Explore Apolobamba 2009



Podobne dokumenty
Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

Wycieczka do Karpacza

FILM - W INFORMACJI TURYSTYCZNEJ (A2 / B1)

ZIMA BEZDROŻA LAPONII

Sokolica najbardziej znany szczyt i drzewo w Polsce

Friedrichshafen Wjazd pełen miłych niespodzianek

W latach miejscowość była siedzibą gminy Tatrzańskiej.

Ekspresowo na Mazury? Tak, ale tylko z GigaBusem!

ERASMUS COVILHA, PORTUGALIA

WYJAZD DO TURCJI W RAMACH PROJEKTU COMENIUS EURO VILLAGES

W Beskidzie Sądeckim

Źródło: Wygenerowano: Środa, 28 grudnia 2016, 12:36

I się zaczęło! Mapka "Dusiołka Górskiego" 19 Maja 2012 oraz zdjęcie grupowe uczestników.

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

TOUBKAL. Treking w Atlasie Wysokim z wejściem na szczyt Toubkal (4167 m n.p.m)

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Podróże małe i duże. Wyjazd: 9 sierpnia ( niedziela), spod Ośrodka Kultury w Wiśniowej o godz Powrót ok

południowa ściana - relacja

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

Roraima zaginiony świat.

Słowacki Raj Dzień 1 i 2

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

Pan Toti i urodzinowa wycieczka

WARSZTATY pociag j do jezyka j. dzień 1

Kolejny udany, rodzinny przeszczep w Klinice przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu. Mama męża oddała nerkę swojej synowej.

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

Alpejskie przełęcze. Wyprawa motocyklowa przez Austrię, Włochy, Szwajcarię Biuro podróży Papagayo ALPEJSKIE PRZEŁĘCZE

Cienków Niżny, ujście Białej Wisełki i Wylęgarnia Przemysław Borys, , 9:30-13:30

Sprawozdania z wycieczki po Szlaku Piastowskim

Moja przygoda w CzechachKarolina. Zaleńska

Spotkanie z Jaśkiem Melą

Pod hiszpańskim niebem

Relacja z pobytu na Majorce

Jak wytresować swojego psa? Częs ć 7. Zostawanie na miejscu

Poniżej znajdziemy podsumowanie najważniejszych kwestii

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

Baza w Nangmah Valley, 4300 m n.p.m.

WYCIECZKA DO ZOO. 1. Tata 2. Mama 3. Witek 4. Jacek 5. Zosia 6. Azor 7. Słoń

Karkonosze maj 2014 Dzień 1 Dzień 2

Witajcie dzieci! Powodzenia! Czekam na Was na końcu trasy!

W dniach maja 2012 odbył się wyjazd rowerzystów z Zielonej Góry do Zittau.

Na skraju nocy & Jarosław Bloch Rok udostępnienia: 1994

Karpacz zimą Co można robić zimą w Karpaczu z dziećmi? jeździć na sankach, nartach i na desce

Gra planszowa dla 2 5 graczy w wieku powyżej 4 lat

Autor: Małgorzata Osica

,,Opowieści ze szlaku. Kacper Werla

Strona 1 z 7

Sprawozdanie z wyjazdu Sichuan, China 2014

Sprawozdanie z praktyk

BURSZTYNOWY SEN. ALEKSANDRA ADAMCZYK, 12 lat

! Alesund 2

Copyright 2015 Monika Górska

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

ŻYCIE BEZ PASJI JEST NIEWYBACZALNE

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

Jakieś 12 godzin później dotarliśmy do miasta Darwin w Australii. Zostaliśmy tam 2 dni, dlatego że byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy odpoczynku.

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

Wymiana uczniów w ramach projektu unijnego COMENIUS Część 2 wyjazd do Finlandii

11 stycznia Walka z samym sobą

EKSTREMALNA DROGA KRZYŻOWA RZESZÓW - OPIS TRASY BŁĘKITNEJ- SĘDZISZÓW MŁP. -

W czasach Jezusa Chrystusa Palestyna liczyła ok. mln mieszkańców.

Wycieczka klas 1f, 1b, 2f Bieszczadzka Przygoda

Uwaga, niebezpieczeństwo w sieci!

Dzień 2: Czy można przygotować dziecko do przedszkola?

Niektórym z nas konieczna okazała się pomoc. Dzieci z naszej grupy dorównują sprawnością starszakom. Brawo!

Spacer? uśmiechnął się zając. Mógłbyś używać nóg do bardziej pożytecznych rzeczy.

SPRAWOZDANIE Z POBYTU W HISZPANII (PROGRAMU ERASMUS+)

OPIS TRASY Jablunkov Puńców. Śląsk Cieszyński

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

Dobry nocleg w Iławie Villa Port

Sprawozdanie z działalności wspinaczkowej Masyw Mont Blanc, Alpy Zima 2015

Dzieci 6-letnie. Stwarzanie sytuacji edukacyjnych do poznawania przez dzieci swoich praw

mnw.org.pl/orientujsie


Bieszczady Ustrzyki Górne Połonina Caryńska Kruhly Wierch (1297 m n.p.m.) Tarnica(1346 m n.p.m.) Wielką Rawkę (1307 m n.p.m.

Odkrywam Muzeum- Zamek w Łańcucie. Przewodnik dla osób ze spektrum autyzmu

Olaf Tumski: Tomkowe historie 3. Copyright by Olaf Tumski & e-bookowo Grafika i projekt okładki: Zbigniew Borusiewicz ISBN

TRENER MARIUSZ MRÓZ - JEDZ TO, CO LUBISZ I WYGLĄDAJ JAK CHCESZ!

Nasza Kosmiczna Grosikowa Drużyna liczy 77 małych astronautów i aż 8 kapitanów. PYTANIE DLACZEGO? Jesteśmy szkołą wyróżniającą się tym, że w klasach

Pokochaj i przytul dziecko z ADHD. ADHD to zespół zaburzeń polegający na występowaniu wzmożonej pobudliwości i problemów z koncentracją uwagi.

Centralna Komisja Egzaminacyjna Arkusz zawiera informacje prawnie chronione do momentu rozpoczęcia sprawdzianu. UZUPEŁNIA ZESPÓŁ NADZORUJĄCY

FlixBus Zielony przewoźnik z Niemiec.

Sprawdzian kompetencji trzecioklasisty 2014

Copyright 2015 Monika Górska

Kopa Spadowa, ściana czołowa, Pachniesz Brzoskwinią VII-

ISLANDIA. 28 maja- 2 czerwca 2018

Część 11. Rozwiązywanie problemów.

3 największe błędy inwestorów, które uniemożliwiają osiągnięcie sukcesu na giełdzie

Stary Testament, Gedeon 21. GEDEON

SPRAWOZDANIE z I R A J D U R O W E R O W E G O SZLAKIEM SŁUPSK STRZLINKO DOLINA CHARLOTTY

Andorra La Vella. Zima 2010 Wyjazd Snowboardowy

WYBRANY FRAGMENT Z KOBIETA Z POCZUCIEM WŁASNEJ WARTOŚCI.

Scenariusz 2. Źródło: H. Gutowska, B. Rybnik; Bezpieczna droga do szkoły, cz. 2. Wyd. Grupa Image, sp. z.o.o., Wydanie IV, Warszawa 2002r.

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

Hektor i tajemnice zycia

Co to jest niewiadoma? Co to są liczby ujemne?

Działanie nr 7 - druga wymiana.

78 ZDJĘCIE: PROCES T WORZENIA Opowieść o fotografii od pomysłu do obrazu. Canon 1Ds mkiii, 20 mm, 3,2 s, ISO 100

Transkrypt:

Explore Apolobamba 2009 Motywacje Jako dziecko z zapartym tchem czytywałem książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego. Opowieści o dalekich krajach, egzotycznych zwierzętach, nieznanych ludach, nietypowych zwyczajach fascynowały mnie i prowokowały dziecięcą wyobraźnię do marzeń o podróżach. Kiedy w końcu podróżować zacząłem, to żałowałem, że nie urodziłem się 100 lat wcześniej, gdy nie wszystko było poznane i odkryte. Pewnego pięknego dnia przyjaciel otworzył mi oczy: - Jedziesz ze mną do Pakistanu, w Karakorum? Jest tam taka jedna górka, jeszcze nigdy nie była robiona, w dolinie też jeszcze nikogo nie było, będzie niezły fun... Pojechałem. Wyprawa była z przygodami, na górkę się wejść nie udało, ale te przeżycia... Przecież jeszcze do niedawna wydawały mi się już współcześnie nieosiągalne, a teraz sam miałem co wspominać... To samo musieli czuć Halik, Fiedler, Cejrowski! Już tylko w ten sposób chcę podróżować! Przygotowania Klimat wyjazdu, a co za tym idzie satysfakcję i radość budują ludzie. Tu z ustaleniem zespołu nie było problemu. W ekipie pakistańskiej czuliśmy się fantastycznie, więc nie było sensu jej zmieniać. W związku z tym zaprosiłem Wojtka i Kubę. Ten ostatni, jako świeżo upieczony mąż zapowiedział, że bez żony nigdzie się nie rusza i tym sposobem Daria dopełniła nasz zespół. Druga ważna rzecz, którą należało ustalić, to dokąd... Poprzednio była Azja, teraz musiała być Ameryka Łacińska - to są takie moje podróżnicze namiętności, za którymi tęsknię podczas zbyt długiej rozłąki. Zacząłem czytać, zwracać uwagę na nazwy, z którymi spotykałem się po raz pierwszy i w efekcie wykopałem z czeluści internetu tajemniczo, a zarazem wesoło brzmiącą Apolobambę. To było jak miłość od pierwszego wejrzenia, wiedziałem, że właśnie tam jedziemy. Później było kilka miesięcy szukania materiałów o tym rejonie. Dzięki radom Darka Muszyńskiego i materiałom otrzymanym od Jamesa Dempstera, który był uczestnikiem wyprawy w Apolobambę w 2008r udało się ustalić dokąd dokładnie jedziemy. - Dolina Huancasayani! Były tam dotychczas tylko dwie wyprawy, nikt tam nie jeździ, jest sporo niezdobytych wierzchołków, a przy okazji jest woda, pasą się alpaki i jest zielono i przyjemnie! Szczyty po ok. 5000m. - coś dla nas! - wyrzuciłem z siebie jednym tchem, gdy spotkałem Wojtka. Stanęło na Huancasayani! Teraz uwierzyłem, że naprawdę tam jadę! Pozostawało tylko złożyć wypowiedzenie z pracy, zastanowić się co będę robił, gdy reszta ekipy wróci już do Polski i kupić bilet.

