wpadł? Żaden żebrak nie próbował wyłudzić od niego jałmużny, żadne dziecko nie zapytało go o godzinę, nikt nie pytał go o drogę.



Podobne dokumenty
JASEŁKA ( żywy obraz : żłóbek z Dzieciątkiem, Matka Boża, Józef, Aniołowie, Pasterze ) PASTERZ I Cicha, dziwna jakaś noc, niepotrzebny mi dziś koc,

Joanna Charms. Domek Niespodzianka

Dzięki ćwiczeniom z panią Suzuki w szkole Hagukumi oraz z moją mamą nauczyłem się komunikować za pomocą pisma. Teraz umiem nawet pisać na komputerze.

SP Klasa VI, temat 55

Anioł Nakręcany. - Dla Blanki - Tekst: Maciej Trawnicki Rysunki: Róża Trawnicka

* * * WITAJCIE! Dziś jest niedziela, posłuchajcie. opowieści. do jutra! Anioł Maurycy * * *

SP Klasa IV, Temat 28. Morze Śródziemne. Nazaret. Jerycho. Jerozolima Ain Karim Betlejem. Jordan. Morze Martwe

pójdziemy do kina Gimnazjum kl. I, Temat 57

Jak przygotować adwentowy łańcuch NARODZINY JEZUSA? Opracowanie: Emilia Grzonkowska

Szczęść Boże, wujku! odpowiedział weselszy już Marcin, a wujek serdecznie uściskał chłopca.

Przygody Jacka- Część 1 Sen o przyszłości

Ziemia. Modlitwa Żeglarza

Dzień dobry, panie Piotrze.

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?

AUDIO / VIDEO (A 2 / B1 ) (wersja dla studenta) ROZMOWY PANI DOMU ROBERT KUDELSKI ( Pani domu, nr )

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

Chwila medytacji na szlaku do Santiago.

Izabella Mastalerz siostra, III kl. S.P. Nr. 156 BAJKA O WARTOŚCIACH. Dawno, dawno temu, w dalekim kraju istniały następujące osady,

BURSZTYNOWY SEN. ALEKSANDRA ADAMCZYK, 12 lat

SZOPKA. Pomysły i realizacja: Joanna Góźdź

KATARZYNA POPICIU WYDAWNICTWO WAM

I Komunia Święta. Parafia pw. Św. Jana Pawła II Gdańsk Łostowice

Kocham Cię 70 sekund na minutę, 100 minut na godzinę, 40 godzin na dobę, 500 dni w roku...

Taniec pogrzebowy. Autor: Mariusz Palarczyk. Cmentarz. Nadjeżdża karawan. Wysiadają 2 osoby: WOJTEK(19 lat) i ANDRZEJ,(55 lat) który pali papierosa

Anna Kraszewska ( nauczyciel religii) Katarzyna Nurkowska ( nauczyciel języka polskiego) Publiczne Gimnazjum nr 5 w Białymstoku SCENARIUSZ JASEŁEK

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

Boże Narodzenie za100 lat

Kielce, Drogi Mikołaju!

Paulina Grzelak MAGICZNY ŚWIAT BAJEK

Nazywam się Maria i chciałabym ci opowiedzieć, jak moja historia i Święta Wielkanocne ze sobą się łączą

s. Adriana Miś CSS Mały Ogrodnik Opowiadania o owocach Ducha Świętego Wydawnictwo WAM

Przedstawienie. Kochany Tato, za tydzień Dzień Ojca. W szkole wystawiamy przedstawienie. Pani dała mi główną rolę. Będą występowa-

Biblia dla Dzieci przedstawia. Narodziny Pana Jezusa

Biblia dla Dzieci przedstawia. Bóg sprawdza miłość Abrahama

Olaf Tumski: Tomkowe historie 3. Copyright by Olaf Tumski & e-bookowo Grafika i projekt okładki: Zbigniew Borusiewicz ISBN

Moje pierwsze wrażenia z Wielkiej Brytanii

Copyright 2017 Monika Górska

Pewien człowiek miał siedmiu synów, lecz ciągle nie miał córeczki, choć

ASERTYWNOŚĆ W RODZINIE JAK ODMAWIAĆ RODZICOM?

Wiersz Horrorek państwowy nr 3 Ania Juryta

Bloki tematyczne: Co robić w taki smutny czas? Nadeszła zima. Święta tuż tuż.

