Przygodowo na Gervasuttim Pierwszy raz na Valle Blanche wspinaliśmy się z Łysym 2 lata temu. Namiot postawiliśmy jak wszyscy na przełęczy, zrobiliśmy dwie drogi na Midi i zasypał nas śnieg. Ambitne plany załojenia czegoś większego musieliśmy odłożyć na następny raz. Taka okazja pojawiła się kilkanaście dni temu, w ostatnim tygodniu sierpnia. Znów akcja weekend weekend, znów błękitny zapakowany do granic możliwości Mitsubishi Space Star, za kierownicą Łysy, obok ja, na tylej kanapie Waldorf i Kamil. Z głośników sączy się oczywiście Pat Metheny. Tak to właśnie wyglądało (for. Jarek Skowron) Po kilkunastu godzinach dobrze znanej drogi dobijamy do celu i po raz kolejny jesteśmy w Chamonix. Z Łysym postanawiamy pierwszą noc zostać na polu namiotowym, zrobić zakupy i generalnie odespać po długiej podróży. Waldorf z Kamilem przepakowują się i jeszcze tego samego dnia wyjeżdżają kolejką na Midi, tam chcą przenocować, złapać aklimatyzację i zacząć działać. Konkretnych planów jeszcze nie mają, bo razem się wcześniej nie wspinali, na miejscu zdecydują co mogą zaatakować. Zostajemy z Łysym sami, zaczynamy się szwendać po sklepach, dotykać szpeju, szukać okazji. Ceny czasem zaskakująco niskie w porównaniu do naszych krajowych, zastanawiamy się, czy nie byłoby uzasadnione finansowo części zakupów sprzętowych przed planowaną jesienną wyprawą zrobić tu na głównym deptaku Chamonix Przepak na kempingu w Cham (fot. Grzegorz Kukurowski)
Rozterki te zostawiamy jednak na później, za nami już porządnie przespana noc i czas na przepak. Oczywiście jak to zawsze w naszym zespole, jeśli coś możemy zrobić później to tak się właśnie dzieje, pośpiechu u nas za grosz, w efekcie mimo zaplanowanego opuszczenia kampingu zaraz po śniadaniu, do kolejki na Midi wchodzimy coś koło 15-tej i już zaczynamy się zastanawiać, czy nie przyjdzie nam rozbijać namiotu po ciemku. Bardziej martwimy się jednak ciężarem worów, które nas lekko przyginają. Średnio optymistycznie nastraja nas również fakt, że dzisiejszej nocy, kiedy my smacznie spaliśmy na dole, z Tacula zeszła lawina wywołana oberwanym serakiem i zginęło 8 osób podchodzących na Blanca a to miała być nasza bezpieczna droga zejściowa z filara. Bo taki jest właśnie plan na ten wyjazd najpierw Grand Capucin, potem cel główny, czyli Filar Gervasutti na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul. Wschodnia ściana Tacula. Od lewej Filar Trzech Punktów, Superkuluar, w środku Filar Gervasutti, po prawej Filar Bocalatte (fot. Grzegorz Kukurowski) Na stacji kolejki spotkaliśmy Waldorfa i Kamila, którzy właśnie zaliczyli rozwspin na Chere Couloir. Po krótkiej rozmowie z chłopkami zaczęliśmy schodzić na lodowiec, czekało nas przynajmniej półtorej godziny dygania z worami pod wschodnią Tacula. Na miejsce doszliśmy przed zmrokiem i zaczęliśmy rozbijać namiot. Nie byliśmy sami, bo obok stał już jeden, a w nim jak się później okazało Amerykanka i Holender.