Pierwsze wrażenie - Sao Paulo Wylądowałem na lotnisku w Sao Paulo, gdzie miałem spotkać Wojtka. Przywitał mnie charakterystyczny, intensywny, ale bardzo przyjemny południowoamerykański zapach. Już podczas przesiadki w Meksyku czułem woń wolności, ale dopiero teraz tak naprawdę dotarło do mnie, że to wszystko się zaczęło. Sao Paulo mnie rozczarowało mimo, że nie miałem wygórowanych oczekiwań. Miasto jest szare, po ulicach walają się śmieci, często jego woń góruje nad zapachem południowoamerykanskiej wolności. Tylko Ci Ludzie... Brazylijczycy okazali się bardziej otwarci, życzliwi i pomocni niż się spodziewałem. Co chwila ktoś podchodził do dwóch zagubionych, obładowanych tobołami turystów i pytał z uśmiechem czy jakoś może pomóc. Przyzwyczajony do słowa bakshish nerwowo sprawdzałem zasobność portwela, ale oni nie oczekiwali napiwków. To była prawdziwa, ludzka, prawie wszędzie zapomniana bezinteresowność. Jak już wspomniałem, wzrokowych doznań nie mieliśmy zbyt pozytywnych, zapachowych też nie, rozbrzmiewająca wokół samba rekompensowała trochę to wszystko wrażeniami słuchowymi, ale głos decydujący miał tym razem należeć do smaku... Rejon dworca okazał się za drogi, żeby tam jeść. Na naszą kieszeń było coś tylko w tych biedniejszych dzielnicach Sao Paulo. Poszliśmy do małej knajpki pełnej lokalsów i zamówiliśmy milanesę. Może to przez fakt, że byliśmy potwornie głodni, a może wybór miejsca, gdzie jest najwięcej miejscowych znów okazał się słuszny, ale to co dostaliśmy przechodziło nasze wyobrażenia. Chrupiąca panierka przyjemnie szeleściła i pękała pod naciskiem noża. Włókienka mięska były mięciutkie i pachnące, a smak... Nawet nie podejmę się opisać. Ten wybór uczciliśmy jeszcze dwiema szklaneczkami caipirinha. Od wyprawy na Kubę, nie miałem wątpliwości, że moim ulubionym drinkiem jest mojito, a od tego popołudnia mam dwa ulubione drinki. Iguazu Skoro już trafiliśmy do Brazylii i przemieszczaliśmy się na zachód do Boliwii, to nie mogło w naszym planie zabraknąć wodospadów Iguazu. Eleonora Roosevelt widząc te kaskady miała wykrzyknąć -Poor Niagara! To jest chyba kwintesencja Iguazu. Wodospady są położone na granicy Brazylii i Argentyny kilka kilometrów nad ujściem rzeki Iguazu do Parany. Swoją wielkością są porównywalne z Niagarą i wodospadem Wiktorii na granicy Zambii i Zimbabwe, ale jeśli chodzi o urok już

tylko z tym ostatnim. Tysiące metrów sześciennych wody przepływające w każdej sekundzie przez kaskady tworzy mgiełkę, z której jaskrawe płomienie słońca tkają zapierające dech w piersiach tęcze. Tego cudu natury nie udało się oszpecić nawet przez wybudowanie nad wodą deptaka, którym tysiące turystów mogą podejść nad samo Garganta del Diablo - najwyżej położoną i najbardziej widowiskową część wodospadów. My zdecydowaliśmy się podziwiać Iguazu od z strony argentyńskiej, ponieważ tamtejsze ceny uchodzą za niższe, widoki za jeszcze bardziej spektakularne, steki za jeszcze smaczniejsze. Park Narodowy Iguazu poza widokami gwarantuje kontakt z lemurami. Jest ich pełno i są one bardzo zuchwałe. W ogóle nie boją się ludzi, a niektórym bardziej roztargnionym turystom potrafią nawet ukraść śniadanie... Ciekawym doświadczeniem był dla nas również koncert harfowy, na który trafiliśmy wychodząc z Parku Narodowego. Muzyka, po której spodziewałbym się, że będzie monotonna i mdła okazała się całkiem żywa, melodyjna i przyjemna dla ucha. Dzień w Puerto Iguazu został uwieńczony stekiem w typowej argentyńskiej restauracji. Jeśli pisałem wcześniej coś o brazylijskiej milanesie, to słynna specjalność Argentyńczyków pomogła mi skutecznie o niej zapomnieć. Na wierzchu brunatno-brązowy, w środku lekko różowawy, gruby na 2 cm, soczysty stek, popijany rubinowym, lekko cierpkim winem z Mendozy, to jeden z dwóch najsmaczniejszych posiłków, jakie jadłem podczas mojej 3-miesięcznej podróży do Ameryki Południowej i jednocześnie jedno z najsmaczniejszych dań, które jadłem kiedykolwiek. Mhm, mniam! Paragwaj Paragwaj jest krajem, o którym najmniej wiedziałem przed wyjazdem. Informacje na jego temat są mocno ograniczone, nawet Lonely Planet nie wydała o nim sensownego przewodnika. Skąpe informacje, które znalazłem w sieci pozwalały przypuszczać, że trafimy do cywilizacji przypominającej polskie realia lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Za to spodziewaliśmy się tego, że ludzie będą przyjaźni, bo moje podróżnicze doświadczenia pokazują, że im większa bieda i trudniejsze warunki życia, tym więcej ludzkiej życzliwości unosi się w powietrzu. Autobus zatrzymał się na granicy argentyńsko- paragwajskiej. Tylko dwóch gringos musiało się odprawić, mieszkańcy Posadas i Encarnacion są zwolnieni z procedur imigracyjnych. Duża część z nich codziennie przekracza granicę jadąc do pracy. Kierowca o dziwo poczekał na nas nie zważając na swój rozkład jazdy. Ku uciesze współpasażerów kontynuowaliśmy podróż do Encarnacion. Byliśmy lokalną atrakcją, ewidentnie nie za często widuje się w tym rejonie gringos. Miasto nie powaliło nas urokiem. Parterowe domki, niejednokrotnie w nie najlepszym stanie, szerokie, dziurawe ulice i wszystko skąpane w ulewnym tropikalnym deszczu sprawiało wrażenie ubóstwa i brudu. Znaleźliśmy tani hotelik, w którym zaszaleliśmy biorąc pokój z łazienką. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy coś zjeść. Tu pierwsze zaskoczenie... Kilka przecznic od centrum znaleźliśmy wielki hipermarket -

uosobienie kapitalizmu i nowoczesności. W ofercie wszystko czego człowiek może potrzebować - pełen asortyment jedzenia, alkohole od bardzo tanich miejscowych wyrobów, po najdroższe europejskie marki, poza tym baterie, ręczniki, notesy, plastikowe baseny dla dzieci, skutery i inne przedmioty pierwszej potrzeby. Co ucieszyło mnie jednak najbardziej, to zakup Coca Coli w litrowej, szklanej butelce, której smak pamiętam z dzieciństwa i której już prawie nigdzie nie można kupić. Obok supermarketu bardzo tania restauracja serwowała przepyszne posiłki. Wszystkie oczywiście na bazie wołowiny, intensywnie przyprawione,pachnące, świeżutkie... Kilkadziesiąt osób siedziało przy stolikach i kibicowało miejscowej drużynie piłki nożnej, która rozgrywała arcyważne spotkanie w eliminacjach do mundialu w RPA. Mężczyźni pokrzykiwali, kobiety się śmiały, dzieci bawiły się w mini wesołym miasteczku z klatką pełną kulek i zjeżdżalnią. Atmosfera niezapomniana! Poranek przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Miasto nie wyglądało już tak szpetnie. Żywe, kolorowe, pełne uśmiechniętych mieszkańców, miało swój klimat. Zjedliśmy chipę, popiliśmy terere i wyruszyliśmy do jednego z najrzadziej odwiedzanych zabytków z listy światowego dziedzictwa UNESCO - XVI-wiecznych ruin misji katolickiej w Trinidadzie. Miejsce okazało się być raczej nietypowe jak na Paragwaj. Misja była bardzo uporządkowana, ogrodzona, z króciutko przystrzyżonym trawnikiem. Przy wejściu dwie młode kobiety sprzedawały bilety wstępu, chociaż w zasadzie nikogo poza nami tam nie było. W samych ruinach było widać przepych sprzed wieków. Zbudowane z czerwonej cegły kaplica i plebania pełne były rzeźb i ornamentów. Szczególne wrażenie zrobiła na nas wielka, bogato zdobiona marmurowa chrzcielnica, którą obfotografowaliśmy ze wszystkich stron. Z Trinidadu pojechaliśmy do miasteczka Jesus. Tutejsze ruiny, mimo tego, że wspaniałe, już na nas swoim mistycyzmem nie zadziałały. Chyba trochę się przesyciliśmy... Za to samo miasteczko nas urzekło. Małe kolorowe domki kryte falistą blachą, szerokie ulice i wściekle czerwona ziemia nadawały temu miejscu żywy, radosny charakter. W małej knajpce spotkaliśmy starszą Peruwiankę, która opiekowała się wolontariuszami z Europy, którzy przyjechali na ten koniec świata, żeby pomóc w budowie domów dla miejscowej biedoty. Namawiała nas bardzo gorąco, żebyśmy się do nich przyłączyli, ale Apolobamba czekała... Z żalem odmówiliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jednym z największych wyzwań, jakie miały nas czekać podczas podróży po Ameryce Południowej było przebycie słynnego szlaku Trans Chaco łączącego paragwajskie Asuncion z boliwijskim Santa Cruz. Droga słynie z tego, że w czasie pory deszczowej w ogóle jest nieprzejezdna, a podczas okresów suchych łatwo się tam zakopać. Podróż zgodnie z rozkładem linii autobusowych obsługujących tę trasę trwa od 30 godzin w górę. W naszym przypadku było inaczej... Wsiedliśmy do autobusu. Od razu na wstępie spory zastrzyk adrenaliny, bo przy wejściu był napis następującej treści:

Uprasza się podróżnych o nie przewożenie drogocennych przedmiotów oraz dużych sum pieniędzy ze względu na powtarzające się napady rabunkowe na trasach krajowych i zagranicznych. Po wyjeździe do Pakistanu mieliśmy dość napadów rabunkowych, ale nie specjalnie był wybór. Podjęliśmy ryzyko. Przypięliśmy aparaty fotograficzne paskami do nóg i schowaliśmy pod siedzeniem. Pieniądze porozkładaliśmy w różne miejsca, żeby w razie czego coś zachować. Wojtek spał w najlepsze, ja nerwowo kręciłem się w fotelu. Nagle autobus zatrzymał się... Fałszywy alarm, to tylko odprawa po stronie paragwajskiej. Na granicy obyło się bez problemów i prób wymuszenia łapówki tak typowych dla tej części świata. Przed posterunkiem pies bawił się z dziką świnią, na niebie migotały miliardy gwiazd, ludzie czekający na odprawę rozmawiali i śmiali się. Zupełnie nie czuło się atmosfery grozy, którą tak skrupulatnie z Wojtkiem pielęgnowaliśmy w naszych głowach. Kolejne budzenie miało miejsce kilka godzin później, już nad ranem, przy odprawie boliwijskiej. Też obyło się bez problemów, może trochę pieniędzy straciliśmy na niekorzystnej wymianie, ale przecież byliśmy przygotowani na utratę większości pieniędzy w jakimś napadzie, więc ta wymiana była wręcz miłym zaskoczeniem. Zatrzymaliśmy się na obiad w Villamontes i dopiero tu spotkały nas pierwsze i do tego drobne problemy. Autobus zaczął strasznie dymić i kierowcy zaczęli się uwijać, żeby go naprawić. Wszyscy pasażerowie ze stoickim spokojem pogryzali udka z kurczaka, nikt się nie spieszył, nie denerwował, generalnie No hay problema. Do Santa Cruz dotarliśmy po 26 godzinach podróży, bez kolejnych niespodziewanych zdarzeń... Rozczarowanie... Liczyłem na to, że chociaż raz będziemy w ulewnym deszczu pchać nasz autobus, ale nic takiego się nie stało. La Paz Po drugim najgorszym noclegu w życiu (najgorszy był w hotelu Bambino w pakistańskim Ravalpindi) opuściliśmy Santa Cruz i udaliśmy się do La Paz. W stolicy zamieszkaliśmy w hostelu El Carretero poleconym w mailu przez Kubę i Darię. Z wiadomości wynikało, że nasi towarzysze szczęśliwie dotarli do La Paz i czekają na nas łapiąc aklimatyzację, przed mającą nas czekać, górską przygodą. Wojtek się rozchorował, zaczął brać antybiotyki. Wysokość 3600m n.p.m., na jakiej leży La Paz, też nie poprawiała mu samopoczucia, więc na zakupy musiałem się wybrać sam. Przy tej okazji nie mogłem sobie odmówić spaceru... Płcią dominującą na stromych uliczkach stolicy były kobiety. Poubierane w szerokie spódnice z falbankami, białe, koronkowe bluzki i kapelusze przypominające nieco angielskie cylindry z przełomu XIX i XX w., z czerwonymi od mrozu twarzami, sprzedawały mydło i powidło na wszystkich ulicach i placach w centrum miasta. Mężczyźni niezbyt postawni, też w białych koszulach i czarnych spodniach stanowili zdecydowaną mniejszość. Po kilkudziesięciu minutach łapania tchu i powłóczenia nogami dotarłem na Mercado de los Brujos czyli osławionego targu wiedźm. - Que tal gringo? Soroche? - zapytała jedna z kobiet. - Tengo hojas de coca. Compralas gringo! Kupiłem.

Liście koki są w Europie mylone często z kokainą. Liście wprawdzie zawierają śladowe ilości kokainy, ale jest to używka w 100% naturalna. Indianie od wieków żują je wierząc, że pomagają one w aklimatyzacji w górach, redukują uczucie głodu i dodają siły. W smaku są gorzkie, ale można się do nich przyzwyczaić. Kokaina natomiast to produkt syntetyczny, pozyskiwany w skomplikowanych reakcjach chemicznych z stek ton liści. Poza koką na Mercado de los Brujos można kupić najróżniejsze lekarstwa, zioła, ale także zamówić rzucenie uroku lub jego odczynienie. Wcześniej pstrykałem zdjęcia bez opamiętania, tu już tak odważny nie byłem. O każde zdjęcie grzecznie pytałem i w większości przypadków spotykałem się z odmową. Podczas spaceru po targu kilka razy namawiano mnie na San Pedro - czyli boliwijskiego kaktusa, z którego przygotowuje się zupę, po której spożyciu często występują halucynacje. Na to się skusić nie dałem... Gdy dotarłem do samego serca targu, moim oczom ukazał się upiorny widok. Przed niektórymi z budek wystawione były kosze pełne martwych, ususzonych stworzeń. Wyleniała sierść, lekko wystające z pyszczka ząbki i skóra opinająca się dokładnie na szkielecie ukazująca każdy anatomiczny szczegół zwierzaka powodowały obrzydzenie. Okazuje się, że w Boliwii przy budowie domu, na znak szczęścia i dobrobytu zakopuje się w fundamentach ususzony płód lamy. Ten widok, ból głowy, niska wydolność organizmu i kaszel który się niedawno pojawił spowodowały, że wróciłem do hotelu. Na miejscu czekała mnie miła niespodzianka. Kuba i Daria z uśmiechami na twarzach przywitali mnie w drzwiach naszego pokoju. Okazało się że mamy w zespole tylko jedną, naprawdę zdrową osobę - Kubę. Ja już zaczynałem kasłać, Daria leczyła się od kilku dni z przeziębienia, a Wojtek bardzo osłabiony leżał w łóżku i nie wykazał entuzjazmu nawet, gdy zaproponowaliśmy mu kieliszek boliwijskiego wina. Należało podjąć decyzję czy jedziemy w góry od razu, czy odłożymy to jeszcze o kilka dni. Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że apteczki mamy świetnie przygotowane i nie ma sensu tracić więcej czasu w La Paz. Z takim postanowieniem można było już z lekkim sercem otworzyć kolejną butelkę wina i zacząć się przy niej wymieniać dotychczasowymi, południowoamerykańskimi przeżyciami, jak również planować kolejny dzień. Z samego rana całą czwórką ruszyliśmy do jednego z dwóch supermarketów. W Boliwii, odwrotnie niż w krajach europejskich, supermarkety są sklepami dla bogatych. Ceny są nieco wyższe niż na ulicznych straganach, ale nas to szczególnie nie zniechęciło. W Boliwii jest dużo taniej niż w Polsce, a my mieliśmy do kupienia kilkadziesiąt kilogramów jedzenia na trzy tygodnie akcji górskiej. Wygodniej to było zrobić w miejscu, gdzie od razu mogliśmy kupić wszystkie potrzebne produkty, gdzie nie musieliśmy przepychać się w tłumie przechodniów, ani opędzać się od nachalnych sprzedawców. Pewne różnice zdań co do ilości jedzenia, jak również indywidualnych preferencji kulinarnych spowodowały, że spędziliśmy w sklepie bez mała 4 godziny. Wojtek wrócił do łóżka, a pozostała trójka pojechała jeszcze na targ, żeby dokupić brakujące drobiazgi. Szukaliśmy między innymi młotków, które mogły nam się w górach przydać do wbijania haków. Poza tym musieliśmy kupić coś, w co dałoby się spakować jedzenie i umieścić na grzbiecie konia lub muła. Zdecydowaliśmy się na charakterystyczne kraciaste, plastikowe torby w Polsce kojarzone z handlarzami zza

wschodniej granicy. Nie mówiliśmy na nie inaczej, jak ruska siata. Spacer po bazarze zabrał nam kolejne 4 godziny. Nakupiliśmy jeszcze bakalii, które były tu wyjątkowo tanie i wyjątkowo smaczne. Byliśmy tak obładowani, że żeby to wszystko przetransportować do hotelu, musieliśmy wziąć taksówkę. Po powrocie zabraliśmy z Kubą wszystkie butelki po wodzie mineralnej jakie mieliśmy i poszliśmy na stację benzynową po paliwo do kuchenki. Ludzie, którzy podjeżdżali zatankować samochody, jak też obsługa stacji patrzyli z zaciekawieniem i pobłażliwymi uśmiechami na dwóch gringos z butelkami, kupujących benzynę. Tak czy owak benzynę udało się kupić i przy wtórze muzyki dochodzącej z jednego z placów La Paz, wrócić do hotelu. Teraz pozostawało tylko jakoś to wszystko spakować, zostawić w hotelu depozyt rzeczy, które w górach nie będą potrzebne i zrelaksować się przed całodniową podróżą do Pelechuco, do którego mieliśmy wyruszyć już z samego rana następnego dnia. Pelechuco Poranek przywitał nas orzeźwiającym chłodem. Podekscytowani zebraliśmy sprzęt i taksówką pojechaliśmy do El Alto - dzielnicy La Paz położonej na wzgórzu, z której odjeżdżają autobusy na północ. Na dworzec dojechaliśmy jakieś pół godziny przed planowanym odjazdem autobusu, ale jak należało się spodziewać, na faktyczny odjazd musieliśmy poczekać jeszcze ponad 3 godziny. Żeby się rozgrzać zacząłem popijać rum, który w celach leczniczych kupiłem dzień wcześniej. Gdy podjechał autobus tłumek ludzi, którzy czekali z nami na przystanku rzucił się w jego kierunku z tobołami. Wszyscy próbowali wepchnąć swoje rzeczy do niezbyt pojemnego luku bagażowego przepychając się przy tym i wrzeszcząc. Ulegliśmy temu nastrojowi i też w pośpiechu zaczęliśmy ładować nasze plecaki. Przez całą tą nerwową atmosferę niedokładnie zamknąłem butelkę z rumem i gdy już udało nam się zająć miejsca w autobusie, zorientowałem się, że mój puchowy śpiwór pokryty jest cieniutką warstewką, wonnej, lepkiej cieczy. Byłem w tak rewelacyjnym nastroju, że nawet to nie było w stanie popsuć mi humoru. Podróż miała nam zająć około 12 godzin. Po pierwszych trzech kierowca zatrzymał się w małej mieścinie, położonej nad słynnym jeziorem Titicaca. Natychmiast przy drzwiach autobusu pojawiło się kilka handlarek oferujących platanos, queso i empanadas. Wysiedliśmy na chwilę, żeby rozprostować kości i załatwić potrzeby fizjologiczne, a jak wróciliśmy okazało się, że naszego autokaru już nie ma. Trochę zestresowani zaczęliśmy się rozglądać i zauważyliśmy, że kilkaset metrów wyżej stoi kilka autokarów. Między innymi stał i nasz - z pięknym, białym jednorożcem i tęczą namalowanymi na tylnej części karoserii. Podczas kolejnych postojów staraliśmy się już mieć na oku kierowcę lub autokar. Niespełna godzinę później za oknem pojawiły się pierwsze ośnieżone, monumentalne szczyty. Wszyscy chcieliśmy wierzyć, że to już nasza Apolobamba, ale na nią musieliśmy jeszcze chwilę poczekać. Na razie mogliśmy się pozachwycać nieco wyższą i dużo bardziej popularną wśród turystów Cordillera Real.