Liczą się proste rozwiązania wizyta w warsztacie

Uprzejmie prosimy o podanie źródła i autorów w razie cytowania.

Rozdział II. Wraz z jego pojawieniem się w moim życiu coś umarło, radość i poczucie, że idę naprzód.

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

MAŁGORZATA PAMUŁA-BEHRENS, MARTA SZYMAŃSKA. W szpitalu

ALLELUJA. Ref. Alleluja, alleluja, alleluja, alleluja. Alleluja, alleluja, alleluja, alleluja.

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

BEZPIECZNY MALUCH NA DRODZE Grażyna Małkowska

SP 20 I GIM 14 WSPARŁY AKCJĘ DZIĘKUJEMY ZA WASZE WIELKIE SERCA!!!

Gwiazdkowa kolorowanka

Zaimki wskazujące - ćwiczenia

Spacer? uśmiechnął się zając. Mógłbyś używać nóg do bardziej pożytecznych rzeczy.

Nie ruszaj, to moje!

Jesper Juul. Zamiast wychowania O sile relacji z dzieckiem

Pan Toti i urodzinowa wycieczka

JAK ROZMAWIAĆ Z BOGIEM?

VIII TO JUŻ WIESZ! ĆWICZENIA GRAMATYCZNE I NIE TYLKO

Ryszard Sadaj. O kaczce, która chciała dostać się do encyklopedii. Ilustrował Piotr Olszówka. Wydawnictwo Skrzat

Ilustracje. Kasia Ko odziej. Nasza Księgarnia

W rodzinie wszystko się mieści Miłość i przyjaźń zawiera Rodzina wszystko oddaje Jak przyjaźń drzwi otwiera.

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH

Katarzyna Michalec. Jacek antyterrorysta

Żołądź o imieniu Jacek

I Komunia Święta. Parafia pw. Bł. Jana Pawła II w Gdańsku

Wolontariat. Igor Jaszczuk kl. IV

WYBUCHAJĄCE KROPKI ROZDZIAŁ 1 MASZYNY

Copyright 2015 Monika Górska

Numer 1 oje nformacje wietlicowe

Spotkanie z Jaśkiem Melą

BALLADA O PASTERZACH. Kiedy nad Betlejem, Pośród ciemnej nocy, Zajaśniało niebo. Głosząc kres złej mocy, Pasterze przy ogniu. Rozmawiali sennie,

Boże Narodzenie. 1a. Proszę podpisać obrazek. 1b. Co to jest?

W obecnej chwili w schronisku znajdują same psy, ale można oddać pod opiekę również inne zwierzęta, które czekają na nowy dom.

Kto chce niech wierzy

Bł. Pier Giorgio Frassati

Tłumaczenia: Love Me Like You, Grown, Hair, The End i Black Magic. Love Me Like You. Wszystkie: Sha-la-la-la. Sha-la-la-la. Sha-la-la-la.

Streszczenie. Streszczenie MIKOŁAJEK I JEGO KOLEDZY

Czy na pewno jesteś szczęśliwy?

MAŁA JADWINIA nr 11. o mała Jadwinia p. dodatek do Jadwiżanki 2 (47) Opracowała Daniela Abramczuk

Hektor i tajemnice zycia

Na skraju nocy & Jarosław Bloch Rok udostępnienia: 1994

INSCENIZACJA NA DZIEŃ MATKI I OJCA!!

Bóg Ojciec kocha każdego człowieka

Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. (1 J 4,11) Droga Uczennico! Drogi Uczniu!

Proszę bardzo! ...książka z przesłaniem!

Piosenki z miesiąca Grudzień grupa maluchy

Zuźka D. Zołzik idzie do zerówki

USZATKOWE WIEŚCI. PRZEDSZKOLE NR 272 im. MISIA Uszatka. w Warszawie

Październik. TYDZIEŃ 3.: oto bardzo ważna sprawa strona lewa, strona prawa

r. Jadą, jadą sanie, księŝyc złoty świeci. Hej, jedzie w nich Mikołaj do wszyściutkich dzieci.