Nasz dom na Vallee Blanche (fot. Grzegorz Kukurowski) Następny dzień przeczekaliśmy, żeby złapać aklimatyzację, poza tym pogoda miała być w kratkę. I była, chwilami nawet sypało śniegiem. Popołudniu wyrósł pod naszą ścianą trzeci namiot, a jego lokatorami byli Kuba z Maćkiem z Warszawy. Wieczór minął w towarzyskiej atmosferze, gdy okazało się, że Maciek za tydzień będzie ślubował, a chłopaki przynieśli z sobą z tej okazji butelczynę Jasia Wędrowniczka. My z Łysym, jako że zrobił się z tego de facto wieczór kawalerski, zrewanżowaliśmy się przypadkowo znalezionym w plecaku numerem Playboya Podpis jest zbędny (fot. Jarek Skowron) Wczesnym rankiem udaliśmy się pod pomarańczową ścianę Capucina.. Jak się okazało na koniec tego dnia, główne atrakcje nie dotyczyły wspinania (sama droga poszła nam całkiem sprawnie, zrobiliśmy kombinację Swiss Route i O sole mio 6a, 300 m), ile z faktu, że cały czas wspinaliśmy się wspólnie z zespołem Hans Zak Alex Huber. Było to kilkanaście dni po przesolowaniu tej linii przez Alexa (newsa na ten temat można było przeczytać kilka dni temu na wspinanie.pl), a zjawili się tu w celu zrobienia sesji fotograficznej z tego przejścia.
Alex Huber w terenie trójkowym na 1-szym wyciągu (fot. Jarek Skowron) Na dodatek, gdy byliśmy w okolicach 7 wyciągu, włoski zespół, który szedł za nami miał wypadek (prowadzący odpadł od ściany i uszkodził sobie bark). Niestety nie mógł kontynuować wspinaczki i w efekcie poszkodowany łojant został przez francuskich ratowników ściągnięty helikopterem ze ściany, a wszystko działo się na wyciągniecie ręki od naszej półki stanowiskowej. Akcja ściągania rannego wspinacza ze ściany Grand Capucin (fot. Jarek Skowron) Następny dzień to zaplanowany rest przed wbiciem się w filar. Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy i po dniu odpoczynku ok. 4 rano wyruszyliśmy pod nasz drogę. Niestety pod ścianą okazało się, że w ciągu ostatnich lat lodowiec mocno się obniżył. Doszedł nam więc już na samym początku niełatwy wyciąg po wymyciach, do tego z problematyczną asekuracją. Straciliśmy tam dużo czasu, zresztą nie poruszaliśmy się zbyt szybko, bo od początku założyliśmy jeden biwak w górnych partiach filara i w plecaku każdy z nas targał raki,
dziabę, ciężkie buty, puchówkę, jedzenie i płachtę biwakową. Poza tym po zrobieniu filara czekało nas jeszcze zejście lodowcem północnej ściany Tacula, tam raki i dziaby były konieczne. Jednak tempo to było na tyle wolne, że już po pierwszych wyciągach zaczęliśmy rozważać wycof. Po dłuższej rozmowie postanowiliśmy jednak kontynuować, jak powiedział Łysy dla czystej przyjemności wspinania. Kolejne długości liny przechodziliśmy jednak na tyle sprawnie, że w okolicach 10 wyciągu zdecydowaliśmy się zawalczyć i napierać jak najwyżej, bo znów uwierzyliśmy, że jednak jest szansa na zrobienie drogi. Kolejne metry zostawały za nami, wyciąg gonił wyciąg, jednak górujący nad nami wierzchołek widocznego niedaleko Kapucyna mówił nam, że do końca filara ciągle mamy bardzo daleko. Szybko tez zaszło słońce i zrobiło się chłodno Filar Gervasutti ma wschodnią wystawę, a powoli zaczęliśmy się zbliżać do wysokości 4 tys. metrów. Nie pozostało nic innego jak użyć naszej tajnej broni i naciągnąć na butki wspinaczkowe grube skarpety poucinane z przodu i wspinać się dalej. W okolicach 16 wyciągu (tak się nam przynajmniej wydawało, bo każdy z dwóch naszych schematów pokazywał coś całkiem innego ) postanowiliśmy zabiwakować. Łysy na pierwszym biwaku (fot. Grzegorz Kukurowski) Niestety nasz super zaplanowany komfortowy biwak bardzo szybko zmienił swój charakter, gdy okazało się, że omyłkowo zabraliśmy z sobą pusty kartusz gazu. Byliśmy po dniu wspinania i wszystko co mieliśmy to butelkę 0,7 l wody. A miało bycie wielkie picie i żarcie Skończyło się niedogotowaną chińską zupką, ostatnie 2 łyki wody zostawiliśmy na następny dzień wspinania. Zebraliśmy się niestety znów późno, ponieważ w nocy za ciepło nie było i złapała nas porządna telepawka. Zasnęliśmy dopiero nad ranem, kiedy wyszło słońce. W końcu zwinęliśmy biwak, wypiliśmy po ostatnim łyku wody jaki mieliśmy i zaczęliśmy się wspinać. Filar jednak nie chciał się kończyć, trafialiśmy na kolejne zapychy, kluczyliśmy, odszukiwaliśmy drogę, czas leciał. A my głodni i odwodnieni na szybkości bynajmniej nie zyskiwaliśmy. Cztery wyciągi przed tzw. Amfiteatrem droga przewija się na ponurą północną część filara. Zaczęły się miksty, zalodzone rysy, trawersowanie zasypanych śniegiem płyt, wszystko przy asekuracji zakładanej na dudniące poodstrzeliwane płyty (na całej drodze spotkaliśmy tylko 2 spity).
Koniec jednego z wyciągów po przewinięciu na północną stronę filara (fot. Jarek Skowron) Wiedzieliśmy jednak, że do Amfiteatru tuz tuż, wiec napieraliśmy dalej. Sam Amfiteatr zamierzaliśmy przebiec z lotną, żeby zyskać na czasie. Tak tez zrobiliśmy, bo powoli zaczynał zapadać zmrok. Do końca Amfiteatru dotarliśmy jednak już prawie po ciemku (no cóż, w gardłach mieliśmy sucho jak chyba nigdy w życiu, drugi dzień byliśmy w akcji, poza tym nieźle wymarzliśmy - uroki wspinania na ścianie z wschodnią wystawą). Stanęliśmy przed kolejnym spiętrzeniem filara, w zasadzie był to już początek grani szczytowej. Znowu zrobiło się mikstowo, zaczęło wiać. I wtedy moja czołówka przestała kontaktować i zgasła. Zostaliśmy z jednym światłem. Przebraliśmy buty na ciężkie, założyliśmy raki, chwyciliśmy dziaby i zaczęliśmy wspinać w kierunku szczytu, do którego pozostawało nam około 4-5 wyciągów. Niestety z jedną czołówką na dwóch w całkowitej ciemności, wiejącym wietrze i nieznanym mikstowym terenie posuwaliśmy się powoli. W końcu podjęliśmy decyzje o przekiblowaniu do wschodu słońca na pierwszej sensownej półce i dokończeniu drogi za dnia. Półka chyba sensowna nie była, ale przeczekaliśmy na niej te kilka godzin. O tym jak byliśmy spragnieni nie jestem w stanie napisać
Niezaplanowany biwak (fot. Jarek Skowron) Gdy zaczęło świtać zorientowaliśmy się, że jesteśmy na przedostatnim wyciągu drogi i do szczytu mamy kilkadziesiąt metrów wspinania, a potem już tylko śnieżna grań. Ten ostatni wyciąg to piękna pionowa płetwa pomarańczowego granitu, idzie się ściśle ostrzem w pełnej lufie na wysokości 4200 metrów, a prawie kilometr niżej widać lodowiec i małą kropeczkę namiotu. Ostatni wyciąg drogi (fot. Jarek Skowron) Uczestnicy przejscia: Jarek Skowron vel Łysy (Speleoklub GAWRA) i Grzegorz Kukurowski vel Greg (Speleoklub GAWRA, KW Poznań). Droga: Filar Gervasutti na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul (6a, mixt, 800 m, ok. 28 wyc.), 28-30.08.2008. W wyjeździe brali również udział Rafał Zając vel Waldorf i Kamil Gabarski.