Podróż płynęła monotonnie. Siedzieliśmy zawinięci w śpiwory. Daria i Kuba rozwiązywali krzyżówkę, Wojtek tradycyjnie spał, a ja ucinałem sobie pogawędkę ze starszym caballero pochodzącym z Apolobamby, gdy nagle... Zobaczyłem Ją... Z oddali wyłoniły się pierwsze, lśniące, ośnieżone szczyty. W tym momencie sielski spokój i nudę zastąpiło podniecenie. Podziwiałem głębokie doliny, które szeroko rozciągały się w dole wabiąc strumieniami, kaskadami, zielonymi łąkami. Autobus meandrował nad przepaściami. Spod kół umykały szynszyle i przystawały na poboczu przyglądając się ciekawie wielkiemu, dudniącemu potworowi, który zmusił je do ucieczki. Gdy wspinaliśmy się na kolejne przełęcze, niecierpliwie wyglądałem czy może już za tą zobaczę Pelechuco, gdzie miała się zacząć ta właściwa przygoda. W końcu dojechaliśmy. Kierowca zatrzymał się na niewielkim placu, który jak się później okazało był samym centrum miasteczka. Odebraliśmy nasze bagaże i bez problemu znaleźliśmy polecany przez Jamesa Dempstera hotel Llajtaymanta. Ronaldo - właściciel hotelu i zarazem, jak się miało okazać, znana i poważana postać w Pelechuco, przywitał nas bardzo serdecznie, zakwaterował w jednym z pokojów na piętrze hotelu i zaoferował swoją pomoc, w załatwieniu wszystkiego, czego tylko będziemy potrzebowali. Postanowiliśmy skorzystać z tej oferty. Poprosiliśmy Ronaldo, żeby zrobił dla nas rekonesans czy udałoby się na następny dzień zorganizować cztery muły i ariero, który poszedłby z nami w dolinę Huancasayani. Sami poszliśmy się trochę opłukać po podróży i zamówiliśmy kolację. Gdy kończyliśmy drugie danie, wrócił Ronaldo w towarzystwie señora Rimi - właściciela i poganiacza niewielkiego stadka mułów. Zaczęły się targi. Porozumiewanie się z Rimi nie było proste, bo w okolicach Pelechuco mówi się przede wszystkim w języku ajmara. Mężczyzna mówił wprawdzie również po hiszpańsku, ale silny indiański akcent powodował, że każde zdanie trzeba było po kilka razy powtarzać, zanim zorientowaliśmy się o co chodzi. W negocjacjach byliśmy w całkiem niezłej sytuacji, bo wiedzieliśmy ile rok wcześniej za podobną usługę zapłacili Nowozelandczycy. Niestety nasza propozycja, opiewająca na podobną kwotę, spotkała się z dużą dezaprobatą. Ronaldo nie brał udziału w dyskusji, stał z boku i przysłuchiwał się. Rimi gestykulował, tłumaczył nam, że jutro z samego rana będzie musiał biec na łąkę, oddaloną od miasteczka o kilka godzin, żeby przyprowadzić muły. Poza tym wspominał coś, że przez rok podrożało. W końcu uzgodniliśmy cenę... 75 BOB za każdego muła, 75 BOB za ariero i 75 BOB za pomocnika dziennie. Byliśmy przekonani, że cztery muły do Huancasayani i dwa z powrotem, będą dla nas wystarczające. Po targach miał jednak miejsce rytuał ważenia. Rimmi unosił lekko każdą z naszych treb i każdy z plecaków, cmokał, mlaskał i mruczał: - Pesado. Stanęło na tym, że weźmiemy dwóch ludzi, pięć mułów do Huancasayani, a po trzech tygodniach przyjdzie już sam Rimi z trzema mułami, żeby nas odebrać. Mieliśmy dotrzeć do obozu w Huancasayani w trzy dni, a wracać dwa dni. Wytargowaliśmy jeszcze, żeby Rimi nam opuścił cenę do równego rachunku 2000 BOB, on z nami, żebyśmy mu dorzucili jeszcze 100 BOB na jedzenie i targi się zakończyły. Ronaldo spisał dla nas umowę, Rimi i ja się podpisaliśmy i każdy z nas zabrał po jednej kopii. Zapłaciliśmy Rimiemu z góry 1500 BOB za pierwszą część drogi. Skoro już wiedzieliśmy, kiedy będziemy z powrotem w Pelechuco, to daliśmy żonie Ronaldo

pieniądze i poprosiliśmy ją, żeby kupiła dla nas bilety na autobus do La Paz. Nie chcieliśmy się denerwować, że zabraknie dla nas biletów. Teraz ze spokojnym sumieniem mogliśmy się położyć spać. Treking do bazy Zgodnie z południowoamerykańskimi zwyczajami Rimi przyszedł po nas ponad dwie godziny po czasie. Później był cały rytuał zaprzęgania zwierząt. On i jego pomocnik układali torby i plecaki na grzbietach mułów, za każdym razem kilka razy poprawiając, zamieniając je, obracając i dopasowując do zwierzęcia. Później przy użyciu prymitywnych rzemiennych uprzęży przymocowywali je, żeby nie spadły w trakcie pokonywania stromych zboczy. Wokół biegała gromadka dzieci. Ewidentnie nie były one przyzwyczajone do widoku turystów i trochę się przed nami popisywały. Rozdaliśmy im trochę cukierków, żeby ten kontakt z obcymi pozostawił u nich miłe wspomnienia. Najstarszy syn Rimiego, chłopiec w wieku mniej więcej dziesięciu lat, kręcił się między mułami, przynosił i podawał rzemienie i bardzo chciał nam towarzyszyć w drodze w dolinę. Ojciec był jednak nieugięty i jeszcze tym razem nie pozwolił mu iść, ale obiecał, że przy następnej okazji już go zabierze. W końcu, koło 14:00 udało nam się wystartować. Wszyscy czuliśmy się nieźle, nawet przeziębiony Wojtek nie narzekał. Droga wiła się po dnie doliny, wzdłuż szerokiego, błękitnego strumienia. Muły miarowo parły naprzód popędzane przez señora Rimi. Nam złapanie rytmu zajęło nieco więcej czasu i kosztowało więcej energii. Na początku nawet trochę rozmawialiśmy, ale po kilku minutach każdy już zatopiony we własnych myślach walczył z trudami drogi. Podziwialiśmy rozpościerające się w dolinie, żółto-zielone łąki i strzeliste, skalne, budzące respekt szczyty. Po godzinie Rimi zarządził postój. Doszliśmy do ładnej łąki, na której nasze muły mogły się trochę posilić. Sami zjedliśmy po jabłku i ruszyliśmy dalej. Tego dnia wędrowaliśmy jeszcze przez kilka godzin, zatrzymując się tylko co jakiś czas na zrobienie zdjęcia. Mijaliśmy po drodze małe kamienne budki zamieszkałe przez pasterzy opiekujących się stadami alpak. W tej dolinie strumień udało się przekroczyć jeszcze po moście. Wiedzieliśmy, że następnym razem może już tak łatwo nie być. Na nocleg zatrzymaliśmy się na płaskiej łące, nad wijącym się strumieniem. Po starych odchodach mułów i alpak, oraz wydeptanej miejscami trawie, można się było zorientować, że to miejsce jest często wykorzystywane przez pasterzy jako przydrożny hotel. Wydawałoby się, że szliśmy tego dnia raptem kilka godzin, nie musieliśmy nieść ciężkich plecaków, droga nie była stroma, a jak doszliśmy na miejsce, to wszyscy byliśmy naprawdę wykończeni. Nie wiem który to już raz odczułem na sobie wpływ wysokości, ale znów nie mogłem się temu zjawisku nadziwić. Zrobiliśmy obiad, rozstawiliśmy namioty i zaczęliśmy szykować się do snu. Arieros tymczasem rozjuczyli muły i odprowadzili je kilkaset metrów dalej, żeby się w spokoju pasły. Z naszych plecaków i toreb ułożyli sobie małą budkę, przykryli ją plecionymi torbami i ułożyli się w niej do snu. Ja, zanim zasnąłem, wybrałem się jeszcze na kilkuminutowy spacer, żeby napatrzeć się na niebo. Za każdym razem, gdy jestem na półkuli południowej, nie mogę się

nadziwić ilości migoczących na niebie gwiazd i finezyjnym kształtom w jakie się układają. Poranek przywitał mnie silnym bólem z tyłu głowy i ostrym kaszlem. - Oho, jeszcze nie jestem zaaklimatyzowany. - pomyślałem. Byłem przekonany, że po trzech dniach w La Paz będę się czuł dobrze, ale jak widać organizm postanowił zignorować teorię i nie dawał mi spokoju. Na szczęście z takimi ludźmi u boku można sobie pozwolić na słabszy dzień. Wojtek przygotował śniadanie. Kuba i Daria pomogli mi zwinąć namiot - atmosfera była rewelacyjna. O ile ból głowy był czymś w miarę normalnym, jak na te warunki, to kaszel, przeciągający się już od La Paz nie. Po szybkim śniadanku łyknąłem Azytromycynę i ruszyliśmy w górę. Początek był dla mnie horrorem. Wlokłem się noga za nogą, nie mogłem złapać rytmu, ból głowy tak mi dokuczał, że nie byłem się w stanie skoncentrować nawet na urokach doliny, która powoli zostawała w dole. Wojtek proponował mi leki przeciwbólowe, ale w trakcie aklimatyzacji staram się ich unikać, żeby być świadomym, co się w moim organizmie dzieje. Podczas takich trekingów, w których jeszcze się łapie aklimatyzację, zazwyczaj staramy się nie dostosowywać tempa chodzenia do innych członków zespołu. Zarówno gonienie kogoś, jak i czekanie na kogoś wybija z rytmu i jest po prostu męczące. W związku z tym grupa nam się podzieliła. Kuba i Daria wysforowali się do przodu, a Wojtek i ja wlekliśmy się z tyłu często zatrzymując się i łapiąc oddech. Przewodnicy z mułami zostali dłużej w obozowisku, żeby pozbierać wszystkie bagaże i objuczyć zwierzęta. Zamierzaliśmy poczekać na nich na przełęczy Sancheza (pierwszej z trzech przełęczy, które mieliśmy do pokonania podczas trekingu). Okazało się jednak, że po godzinie cała karawana nas wyprzedziła. Nie da się ukryć, że żeby nie wiem jak była dobra atmosfera, to człowiekowi robi się w pewnym momencie głupio, że wszyscy muszą na niego czekać. Nikt nie ma pretensji, wszyscy starają się pomóc, troszczą się, żartują, próbują w jakiś sposób odciągnąć uwagę od zmęczenia, ale mimo wszystko, tak do końca nie da się wygrać z własną dumą. Nie inaczej było i tym razem... Po jakimś czasie ambicja pomogła mi zapomnieć o złym samopoczuciu. Wrzuciłem wyższy bieg i zacząłem gonić resztę zespołu. Wojtek oczywiście też nie chciał być tym ostatnim i przyspieszył kroku. Ja to nazywam prawem peletonu... Jak się widzi, że ten obok jest pół kroku z przodu, to się do niego wyrównuje... W górach oczywiście to nie do końca tak działa i zazwyczaj nawet jeśli rywalizacja się pojawia, to ma ona zdrowy wymiar (od tego zależy bezpieczeństwo), ale idąc drogą, na lekko, trudno jest się pogodzić z myślą, że nie dość, że kobieta jest silniejsza, to jeszcze muły idą szybciej. Droga dłużyła nam się strasznie. Jedyne myśli, jakie biegały nam po głowach, to może to już za tym zakrętem.... Niestety tych ostatnich zakrętów było kilkanaście, zanim dotarliśmy na przełęcz. Rimi zarządził tam przerwę, żeby zwierzęta mogły trochę odpocząć i coś przegryźć. My również z tego skorzystaliśmy, tyle, że w moim przypadku zmęczenie przegrało nie tylko z ambicją, ale i ciekawością. Zamiast usiąść, wypić herbatę, którą poczęstowała nas Daria, zrelaksować się chwilę, to podszedłem kilkadziesiąt metrów w górę, żeby zobaczyć, co jest z drugiej strony grani. Lekki wiatr przyjemnie opływał twarz i chłodził po ostatnich ciężkich metrach podejścia, a widok po prostu zapierał dech. Znów