Biblia dla Dzieci. przedstawia. Noe i Potop

WYCIECZKA DO ZOO. 1. Tata 2. Mama 3. Witek 4. Jacek 5. Zosia 6. Azor 7. Słoń

Czy znacie kogoś kto potrafi opowiadać piękne historie? Ja znam jedną osobę, która opowiada nam bardzo piękne, czasem radosne, a czasem smutne

Uwaga, niebezpieczeństwo w sieci!

Transkrypt:

Fragment 1. Trzeba zacząć od tego, że Marley umarł. Co do tego nie może być żadnej wątpliwości. Akt zgonu podpisali: pastor, urzędnik, właściciel zakładu pogrzebowego i główny żałobnik. Podpisał go Scrooge, a jego nazwisko było znane na giełdzie, i każdy dokument, na którym widniał jego podpis, uważano za godny zaufania. Stary Marley był martwy jak gwóźdź w drzwiach. Tu drobna uwaga. Przywołując to stare angielskie przysłowie, nie chcę bynajmniej twierdzić, jakobym sam, na podstawie własnego rozeznania, uważał gwóźdź w drzwiach za coś szczególnie martwego. Osobiście skłaniam się raczej do mniemania, że najbardziej martwym artykułem spośród dostępnych na rynku towarów żelaznych jest gwóźdź w trumnie. W owym przysłowiu kryje się jednak mądrość minionych pokoleń, której ja, niegodny, nie zamierzam kwestionować. Co by się stało z naszym krajem, gdybyśmy odrzucili tradycje naszych przodków? Pozwólcie więc, że powtórzę z naciskiem: Marley był martwy jak gwóźdź w drzwiach. Czy Scrooge wiedział o śmierci Marleya? Ależ oczywiście! Jakżeby mógł nie wiedzieć? Byli przecież długoletnimi wspólnikami. Scrooge był jedynym egzekutorem testamentu Marleya, jego jedynym prawnym spadkobiercą, jedynym zarządcą jego majątku, jego jedynym przyjacielem i jedyną osobą, która szła za trumną. Ale nawet Scrooge nie był aż tak przejęty tym smutnym wydarzeniem, by jako rasowy człowiek interesu nie uczcić dnia pogrzebu niewątpliwie korzystną transakcją. Skoro już wspomniałem o pogrzebie Marleya, powrócę do tego, od czego zacząłem. A więc trudno wątpić w to, że Marley umarł. Muszę to wyraźnie zaznaczyć, bo inaczej w tym, o czym pragnę wam powiedzieć, nie byłoby niczego zdumiewającego. Gdybyśmy nie byli całkowicie przekonani, że ojciec Hamleta zmarł przed początkiem sztuki, nie byłoby niczego nadzwyczajnego w tym, że przechadza się nocą po murach własnego zamku w powiewach wschodniego wiatru, podobnie jak trudno byłoby doszukać się czegoś szczególnie osobliwego w tym, że jakikolwiek inny jegomość w średnim wieku pojawia się po zmierzchu w jakimś równie wietrznym miejscu na przykład na cmentarzu przy katedrze Świętego Pawła żeby wstrząsnąć słabym i gnuśnym umysłem swojego syna. Scrooge nie kazał zamalować na szyldzie nazwiska starego Marleya. Wciąż tam widniało, nawet po wielu latach. Firma była zawsze znana jako Scrooge i Marley, i tak już pozostało. Zdarzało się, że nowicjusze w świecie interesu zwracali się do Scrooge a Marley, a on nie oponował. Dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Liczyła się tylko firma, a firma nosiła nazwę Scrooge i Marley. Och, ależ był bezwzględny w interesach ten stary grzesznik Scrooge! Chwytał ofiary w swoje szpony, dusił, szarpał, ściskał a raczej wyciskał odzierał ze skóry! Można go przyrównać do twardego i ostrego krzemienia, z którego żadna stal nigdy nie wykrzesała szczodrobliwego ognia. Był milczący, samotny, skryty w sobie jak ostryga. Ziąb wewnętrzny mroził jego starcze rysy, szczypał długi, haczykowaty nos, marszczył policzki, usztywniał krok, czerwienił oczy, ślinił usta, pobrzmiewał w jego zgrzytliwym, burkliwym głosie. Mroźny szron pokrywał jego głowę, brwi i długi, ostry podbródek. A tę lodowatą temperaturę roznosił wokół siebie, zmrażając nią swój kantor w czasie kanikuły i nie podwyższając ani o jeden stopień nawet w Boże Narodzenie. Pogoda nie miała na to żadnego wpływu. Największy upał nie był w stanie go rozgrzać, największy mróz bardziej oziębić. Żaden wiatr nie kąsał tak dotkliwie jak on, żadna śnieżyca nie była tak zawzięta, żaden deszcz tak bezlitosny. Najbardziej parszywa pogoda nie mogła się z nim równać. Ulewa, śnieżyca, gradobicie czy zawierucha mogły się poszczycić nad nim wyższością tylko pod jednym względem: spadały na świat i ludzi całkiem bezinteresownie, z podziwu godną hojnością, natomiast Scrooge nigdy nie był ani hojny, ani bezinteresowny. Nikt nie zatrzymywał go na ulicy, by z miłym uśmiechem zagadnąć: Jak się pan miewa, drogi panie Scrooge? Może by pan kiedy do mnie

