czasu świetnie wykonany numer nagradzano burzliwą owacją: z okien sypał się grad monet, a na okrzyki Encore! artyści odpowiadali pełnym godności ukłonem. Najbardziej niesamowici byli bajarze. Jidisze kinder zaczynali nieodmiennie słuchajcie mojej opowieści. Potem następowała litania niewiarygodnych tragedii, powolnych lub nagłych śmierci, ciężkich chorób spadających na każdego członka rodziny. Słuchaliśmy najpierw z przerażeniem, potem z niecierpliwością, aż wreszcie porażeni nagromadzeniem nieszczęść przestawaliśmy słuchać w ogóle. Ale dźwięk ich słów zawodzonych na wszystkie głosy, od dziecięcych po starcze, brzmiał w uszach jak złośliwe echo: Oc rachmunes jidisze kinder, oc rachmunes [Zlitujcie się, żydowskie dzieci, zlitujcie się ]. Tego lata spędziłam kilka dni u dziadków, w starym mieszkaniu Goldów i każdej nocy, długo po godzinie policyjnej, wsłuchiwałam się w powrót żebraków. Długa kolumna przesuwała się pod naszym oknem w drodze do punktu dla wysiedleńców, zawodząc, modląc się i lamentując. Byłam pewna, że w ogóle nie sypiali, tylko krążyli całymi nocami jak straż miejska w dawnych
czasach. Tyle że zamiast podnoszącego na duchu wszystko dobrze, obywatele zwiastowali śmierć. Statystyka zgonów rosła z miesiąca na miesiąc. W lutym 1941 roku zarejestrowano nieco ponad tysiąc przypadków. W czerwcu już ponad cztery tysiące. W lipcu 17 800 wysiedleńców, w tym trzy tysiące dzieci, żyło w skrajnej nędzy. We wrześniu po raz kolejny zmniejszono racje żywnościowe. Urzędy pocztowe dostały zakaz dostarczania zagranicznej korespondencji, co oznaczało koniec paczek z zagranicy. W październiku dotarły do Warszawy pogłoski o masakrze w Wilnie, bagatelizowane przez niektórych jako sianie paniki. W Warszawie nic podobnego nie mogło się zdarzyć. W warszawskim getcie żyło blisko pół miliona ludzi. Zajmowali sto kwartałów. To przeliczało się z grubsza na 14 osób przypadających na jeden pokój, wliczając w to oczywiście punkty przesiedleńcze, gdzie w jednym budynku gnieździły się tysiące wysiedleńców. We wrześniu siedem tysięcy osób zmarło na tyfus. Ostatniego dnia września, w Sądny Dzień, usłyszeliśmy zapowiedź, że getto zostanie zmniejszone o kilka ulic, a pod koniec października groźbę tę wykonano. Mieszkańców przekwaterowano w nasze sąsiedztwo i w ten sposób przeludnienie pobiło nowy rekord. I choć do tego czasu atmosfera w domu zrobiła się napięta do granic wytrzymałości, dziękowaliśmy losowi za dach nad głową i nasze cztery wilgotne ściany. W jednym z dużych frontowych mieszkań w naszym domu działał wieczorami nielegalny klub karciany, w którym mój ojciec często spędzał pół nocy przy stoliku pokerowym. Właścicielem był znany warszawski adwokat. Jego przedwojenne mieszkanie, choć teraz zapełnione sublokatorami, tak jak wszystkie inne w getcie, było nadal elegancko umeblowane i jak na nasze warunki komfortowe. Żona adwokata poprosiła mnie kiedyś, żebym odprowadziła do przedszkola jej córeczkę. Mała Inka nigdy nie wychodziła sama z domu ani nie bawiła się na podwórku, tak jak inne dzieci. Była zawsze starannie ubrana. Bawiło nas, że nawet latem nosiła czarną czapeczkę furażerkę, szczyt przedwojennej elegancji i chyba jedyną w getcie. Przedszkole znajdowało się na najwyższym piętrze starej kamienicy. W jasnym obszernym pokoju z lśniącą posadzką bawiła się grupka dzieci, biegając boso lub siedząc na podłodze; kilkoro malowało palcami, stojąc przy sztalugach, na których rozpięte były duże arkusze papieru. Przez osadzone w dachu mansardowe okna widać było tylko niebo, dachy i kominy przeciwległych domów pochyłość dachu zasłaniała widok na ulicę. Prowadzimy przedszkole według zasady Montessori objaśniła mi pani przedszkolanka. Dzieci należy wychowywać w atmosferze wolności, nieskrępowane zbytecznymi nakazami. Staramy się rozwijać w nich inicjatywę i wrodzone zdolności. Biegłam do domu pełna goryczy i buntu. Dlaczego nie posłałaś mnie do Montessori zamiast do tej freblówki? wybuchnęłam, wpadając do naszego pokoju. Mama podniosła wzrok znad piecyka, na którym coś gotowała. O czym ty gadasz? zdumiała się. Bo im wolno chodzić boso i leżeć na podłodze. Oni malują palcami! Bo dziecko ma się rozwijać nieskrępowanie, wszechstronnie i na wolności! Co ty pleciesz?! rozgniewała się niespodziewanie mama Rozwijać się nieskrępowanie? Na wolności? Montessori? Tu? Rzuciła to, co trzymała w ręce i ku mojemu zdumieniu rozpłakała się. Oniemiałam. Co ja takiego powiedziałam? Przecież sama widziałam Przerażona wybiegłam do kuchni, rzuciłam się na łóżko Racheli i też zaczęłam płakać. Rachela, zajęta cerowaniem skarpetek, pogłaskała mnie po plecach, pomrukując coś do siebie. Płakałam długo, niepocieszona i głęboko dotknięta. Mama jak zwykle nic nie rozumiała. Przecież sama widziałam jak malowali palcami