pokazały się ośnieżone wierzchołki, tyle, że tym razem znacznie bliżej... Popękane jęzory lodowców spływające ze szczytów przechodziły gwałtowanie w piarżyste pola, które już kilka metrów niżej stawały się pociętymi przez liczne strumienie łąkami. Ścieżka, która miała nas doprowadzić do kolejnej z przełęczy - Yanacocha - wiła się między niewielkimi wzniesieniami, wśród łąk. Ucieszyłem się, że nie będziemy musieli pokonywać dużej różnicy wzniesień. Mapa, którą dysponowaliśmy była zwykłą graniówką. Nie było na niej zaznaczonych poziomic, z których wynikałoby, że fragment drogi pomiędzy pierwszą a drugą przełęczą będzie lekki. Zakładałem najgorsze, a tu taka miła niespodzianka. Gdy tylko ruszyliśmy z przełęczy moje dolegliwości od razu ustąpiły. Miałem znacznie więcej entuzjazmu i pozytywnej energii. Co więcej, potrafiłem nawet dotrzymać kroku mułom. Tyle, że nie za długo z tego korzystałem, bo postanowiłem nadmiar siły wykorzystać na robienie zdjęć. Na wschodzie mieliśmy okazję podziwiać piękne pionowe, lekko popękane, wysokie na dobre 400m ściany. Mój wzrok przyciągał nie tylko ich urok, ale i potencjał wspinaczkowy. Przystanąłem i dobre kilkanaście minut wpatrywałem się w system rys przecinający jedną ze ścian, szukając optymalnej drogi do wspinania się. - Spokojnie, jeszcze nie tutaj, niedługo będziesz miał okazję... mrukną Wojtek przechodząc koło mnie. Miał rację, nie dość, że to nie te góry, na które mieliśmy się wspinać, to jeszcze o kilka stopni trudności przewyższające nasze możliwości. Wyjąłem więc aparat, zrobiłem zdjęcie, przekonałem się, że nie oszukam słońca świecącego mi prosto w obiektyw, zawiedziony schowałem aparat i ruszyłem dalej. Zanim z Wojtkiem dotarliśmy do przełęczy Yanacocha, reszta karawany była już w połowie drogi w dół. Trzeba było w końcu przestać marudzić i zacząć się spieszyć, żeby nie kończyć trekingu po zmroku. Przyspieszyliśmy kroku i zaczęliśmy schodzić, tym razem w bardzo głęboką dolinę. Po drodze spotkaliśmy stado alpak i oczywiście straciliśmy kolejne kilka minut na zdjęcia. Nie mogliśmy sobie odmówić chwili przerwy, bo zwierzęta po prostu nas urzekły. Niektóre czarne, inne łaciate, jeszcze inne całkiem białe stały na stromych stokach po obu stronach drogi i ciekawie nam się przyglądały. Gdy próbowaliśmy podejść do nich trochę bliżej, żeby złowić lepsze ujęcie, uciekały kilka kroków i znów zaczynały nas mierzyć sympatycznym spojrzeniem. Po kolejnych 40 minutach męczącego marszu w dół dotarliśmy na dno doliny, gdzie Rimi zarządził kolejny postój. Po kilkuminutowej przerwie przeskoczyliśmy przez strumień i ruszyliśmy na przełaj przez podmokłą łąkę. Minęliśmy niewielki grzbiet przecinający dolinę i dotarliśmy nad niewielkie, malownicze jeziorko. Nad jego brzegiem wiła się niewyraźna ścieżka. Poczuliśmy się trochę pewniej, bo przez chwilę mieliśmy wątpliwości, czy Rimi na pewno dobrze nas prowadzi. Ścieżka pojawiała się, niknęła, żeby znów ukazać się kilka metrów dalej. Ucieszyłem się, że to już taki rejon, gdzie naprawdę niewiele ludzi dociera. Jak się okazało trochę przedwcześnie. Ścieżka okazała się tylko małym skrótem, który doprowadził nas do niewielkiej drogi, wspinającej się na zbocza grani ograniczającej dolinę od północy. Szliśmy sobie spokojnie do góry, nie odzywając się do siebie, żeby nie tracić bardzo cennych sił. Nagle pomiędzy skałami coś mi mignęło. Chwilę później jeszcze raz. Za trzecim razem zauważyłem już co to było - szynszyle czmychały z drogi na łąkę, albo

między skały i wystawiały tylko ciekawe pyszczki, żeby sprawdzić kto się zbliża. Wszyscy natychmiast wyciągnęliśmy aparaty z pokrowców i zaczęliśmy polowanie. Nikomu się wprawdzie nie udało zrobić porządnego zdjęcia szynszylom, gdyż zwierzęta te są zbyt ruchliwe i płochliwe, a nam brakowało refleksu w związku z wciąż rosnącą wysokością i zmęczeniem, ale za to tak zajęliśmy się zwierzakami, że nawet się nie obejrzeliśmy, a już byliśmy na przełęczy Pura Pura. Stamtąd do naszego drugiego obozu droga biegła już tylko w dół. Rimi z mułami wysforował się do przodu, nasza czwórka, zmęczona wlokła się noga za nogą. Po jakimś czasie skończyły się serpentyny i droga skierowała się już prosto na północ. Z prawej strony, kilkadziesiąt metrów niżej widać było długie, wąskie, turkusowe jezioro. W normalnych warunkach zatrzymałbym się, wyjął aparat i zrobił kilkanaście zdjęć, ale tym razem zmęczenie było silniejsze. Po jakimś czasie rozdzieliliśmy się. Tym razem Daria bardzo osłabła i Kuba został jej towarzyszyć, a Wojtek i ja poszliśmy przodem. Zaczęliśmy mieć w pewnym momencie wątpliwości czy na pewno nie należało zejść nad jezioro, gdy była taka możliwość. Denerwowaliśmy się trochę czy znajdziemy naszych arieros i muły, ale świeże odchody tych ostatnich mijane co jakiś czas na drodze, utwierdzały nas w przekonaniu, że idziemy właściwie. Zaczęło się robić ciemno, widoczność spadła do kilku metrów. W końcu doszliśmy do strumienia. To dało nam nadzieję, że już niebawem powinniśmy natrafić na obozowisko Rimiego, bo na popas zawsze wybierał takie miejsca, gdzie muły miały co jeść i pić. Mieliśmy rację. Kilkadziesiąt metrów dalej znaleźliśmy piękną łąkę, z wijącym się przez sam jej środek, szerokim potokiem i nasze muły pasące się nieopodal. Kuba i Daria dołączyli do nas kilka minut później. Szybko rozbiliśmy namioty, przygotowaliśmy liofilizaty, zjedliśmy i położyliśmy się spać. Trzeci dzień trekingu rozpoczął się od zachwytu. Wychyliłem głowę z namiotu i dopiero teraz zobaczyłem gdzie tak naprawdę biwakujemy. Nasze namioty były rozstawione nad samym potokiem, który w tym miejscu niemalże zataczał koło. Soczysta, zielona trawa i drobne, żółte kwiatki tworzyły dywan, który urywał się dopiero w wodach strumienia. Gdy wdrapałem się na małe wzniesienie nieopodal obozu, zobaczyłem spore jezioro z biało-zielonkawą wodą, w której tafli odbijały się ośnieżone szczyty. Lodowce schodziły do samej wody, a na wolnych od nich zboczach pasły się wielkie stada alpak. Mógłbym tak stać i wpatrywać się w ten pejzaż, ale przecież już niedługo mieliśmy dotrzeć do naszej doliny, a zgodnie z planem, ona miała być jeszcze piękniejsza... Znów zaczęliśmy szybkim śniadaniem i ruszyliśmy w drogę. Znów alpaki sabotowały nasz marsz prowokując swoim urokiem do fotografowania i znów po krótkiej chwili wyprzedziła nas karawana mułów. Droga wiodła wzdłuż strumienia. Co jakiś czas spomiędzy pagórków można było dojrzeć biało-zielonkawą taflę jeziora Sorel. To właśnie je tak podziwiałem od samego rana. Po kilkudziesięciu minutach droga wyprowadziła nas na zbocze schodzące do doliny, w której leży Puina. Jak na nie weszliśmy, zapomnieliśmy o jeziorze. Potok, który nam towarzyszył, zasilony wodami spływającymi z jeziora tworzył tutaj całkiem sporą rzeczkę, która po horyzont meandrowała przez dolinę. Z góry wyglądało to jak mapa. Maleńkie sylwetki domków, wydzielone, niewielkie pastwiska pełne zwierząt, żółtozielona łąka i ta błękitna rzeczka płynąca zakolami w kierunku Puiny i dalej do