wpadł? Żaden żebrak nie próbował wyłudzić od niego jałmużny, żadne dziecko nie zapytało go o godzinę, nikt nie pytał go o drogę. Nawet psy ślepców zdawały się go poznawać i na jego widok wciągały swoich właścicieli do sieni lub na podwórko, a potem machały ogonami, jakby chciały im rzec: Lepiej już nie mieć oczu, niż żeby człowiekowi tak źle z oczu patrzyło! Myślicie, że Scrooge cierpiał z tego powodu? Bynajmniej. To właśnie lubił. Trzymać się z dala od tłumu, unikać ludzi, odstręczać ich samym swoim wyglądem, by przypadkiem nie okazali mu choćby najmniejszego przejawu sympatii taką drogę świadomie obrał, a kroczenie nią sprawiało mu prawdziwą rozkosz. Nie wyobrażał sobie innego życia. Pewnego razu a było to w owym najradośniejszym dniu w roku, w wigilię Bożego Narodzenia stary Scrooge siedział zapracowany w swoim kantorze. Na dworze było zimno, wietrznie i mglisto. Słyszał, jak na zewnątrz chodzą ludzie, posapując i pokasłując, bijąc rękami w piersi i przytupując, żeby się rozgrzać. Miejskie zegary wybiły dopiero trzecią, a było już całkiem ciemno zresztą przez cały dzień było ponuro i w oknach sąsiednich kantorów migotały płomienie świec jak czerwone smugi rozmazane w lepkim, brązowym powietrzu. Mgła wdzierała się przez każdą szparę i dziurkę od klucza, a była tak gęsta, że choć zaułek należał do najwęższych, przeciwległe domy ledwo w niej majaczyły. Patrząc na owe mętne opary, opadające coraz niżej i osnuwające wszystko posępnym mrokiem, można było pomyśleć, że Natura uwzięła się na ludzi i knuje im zgubę. Drzwi od kancelarii Scrooge a były otwarte, żeby pryncypał mógł mieć na oku swojego kancelistę, który siedząc w przyległej ponurej izdebce, podobnej do ciemnej studni, przepisywał listy. W kominku Scrooge a tlił się skąpy ogień, ale w piecyku kancelisty żarzył się chyba tylko jeden węgielek. Nie mógł ognia podsycić, bo Scrooge trzymał kubełek z węglem w swoim pokoju, a ile razy kancelista wchodził z szufelką, pryncypał groził mu, że będą musieli się rozstać. Biedak owinął więc szyję białym szalikiem i próbował się ogrzać płomieniem świecy nadaremnie, bo brakowało mu niezbędnej do tego wyobraźni. Wesołych świąt, wuju! Niech dobry Bóg ma cię w swej opiece! rozległ się wesoły głos. Był to głos siostrzeńca Scrooge a, który pojawił się tak niespodziewanie, że starzec dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Co za bzdury! burknął Scrooge. Szybki marsz we mgle i chłodzie tak rozgrzał siostrzeńca, że cały aż promieniował: na jego urodziwej twarzy zakwitły rumieńce, oczy miał roziskrzone, a kiedy mówił, z ust buchała mu para. Boże Narodzenie to bzdury? Ależ, wuju, na pewno w głębi duszy tak nie uważasz! Przeciwnie, tak właśnie uważam. Wesołych świąt! A niby co cię upoważnia do tego, by się weselić? Z jakiego to powodu? Przecież jesteś biedakiem. No dobrze, wujaszku odrzekł wesoło młodzieniec a co ciebie upoważnia do tego, by się smucić? Z jakiego to powodu masz być ponury? Przecież jesteś bogaczem. Scrooge, nie mając na to gotowej odpowiedzi, ograniczył się do powtórzenia: Co za bzdury! Nie złość się, wuju! rzekł siostrzeniec. A niby jak mam się nie złościć, skoro przyszło mi żyć na świecie pełnym głupców takich jak ty? Wesołych świąt! Do diabła z tymi twoimi wesołymi świętami! Bo czymże jest Boże Narodzenie, jak nie terminem płacenia rachunków, na które nie masz pieniędzy? Z każdym Bożym Narodzeniem stajesz się o rok starszy, ale ani o godzinę bogatszy, robisz bilans i stwierdzasz, że przez okrągłe dwanaście miesięcy nie zarobiłeś ani pensa. Gdyby to ode mnie zależało wybuchnął każdego durnia, który wałęsa się po mieście i wykrzykuje Wesołych świąt! powinno się ugotować w jego własnym świątecznym puddingu i pogrzebać z gałązką ostrokrzewu zatkniętą w serce! Tak właśnie być powinno! Ależ, wuju

Siostrzeńcze! przerwał mu surowo Scrooge. Święć sobie Boże Narodzenie na swój sposób, a mnie pozwól obchodzić je po mojemu. Obchodzić? Przecież ty wcale świąt nie obchodzisz. Więc pozwól, że nie będę sobie nimi zawracał głowy. Wiele korzyści ci przyniosą! Tyle, ile do tej pory! Ośmielam się twierdzić, że jest wiele rzeczy, które mogą przynieść dobro, choć nie przynoszą korzyści materialnych odrzekł młodzieniec a święta Bożego Narodzenia na pewno do nich należą. Kiedy jednak nadchodzi czas Bożego Narodzenia, to niezależnie od zrozumiałej czci, jaką darzę te święta ze względu na ich świętą nazwę i wydarzenie, którego są pamiątką, zawsze jest to dla mnie czas upragniony, błogi czas przebaczenia i uczynków miłosierdzia, jedyny okres w całym roku, w którym ludzie, jakby na podstawie jakiejś ogólnej ugody, otwierają swoje zatrzaśnięte dotąd serca na potrzeby innych i myślą o swoich uboższych, upośledzonych przez pochodzenie bliźnich jak o towarzyszach wspólnej wędrówki do grobu, a nie jak o członkach jakiejś innej rasy, zdążających w innym kierunku. I dlatego, wuju, choć nigdy mi to nie przysporzyło ani skrawka złota czy srebra, wierzę, że te święta przyniosły mi już wiele dobrego i że nadal będą przynosić. O tak, to błogosławione święta! Fragment 2. Wciągnęli choinkę do jadalni. Ten pokój był niezbyt duży, ale za to pustawy. Oprócz półek z książkami zawierał już tylko stół i krzesła oraz kanapę przed telewizorem. Okno było na wprost wejścia, a po lewej stronie, na pustej ścianie, wisiał duży portret babci Heleny, utrzymany w brązach i błękitach. Obraz był piękny. A babcia Helena na nim - młoda i romantyczna. Siedziała w fotelu z książką i kotem, orzechowymi oczami wypatrując się w wazon pełen irysów. Ustawili drzewko przy przeciwległej ścianie, jak zwykle. Po pierwsze dlatego, żeby je sobie oglądała babcia Helena (tak zawsze tłumaczył małej Elce dziadek), a po drugie - ponieważ tam właśnie znajdowało się gniazdko, do którego można było podłączyć lampki choinkowe. Metody przywiózł je Elce z Wiednia, kiedy była jeszcze całkiem mata. Były to śliczne, drobniutkie gwiazdeczki szklane, całe ich mrowie, z maleńkimi żaróweczkami. Kiedy się rozciągnęło długi przewód i omotało nim gałęzie, choinka wyglądała jak usiana świecącymi, lodowymi iskrami. Rozwinęli długi, zielony kabelek i oplatali całe drzewko, po czym Metody wsadził wtyczkę do gniazdka. Drzewko zajarzyło się od góry do dołu. To był właśnie ten pierwszy, magiczny moment gwiazdkowy, na który Elka czekała co rok, od dziecka. - Właściwie niczego więcej już mu nie potrzeba -powiedział Metody z autorską dumą, jak co roku. - Co ty mówisz? - oburzyła się Elka tradycyjnie. -A moje wszystkie zabaweczki? A marcepanowe aniołki? A gwiazdeczki złote? A bombki? A te szmaciane krasnalki? A... Dziadek pociągnął ją na kanapę i klepnął w plecy. - Masz już prawie siedemnaście lat powiedział. - No to co?! Siedzieli przez chwilę bez ruchu, gapiąc się na choinkę. - Tak naprawdę, to szkoda by było nie wieszać tych zabaweczek - zgodził się, jak co roku, Metody. W gruncie rzeczy i on je lubił. Większość z nich, zresztą, wyszła spod jego ręki. Kiedy Elka była mała, spędzali razem miłe godziny w Adwencie, wycinając różne figurki z lśniących arkuszy kolorowego papieru, nizali1 łańcuszki z pociętych na kawałki słomek i złotych