Parku Narodowego Madidi. Nikt z nas nie żałował miejsca na karcie. Staliśmy tak kilka minut podziwiając ten widok i robiąc zdjęcia. Później schodząc drogą w dolinę mijaliśmy co jakiś czas niewielkie domki zbudowane z kamieni i słomy. Tu już nie były one zarezerwowane dla samych pasterzy opiekujących się stadami alpak, ale zamieszkiwały je całe rodziny. Przy niektórych gospodarstwach kręciły się kury, co jakiś czas merdając ogonem i radośnie poszczekując podbiegał do nas pies, a dzieci chowały się za kamieniami i z ciekawością wyglądały na nas. Wreszcie dotarliśmy na dół. Teraz trzeba było przeprawić się przez rwącą rzekę. Myśleliśmy, że tym razem bez wyciągania liny i zdejmowania ubrań się nie obejdzie, ale jednak... Rimi pokazał nam most, zbudowany z dwóch długich, płaskich kamieni. Znów udało nam się suchą stopą przekroczyć potok. Okazało się, że nasza dolina jest zawieszona (jej dno, jest znacznie wyżej niż dno walnej doliny schodzącej do Puiny. Teraz zaczęliśmy się wspinać na zachodni grzbiet. Szliśmy wzdłuż strumienia, koło pięknego wodospadu, aż w końcu weszliśmy w dolinę Huancasayani. Rzeczywiście była najpiękniejsza. Od razu na początku przywitał nas kolejny widowiskowy kilkunastometrowy wodospad. Nad strumieniem, na soczystej trawie pasły się alpaki. Gdy wyszliśmy na drugie piętro doliny naszym oczom ukazały się imponujące, masywne szczyty. Niektóre z nich zaczęliśmy rozpoznawać. Widniały na zdjęciach, które dostaliśmy od Jamesa. - Jesteśmy we właściwiej dolinie, widzicie te Kocie Uszy? To ten szczyt jest w materiałach od Nowozelandczyków, nie mam wątpliwości. Kuba i Wojtek potwierdzili. Na północy widać było potężną grań zbiegającą, ze szczytu Hanako. Rozważaliśmy dwa punkty w tej grani, jako potencjalne cele, ale jak zobaczyliśmy jak to wygląda na żywo, musieliśmy zrezygnować. Pionowa, gładka ściana, przykryta pierzyną białego śniegu, wylewającą się dziesiątkami nawisów nad potencjalną drogę wejścia... - Pod takim czymś nie będę się wspinał. - stwierdził Kuba. Co do tego byliśmy zgodni. Te szczyty trzeba zostawić dla kogoś innego. Po krótkim odpoczynku i euforycznym porównywaniu mapy i zdjęć od Jamesa, do tego co zastaliśmy w dolinie, ruszyliśmy dalej w górę. Teraz już zaczęliśmy się rozglądać, za jakimś dobrym miejscem na biwak. Po kilku godzinach dotarliśmy w końcu tam, gdzie na początku zakładaliśmy, czyli w miejsce, gdzie Niemcy i Nowozelandczycy zakładali swoje obozy bazowe. Rzeczywiście miejsce okazało się rewelacyjne. Niewielkie czyściutkie jeziorko, potok, mięciutka trawa i wszystko otoczone przez strzeliste, groźne szczyty... Nie mieliśmy wątpliwości. - Zostajemy tu przez następne 2 tygodnie! Wyjścia aklimatyzacyjne Rano potwierdziliśmy z Rimim, kiedy dokładnie ma się po nas zjawić, on z kolei zapewnił nas że na pewno będzie na czas, a na dowód zostawił z nami... muły. Nie było sensu zabierać ich z powrotem do Pelechuco. Tam zostało ich Rimiemu jeszcze kilka, a poza tym prawdopodobieństwo przybycia kolejnych turystów i to jeszcze takich, którzy chcieliby organizować karawanę było tak niewielkie, że nie było sensu męczyć zwierząt. Muły w Boliwii to naprawdę szczęśliwe zwierzęta. Przez większość

czasu pasą się spokojnie na górskich łąkach nie niepokojone przez nikogo. Tylko z rzadka ktoś je wykorzystuje do przetransportowania jakiegoś ładunku, za to przez okrągły rok mają opiekę. Arieros pożegnali się w końcu z nami i szybkim krokiem ruszyli z powrotem do Pelechuco. My też nie mieliśmy zamiaru próżnować. Zaczęliśmy się zbierać do naszej pierwszej wycieczki aklimatyzacyjnej. Nie poszło to jednak zbyt szybko i sprawnie. Nie mogliśmy się napatrzeć na otaczające nas góry. Rozpoznawaliśmy Ripa Patę, Paquasca Mukuku, Rumi Mukuku, Couquenzi, Kura Huari i inne szczyty, których fotografie podarowali nam Nowozelandczycy. Z jeszcze większą ciekawością spoglądaliśmy jednak na takie, o których żadnej wzmianki nie było. Daria nie za dobrze się czuła, więc postanowiła zostać, a nasza trójka, uzbrojona w szpej ruszyła wreszcie na północ. Wybraliśmy ten kierunek, bo naszą dolinkę właśnie od północy zamykała widowiskowa, postrzępiona grań schodząca na wschód z jednego z największych masywów w dolinie Huancasayani - Couquenzi. Zachodni wierzchołek tej góry jeszcze przed wyjazdem rozważaliśmy jako jeden z potencjalnych celów wyjazdu i teraz chcieliśmy przeprowadzić wstępny rekonesans. Początkowo droga wiodła po bardzo podmokłej łące. Musieliśmy skakać po kępach traw, żeby nie iść po łydki w wodzie. W końcu zdecydowaliśmy iść prawym stokiem doliny, żeby się od razu nie zmęczyć ciągłym łapaniem równowagi i ekwilibrystycznymi sztuczkami, mającymi nam zapewnić komfort suchych butów. Po małej godzince dotarliśmy na drugie piętro naszej dolinki. W ogóle trzeba tu powiedzieć, że doliny w Apolobambie są zbudowane piętrowo. Nie schodzą stopniowo w dół tylko tworzą płaskie tarasy. Kawałek płaskiego pola i stromy stok, płaskie poletko, stok itd. Jak wspomniałem dotarliśmy na drugie piętro dolinki i znaleźliśmy tam malownicze, szmaragdowe jeziorko. Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy usiłując ustalić mniej więcej wysokość otaczających nas szczytów. Zrobiliśmy trochę zdjęć i ruszyliśmy w kierunku grani. Zostawiliśmy za sobą zielony dywan i zaczęliśmy wspinać się po piargu obsuwając się co chwila. Na szczęście różnica wysokości okazała się mniejsza niż się na początku wydawało. Po niecałej godzinie dotarliśmy na przełęcz. Humory mieliśmy rewelacyjne. Samo zadawanie pytań czy ktoś przed nami wszedł tutaj było jak balsam na poobcierane nogi, zadyszkę, ból głowy i inne dolegliwości związane z trekingiem i pokonaniem znacznej różnicy wysokości. Na przełęcz dotarliśmy stosunkowo wcześnie, więc postanowiliśmy jeszcze nie wracać tylko kontynuować marsz. Poszliśmy teraz na wschód wzdłuż grani, żeby dotrzeć do kolejnego grzbietu i wspiąć się na niego. Stamtąd spodziewaliśmy się zobaczyć szczyt, który nazywaliśmy Kocimi Uszami oraz Hucuncuncę, którą też rozważaliśmy jako potencjalny cel ataku. Droga zrobiła się może mniej męcząca, ale za to chyba bardziej nieprzyjemna. Szliśmy na przemian po piargu i dużych płytach skalnych, które od czasu do czasu pod naszym ciężarem zaczynały zjeżdżać w dół, na peruwiańską stronę. Jakoś szczęśliwie udało nam się wejść na przełęcz i zobaczyliśmy kolejną piękną, zawieszoną dolinkę. Podziwialiśmy przede wszystkim szczyt, którego zdjęcie wcześniej przysłał nam James i podpisał nazwą Hucuncunca. Już teraz wiemy, że się pomylił. Zgodnie z mapą Paula Hudsona Hucuncunca to zwornik, a ten piękny szczyt, który sfotografował James był w samym środku całkiem długiej grani. Mniejsza z

resztą o nazwę. Ten szczyt, nie dość, że był najwyższy w grani, to jeszcze dumnie obnażył przed nami piękne, długie na kilkaset metrów, dosyć strome żebro. Od tego momentu miałem obsesję na jego punkcie. Bardzo chciałem spróbować go zdobyć... Nadal chcę... Na przełączy czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Był tam ustawiony kopczyk z kamieni. Ewidentnie ktoś tam przed nami był. Czy dawno? Czy to jakaś ekspedycja wspinaczkowa? Czy wszedł na okoliczne wierzchołki? Tego się niestety chyba nie dowiemy. Z przełęczy ruszyliśmy w górę. Chcieliśmy do obozu wrócić grzbietem. Nie uszliśmy nawet stu metrów gdy zatrzymała nas całkiem spora szczelina skalna. Podłoże było bardzo kruche, nie specjalnie dało się założyć bezpieczne stanowisko, poza tym był to nasz pierwszy dzień wspinaczkowy, który z założenia miał nam dać aklimatyzację, więc zdecydowaliśmy, że zawracamy. Chwilę później zobaczyliśmy jeszcze ciekawą skałę. Miała ona kształt głowy kota. Wprawdzie moja przyjaciółka, po obejrzeniu zdjęć nie ma wątpliwości, że to nie kot, tylko żbik, ale jak by nie było skała w kształcie kotowatego zwierzęcia. Przyroda chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać... Droga do obozu przebiegła spokojnie. Wróciliśmy w zasadzie tym samym szlakiem, co podchodziliśmy. Na miejsce dotarliśmy pod wieczór głodni jak wilki. Spacer wyciągnął z nas całą energię, więc po szybkim obiedzie i zdaniu Darii relacji położyliśmy się spać. Następnego dnia zwlekliśmy się nieco później, ale mimo wszystko postanowiliśmy przeprowadzić kolejne wyjście aklimatyzacyjne. Tym razem wybór padł na przełęcz Lusuni. Wybraliśmy właśnie to miejsce ponieważ droga tam powinna być łatwa, bo często korzystają z niej pasterze i przemytnicy. Poza tym z przełęczy powinniśmy zobaczyć Chaupi Orco Norte czyli sześciotysięcznik, który rozważaliśmy jako jeden z potencjalnych celów wspinaczkowych. Zjedliśmy śniadanie i powoli zaczęliśmy się szykować do drogi. Kuba w pewnym momencie zauważył, że nasze muły zniknęły. Zaczęliśmy się rozglądać i w końcu zobaczyliśmy bardzo wysoko, na małej polance kilka poruszających się ospale kształtów. Nasze muły ewidentnie postanowiły zmienić stołówkę, ale dlaczego wybrały małą, nieszczególnie obfitą w trawę polankę, zamiast wielkiej łąki rozciągającej się na kilkunastu hektarach koło naszego obozu, tego nie rozumieliśmy. Jak już opadły emocje związane ze zniknięciem mułów, wróciliśmy do pakowania. Daria i tym razem nie zdecydowała się z nami iść. Podzieliliśmy się więc sprzętem, włożyliśmy do plecaków najpotrzebniejsze rzeczy, założyliśmy buty i ruszyliśmy na zachód. Przeskoczyliśmy przez strumień i zapadając się w podmokłej łące szliśmy w kierunku najwyższych szczytów widocznych w dolinie. Po kilkunastu minutach udało nam się pokonać grzęzawisko i wyszliśmy na łagodny stok, również porośnięty trawą oraz drobnymi białymi i niebieskimi kwiatami. Tutaj już szło się bardzo wygodnie. Dosyć często mijaliśmy odchody alpak i mułów, co wskazywało na fakt, że te zwierzęta są tędy przepędzane. Za jednym z kamieni znaleźliśmy stertę ułożoną z mulich odchodów. Prawdopodobnie pasterze używają ich jako paliwa, żeby się rozgrzać w zimne wieczory podczas przepędzania zwierząt.