papierowych gwiazdek, kleili śmieszne krasnoludki i ptaszki z tekturki, kręcili na ołówku bibułkowe jeże. W tym roku, jeszcze na początku grudnia, Metody próbował namówić wnuczkę na te wspólne, miłe zajęcia, ale ona stawiła opór, twierdząc, że ma masę nauki i w dodatku kurs komputerowy. Dziadek trochę się obraził, a trochę było mu żal. Ale teraz, siedząc tak spokojnie w cichym, wysprzątanym domu obok swojej dorodnej, dużej wnuczki, zrozumiał po raz pierwszy z taką jasnością, że ona już nie jest dzieckiem. Zrobiło mu się smutno. Chrząknął. Świerk pachniał coraz mocniej, chłodna, świeża fala rozprzestrzeniała się po całym pokoju, jakby drzewko prostowało z wolna gałęzie, przyzwyczajając się do nowego miejsca. Fragment 3. Wreszcie święta, pomyślał Joachim, budząc się w przeddzień Wigilii. Aż go świerzbiły palce, żeby otworzyć przedostatnie okienko czarodziejskiego kalendarza. Ale pod nieobecność rodziców nie miał odwagi. Po chwili rodzice już byli w jego pokoju. Tata wziął wolny dzień w pracy. - Bo są święta - wyjaśnił. Joachim otworzył przedostatnie okienko. Obrazek przedstawiał mężczyznę, który prowadził osiołka, a na osiołku siedziała jakaś kobieta w czerwonych szatach. Z kalendarza wypadł cieniutki karteluszek. Tata rozłożył go i zaczął czytać. Joachim zauważył, że drży mu ręka. Józef i Maria Święta gromadka jest w drodze do Betlejem. W pewnym sensie pielgrzymka rozciąga się od podłużnych, wąskich krajów europejskich spod zimnego bieguna północnego po ciepłą Judeę, gdzie Europa spotyka się z Azją i Afryką, cofając się z odległej przyszłości ku początkom odmierzania czasu. Bierze w niej udział siedem owieczek, czterech pasterzy, trzech świętych królów, pięć aniołów Pańskich, cesarz August, namiestnik Kwiryniusz, właściciel gospody i Elisabet, która ostatni etap podróży do miasta Dawidowego pokonuje na oślim grzbiecie. Poruszali się coraz wolniej. Po chwili szli już jak najzwyklejsi piechurzy. Na zegarku Efiriela był rok 0. W oddali majaczyło Betlejem. Nagle cesarz August zatrzymał się, wetknął berło pod drzewko oliwne i otworzywszy księgę, którą cały czas niósł pod pachą, powiedział władczym głosem: - Nadszedł czas! Wszyscy stali w milczeniu. - Nakazuję wam, byście się wpisali do spisu ludności. Wyjął kawałek węgla i podawał go kolejno pielgrzymom, którzy uwieczniali swoje imiona w księdze. Tylko owieczkom się upiekło, bo nie umiały pisać i nie miały imion. Elisabet była ostatnia. Nim się wpisała, przeczytała wszystkie imiona. 1. pastuszek: Josza 2. pastuszek: Jakub 3. pastuszek: Izaak 4. pastuszek: Daniel 1. mędrzec: Kacper 2. mędrzec: Baltazar 3. mędrzec: Melchior 1. anioł: Efiriel 2. anioł: Umuriel 3. anioł: Serafiel