Po jakimś czasie trafiliśmy na sporą ścieżkę. To był ostateczny dowód na to, że dolina Hancasayani często jest wykorzystywana jako szlak łączący Boliwię i Peru. Ta ścieżka miała nas już doprowadzić do samej przełęczy. Gdy wyszliśmy w teren nieco bardziej surowy, bez kwiatów i trawy, za to z tysiącami kamieni, pojawiły się szynszyle. Uciekały przed nami, przyglądały się. Były ich setki, a wszystkie w złotych, puszystych futerkach, z sympatycznymi pyszczkami. Znów próbowaliśmy je sfotografować i znów nieskutecznie... W takiej atmosferze upłynęła nam droga na przełęcz. Ani się obejrzeliśmy, a już minęliśmy jeziorko, które zgodnie z mapą powinno się znajdować tuż pod przełęczą i pół godziny później dotarliśmy na miejsce. Lusuni, to był doskonały wybór na wypad aklimatyzacyjny. Rzeczywiście zobaczyliśmy Chaupi Orco Norte. Górowało nad okolicą ze stromymi, ośnieżonymi stokami. Właśnie ta śnieżna czapa, na którą aż ciężko było patrzeć, bo raziła w oczy odbitymi promieniami słońca, odstraszyła nas trochę. Kuba bardzo chciał spróbować wspiąć się na tę górę, ale Wojtek i ja doszliśmy do wniosku, że to naprawdę duże wyzwanie, a poza tym za daleko, żeby atakować z naszego obozu. Zakładania bazy wysuniętej chcieliśmy uniknąć, bo przy tylu potencjalnych celach, jakie w tej dolinie na nas czekały szkoda było tracić dwa dni, na pracę tragarzy. Postanowiliśmy więc, że Chaupi Orco Norte, raczej nie tym razem. Przeniesienie wzroku z kierunku południowego na zachodni powodowało kolejny zachwyt. W bocznej grani, po peruwiańskiej stronie królował Nevado Losoccocha. Niezbyt eksponowana grań ciągnąca się od Kura Huari ozdobiona była kilkoma niewielkimi, błyszczącymi się w słońcu lodowcami. Sam szczyt też ginął pod śniegiem. Z przełęczy widać było wyraźnie nawisy na grani. Nagromadzony śniegi i lód wystawał ponad metr nad przepaść. Aż ciarki przechodziły po plecach na myśl co by było, gdyby nieuważny górołaz, nieświadomy niebezpieczeństwa stanął na tej śnieżnej pułapce. Byliśmy tak zaaferowani widokami i rozważaniem potencjalnych celów wspinaczkowych, że nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy pozakładaliśmy na siebie puchowe kurtki. Na przełęczy strasznie wiało, chłód był przejmujący, jakoś odruchowo założyliśmy ciepłe ubrania i równie automatycznie schowaliśmy się za niewielkim kopcem kamieni ułożonym na siodle. Przypominał on nieco owo, które można spotkać praktycznie na każdej przełęczy, szczycie czy większym skrzyżowaniu dróg w Mongolii, północnych Chinach i wschodniej Syberii. Teraz siedzieliśmy skuleni i rozgrzewaliśmy się łykiem herbaty z termosu. O dziwo jeszcze była gorąca.to była jedna z najsmaczniejszych herbat jakie piłem... Droga w dół zajęła nam jakieś trzy godziny, czuliśmy się jednak, jakby to wszystko trwało dosłownie chwilę. Jak tylko opuściliśmy przełęcz, wiatr zelżał i teraz delikatnie pieścił policzki. Przed nami rozpościerał się cudowny pejzaż z doliną Huancasayani. Żółto-zielona rzeka traw płynąca przez stalowo szarą nieckę skał, poprzecinana błękitnymi wstążkami strumieni... Można się wpatrywać godzinami. Aż by się chciało być taką alpaką, której całe życie polega na podziwianiu podobnych dolin. Szkoda, że jest ryzyko zostania zjedzonym... Jak wyczerpujący był nasz spacer okazało się dopiero w obozie. Zdołaliśmy jeszcze po powrocie coś zjeść, ale już na umycie się w strumieniu sił zabrakło. Zwłaszcza siły charakteru, żeby się w tej lodowatej wodzie zanurzyć. Ten przykry obowiązek postanowiliśmy odłożyć do rana.

Trata Tata Jednym z założeń naszej akcji górskiej było wspinanie co drugi dzień. Oczywiście należało brać pod uwagę warunki pogodowe, ale generalna zasada była taka, że jest dzień wspinania i dzień odpoczynku. Zgodnie z tym założeniem po wyjściach aklimatyzacyjnych czekało nas piękne kilkadziesiąt godzin nic nie robienia. Leżeliśmy na trawce i dla zabicia nudy analizowaliśmy jeszcze raz, dokładnie materiały, które udało nam się zdobyć od wyprawy nowozelandzkiej. Trzeba też było podjąć decyzję co najpierw. Wybór padł na piękny, skalny grzebień po drugiej stronie doliny Huancasayani. Strzeliste stalowo-szare skały, gdzieniegdzie przyozdobione śnieżnymi wzorami, cztery eksponowane wierzchołki, długa, postrzępiona grań... Naprawdę kuszące! Marzyliśmy sobie, że może jak uda nam się zdobyć szczyt, to będziemy mieli prawo, do nazwania go. Jest taki zwyczaj, że jeśli wierzchołek, który zostaje zdobyty po raz pierwszy, nie ma jeszcze żadnej nazwy lokalnej, ani nie był pod jakąś nazwą wspominany w czasopismach geograficznych czy alpinistycznych, to pierwsi zdobywcy mają prawo nadać mu nazwę. Odbywa się to w taki sposób, że po przeprowadzonej akcji górskiej pisze się artykuł do któregoś z ogólnoświatowych czasopism alpinistycznych. Należy w nim przedstawić dowody na zdobycie szczytu i zaproponować własną nazwę. Jeśli się okaże, że szczyt rzeczywiście nie był wcześniej zdobyty, ani wymieniany w czasopismach, to ta nazwa jest publikowana w artykule. Zazwyczaj przyjmuje się ona w środowisku wspinaczkowym i szczyt jest od tej pory tą nazwą określany. Przywilej ten bywa niekiedy nadużywany. Naszym zdaniem było tak również w dolinie Huancasayani, gdzie pośród szczytów, których nazwy są w języku ajmara (Hucuncunca, Ripa Pata, Chaupi Orco, Kura Huari), albo przynajmniej brzmią podobnie do tego języka (np. Pakasqua Mukuku, Rumi Mukuku) znalazł się także szczyt Hermanspitze. Ta co najmniej dziwnie brzmiąca nazwa, to pozostałość po niemieckiej wyprawie z 1998r., której członkowie opisali wejście na ten szczyt w swoim raporcie i właśnie tak go nazwali. My postanowiliśmy, że jeśli uda nam się zdobyć grzebień, to żeby pozostać w fonetycznej konwencji, nazwiemy go Trata Tata... Dosyć wcześnie położyliśmy się spać, żeby rano lepiej się czuć, ale z podekscytowania nie mogliśmy zasnąć. Długo przewracaliśmy się z boku na bok, wychodziliśmy załatwić potrzeby fizjologiczne i liczyliśmy barany zanim w końcu udało się odpłynąć. Nadszedł w końcu tak wyczekiwany przez wszystkich ranek. To właśnie tego dnia mieliśmy zmierzyć się z naszym pierwszym celem. Wstaliśmy sporo przed świtem, ugotowaliśmy wodę na kaszkę, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy. Tym razem całą czwórką. Dla mnie to wyjście zaczęło się trochę niepokojąco. Wrócił mi kaszel i bardzo utrudniał marsz, ale póki co maszerowaliśmy wszyscy. Zeszliśmy na dno doliny Huancasayani i zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca do przekroczenia strumienia. Na szczęście znaleźliśmy spore przewężenie i udało się to zrobić suchą stopą. Później zaczęliśmy podchodzić do niedużej zawieszonej dolinki, bardzo podobnej do tej, w której rozbiliśmy nasz obóz. Gdy już wyszliśmy na wypłaszczenie i zobaczyliśmy łąkę przed nami myśleliśmy, że teraz czeka nas łatwy kawałek do miejsca, z którego chcieliśmy

zaatakować najniższą przełęcz wybranego przez nas grzebienia. Nic bardziej mylnego. Zamiast lodu i przymrożonej trawy weszliśmy w sam środek torfowiska. Szczerze mówiąc do tego momentu czytałem tylko coś na temat torfowisk, ale nigdy, żadnego nie widziałem. Teraz miałem okazję poznać je z najgorszej strony. Szedłem pierwszy. Wytężałem wzrok w szarówce poranka, żeby dojrzeć dogodne miejsce do przeprawienia się przez torf. Niestety brak doświadczenia w poruszaniu się w podobnym terenie bardzo się mścił. Torfowisko wyglądało dla mnie tak, jak łąka. Szeroko rozciągające się kępy traw i miękka ziemia, wszystko poszarzałe w przedświcie. Zmysły zawodziły. Trzeba było stawiać kroki i mieć nadzieję, że się człowiek nie zapadnie. Mnie szczęścia brakowało, a może zbywało na wadze... Tak czy inaczej w pewnym momencie znalazłem się po uda w grząskim, a zarazem (o dziwo) suchym gruncie. Wyrzuciłem tułów do przodu, rozłożyłem szeroko ręce, żeby się nie zapaść bardziej i już naprawdę nie lada wystraszony zacząłem wyciągać uwięzione nogi. Wojtek szedł w moim kierunku podpierając się kijkami gdy nagle jeden z nich utknął w podłożu. Wojtek zaczął go szarpać, ale doprowadziło to tylko do tego, że dolna część teleskopowego kijka została gdzieś w torfie. Chłopcy zapytali czy sobie dam jakoś radę sam i gdy potwierdziłem zaczęli rozkopywać czekanem miejsce, gdzie zguba Wojtka była widziana po raz ostatni. W tym czasie Daria dołączyła do reszty ekipy i stała teraz zmarznięta, zmęczona i lekko wystraszona. Po kilku minutach miotania się i czołgania udało mi się uwolnić nogi. Teraz poruszałem się na kolanach, a i tak się zapadałem. Chłopakom w końcu udało się odnaleźć fragment kijka i cała trójka ruszyła dalej omijając miejsce, w którym ja tak się nawalczyłem. Trochę na klęczkach, trochę się czołgając, jakoś szczęśliwie dotarłem do zbocza, po którym mieliśmy wchodzić na przełęcz. Usiadłem i czekałem popijając herbatę z termosu, aż reszta drużyny ominie torfowisko i dołączy do mnie. Dopóki się przemieszczałem to przez ruch i emocje nie czułem chłodu. Teraz trząsłem się z zimna mimo puchowej kurtki, którą miałem na sobie. Świt był już blisko, a bezchmurne niebo ozdobione jeszcze niedobitkami gwiazd dawało nadzieję na temperaturową poprawę, ale póki co było potwornie zimno. Czas strasznie się dłużył. Niby czekałem tylko kilka minut, ale ściskając kubek z herbatą przez grube rękawy kurtki i wpatrując się w ziemię miałem wrażenie że minęło kilka godzin zanim Wojtek oznajmił mi: - Chwilę odpoczniemy i ruszamy. To zabrzmiało jak wyrok. Jeszcze jedno trochę to stanowczo za dużo. Założyłem plecak i powoli ruszyłem do góry. Kaszel znów zaczął dokuczać, ale jeszcze na razie czułem się silny. Nie szedłem szybko, nie chciałem za bardzo oddalać się od reszty, żeby znów nie musieć długo czekać, a poza tym chciałem podnieść swoją temperaturę do takiego stopnia, żeby się bardzo nie spocić. Pół godziny później wyprzedził mnie Wojtek i już teraz szliśmy we dwóch do samej przełęczy. Droga była dosyć stroma, ale dało się normalnie iść. Nie było piargu, nic się spod stóp nie obsuwało, nie było na co narzekać. Kuba z Darią szli trochę wolniej, ale też w miarę równo i rytmicznie. Wszystko wyglądało dość optymistycznie. Było wcześnie. Właśnie witał nas świt, a my już byliśmy w grani... Przełęcz była szeroka i widać że z jakichś powodów czasem odwiedzana, znaleźliśmy tam bowiem pozostałości murku zbudowanego z kamieni prawdopodobnie przez pasterzy.

Widok był fantastyczny! Na wschodzie zza odległych grzbietów wynurzało się pomarańczowe słońce. Brunatno-szare ściany zwieńczone śnieżną czapą mieniły się w świetle poranka. Nawisy na najbardziej stromej grani schodzącej na wschód wyglądały jeszcze groźniej, ale i bardziej dostojnie. Właściwie, jak stąd byśmy zawrócili, to i tak chyba każdy byłby zadowolony. Jednak były siły, była pogoda, był czas, był sprzęt, był zgrany zespół, były zapasy wody, były batoniki i nie było ani jednego powodu, żeby tą przygodę już przerywać. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy w górę. Ból głowy nie dokuczał, wydolność była dobra, procentowały wyjścia aklimatyzacyjne. Zaczęła się rysować różnica sił pomiędzy Darią a resztą zespołu. Jedyna kobieta i jedyna osoba, która zrezygnowała z wyjść aklimatyzacyjnych zaczęła wyraźnie słabnąć. Mąż wprawdzie pomagał jak mógł, ale dla Darii nasz spacer przestał być już przyjemnością. Gdy minęliśmy pierwszy przedwierzchołek i zeszliśmy na przełączkę Daria zdecydowała się zawrócić. Kuba upierał się, że zejdzie z nią, ale kobieta jest z natury bardziej uparta. Daria zeszła z przełęczy w kierunku nieszczęsnego torfowiska, a nasza trójka ruszyła dalej wzdłuż grani. Na razie nie było żadnych trudności wspinaczkowych, szliśmy po prostu do góry, bez zakładania butów wspinaczkowych. Jedyne co nas niepokoiło, to fakt, że skała była strasznie krucha. Co chwila spod stóp odrywały się jakieś odłamki i odbijając się spadały w przepaść. Po godzinie dotarliśmy do pierwszych trudności technicznych, a może bardziej psychologicznych. Potężny blok skalny, którym szliśmy był pęknięty. Trzeba było przeskoczyć kilkudziesięciocentymetrową szczelinę skalną. Po kilku minutach zastanawiania odważyliśmy się i po kolei pokonaliśmy uskok na dobry początek. Kolejne przeszkody miały okazać się trudniejsze. Weszliśmy na pierwszy, najniższy wierzchołek w grani i tu... Niespodzianka! Znaleźliśmy małą chorągiewkę, która ewidentnie wskazywała, że nie jesteśmy na tym wierzchołku pierwsi. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do szerokiej szczeliny, o której przeskakiwaniu nie mogło być nawet mowy. Na szczęście nie była ona bardzo głęboka, więc postanowiliśmy zjechać na jej dno i wspiąć się na przeciwległą ścianę. Zostawiliśmy dwie stare taśmy Wojtka, założyliśmy zjazd i zaczęliśmy się opuszczać. Zjazd nie był trudny, ale wspinać się na tą skałę z powrotem raczej byśmy nie chcieli. Gdy już wszyscy byliśmy na dole Wojtek zapytał: - No to co? Prowadzisz? - Prowadzę. - odparłem dość niefortunnie. Wyciąg wydawał się dosyć łatwy. Widać było system półek, na których potencjalnie dało się odpocząć, było kilka wystających skał, na których powinno dać się założyć przeloty. - Coś akurat na początek. - pomyślałem. Założyłem uprząż, zawiązałem linę, założyłem plecak, buty wspinaczkowe i ruszyłem. Już na początku coś mi nie pasowało. Wejście w drogę nietrywialne. Trzeba było odważnie, pewnie zacząć. Jak mawia moja instruktorka od wspinaczki Jaki początek, taka cała droga. Zacząłem więc. Podszedłem kilka metrów do góry i chciałem założyć przelot, na sporej wystającej skale. Niestety, gdy tylko się jej złapałem, to została mi w ręku. Zacząłem trochę nerwowo szukać jakiegoś alternatywnego miejsca do założenia punktu asekuracyjnego. Nogi zaczynały się powoli trząść z nerwów. Bałem się, żeby kruchy stopień nie wyjechał mi spod nogi. Stałem pewnie, ale w tej skale wszystko

było możliwe. Znalazłem jakąś nie za dużą ryskę gdzieś na wysokości biodra, założyłem tam kostkę. Wiedziałem, że jeśli odpadnę od skały, to wyrwę ten punkt, ale jakoś tak psychicznie było łatwiej. Przynajmniej dawałem sobie szansę w razie odpadnięcia. Złapałem rękoma półkę skalną która była nade mną. Chwyt był słaby, skała lekko śliska. Po omacku szukałem rękoma czegoś lepszego. Niestety półka była jakieś pół metra powyżej mojej głowy, więc nie widziałem jej rzeźby. Po kilku minutach zdecydowałem się wyjść wyżej. Z całych sił ścisnąłem rękoma skałę i powoli zacząłem dostawiać nogi na upatrzone wcześniej stopnie. Robiłem to bardzo ostrożnie, żeby coś się znowu nie ukruszyło. Wyszedłem na półkę. Znów szukałem miejsca, gdzie można by założyć punkt. Znalazłem ryskę. Znajdowała się ze dwa metry w bok od linii drogi, którą chciałem iść, ale przynajmniej wyglądała solidnie. Kostka ładnie usiadła w rysie. Ten punkt już by raczej wytrzymał mój ewentualny upadek. Poczułem się trochę lepiej. Znów stałem kilka minut zatopiony w myślach. Znów nie miałem odwagi ruszyć z tej swojej bezpiecznej przystani. Wojtek i Kuba cierpliwie stali na dole, asekurowali i nie poganiali. Byłem im bardzo wdzięczny. W kryzysowych momentach podpowiadali mi gdzie szukać chwytów, stopni i miejsc na punkt. Trzeba było iść dalej. Wyszedłem na kolejną półkę. Ta była na wysokości piersi więc było łatwiej. Znów uznałem, że dobrze byłoby założyć przelot. Znów nie było gdzie. Znalazłem wystający kawałek skały. Widziałem, że jest słaby, ale lepszy rydz niż nic. Założyłem pętlę, wpiąłem ekspres, wpiąłem linę i znów zacząłem się modlić żeby nie odpaść. Teraz krócej się koncentrowałem. Wejście w następny fragment drogi było wymagające, ale dalej droga wyglądała łatwiej. Tym razem nie było to złudzenie, po bardzo czujnym początku wykonałem kilka pewnych ruchów i byłem na ostatniej półce. Tu już nie było w ogóle gdzie założyć punktu, więc z tego zrezygnowałem. Na dużą półkę skalną, na której chciałem założyć stanowisko, też nie było łatwo wyjść. Półka była powyżej głowy, stopnie bardzo małe, a chwytu żadnego. Jak zarzuciłem ręce na półkę i próbowałem podchodzić, to strasznie się ślizgałem, a poza tym, bardzo nieprecyzyjnie stawiałem nogi. - Nie tak Marcin! - pomyślałem. - Co by Ela powiedziała, jakby zobaczyła coś takiego? W końcu zdecydowałem się przytrzymać dużego głazu, leżącego na skraju półki. Bałem się, żeby go sobie na głowę nie ściągnąć, ale tylko lekko się go przytrzymywałem i podchodziłem na nogach. - Ela byłaby dumna! Wyszedłem w końcu na półkę. Na jednej z bocznych ścian założyłem punkt z tricam a. Ten był już bardzo pewny. Wytrzymałby na 100%. Wszedłem wgłąb, usiadłem wygodnie, założyłem stanowisko, założyłem autoasekurację i poczułem, że schodzi ze mnie olbrzymi stres. - Mam auto! - krzyknąłem. - Idę! - usłyszałem kilka sekund później. Zacząłem wybierać linę, ale jakoś wolno to szło. W sumie to byłem nawet zadowolony, bo to znaczyło, że nie ja spanikowałem, tylko że droga była wymagająca. Wojtek wyłonił się zza uskoku po kilkunastu minutach. Wszedł na moją półkę, usiadł, założył auto i łapiąc oddech wydusił z siebie. - Gratulacje. Ładna droga. Z dołu wyglądało łatwiej. - Z tych punktów to może ze dwa by wytrzymały. - dodał chwile później.