4. anioł: Cherubiel 5. anioł: Ewangeliel Kwiryniusz, namiestnik Syrii August, cesarz imperium rzymskiego Właściciel gospody I napisała: 1. pielgrzym: Elisabet po czym przyszła jej do głowy zabawna myśl. Mimo że bezimienne owce nie umiały pisać, powinno się je uwzględnić! I dopisała: 1. owca 2. owca 3. owca 4. owca 5. owca 6. owca 7. owca Z lękiem spojrzała na cesarza Augusta. Obawiała się, że będzie na nią zły z powodu tej samowoli. Tymczasem on najspokojniej w świecie zamknął księgę. Elisabet doliczyła się dwudziestu trzech pielgrzymów wprowadzonych do spisu, włącznie z nią samą i siedmioma owieczkami. Jedna klasa szkolna. Wpisawszy swoje imiona do księgi, pielgrzymi stali się nieco bardziej podniośli niż wówczas, gdy znajdowali się w Skanii i Hameln, w Wenecji i Konstantynopolu, w Myrze i Damaszku. Efiriel powiedział: - "Poszedł też i Józef z Galilei, z miasta Nazaretu, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, dlatego że był z domu i z rodu Dawida, aby był spisany wraz z Marią, poślubioną sobie małżonką, która była brzemienna". Pielgrzymka wolno ruszyła. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy Efiriel ich zatrzymał. Drogą szedł młody człowiek. Prowadził osła, na którym siedziała kobieta w czerwonej szacie. W głębi, na tarasowych zboczach, niemal całkowicie ogołoconych z trawy przez liczne stada owiec, leżało Betlejem. - To Józef i Maria - wyjawił Efiriel. - Bo nadszedł czas. Jak dojrzały owoc. Właściciel gospody był wyraźnie zatroskany. - Koniecznie muszę ich wyprzedzić - powiedział i popędził przez płaskowyż, mrucząc pod nosem: - Niestety, wszystko już zajęte. Ale możecie przenocować w stajni... Wśród pielgrzymów zapanowała nerwowość. Zupełnie jakby wszyscy zaczęli powtarzać coś, co musieli umieć na pamięć. Umuriel wzbił się metr nad ziemię, zatrzepotał skrzydełkami i powiedział: - "Nie bójcie się, bo oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem wszystkiego ludu, gdyż dziś narodził się wam Zbawiciel, którym jest Chrystus Pan, w mieście Dawidowym. A to będzie dla was znakiem: Znajdziecie niemowlątko owinięte w pieluszki i położone w żłobie". Efiriel pokiwał głową, a Umuriel zawołał: - Wspaniale! Ewangeliel zadął teraz w trąbę i wszyscy aniołowie wyrecytowali chórem: - "Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom, w których ma upodobanie"! Wtem rozbeczały się owce. Jakby i one zaczęły powtarzać coś, co musiały umieć na pamięć. - "Pójdźmy zaraz aż do Betlejemu - powiedział Josza, zwracając się do pasterzy - i oglądajmy to, co się stało i co nam objawił Pan". W końcu przyszła kolej na mędrców.

- "Gdzie jest ten nowo narodzony król żydowski? Widzieliśmy bowiem gwiazdę jego na Wschodzie i przyszliśmy oddać mu pokłon". I uklękli, wyciągając przed siebie szkatułki ze złotem, kadzidłem i mirrą. Anioł Efiriel pokiwał głową, zadowolony. - Wszystko gra! Josza musnął kijem pastuszym futerko jednej z owieczek i szepnął: - Do Beetleejeem! Do Beetleejeem! Tata położył karteluszek na kolanach i zamyślił się. Nikt nie powiedział słowa. Jak się dowiedzieli, wśród zbliżających się do stajenki betlejemskiej pielgrzymów zapanowała nerwowość. Wkrótce zagościła także w małym pokoju Joachima. - Pewnie na całym świecie nie ma drugiego takiego kalendarza - odezwał się tata. - Trafił się tylko nam. Mama pokiwała głową. - I tylko raz była prawdziwa noc Bożego Narodzenia, którą się wszędzie świętuje. - A stało się tak dlatego, że niebiańska wspaniałość łatwo się rozprzestrzenia - powiedział Joachim. - Jest zaraźliwa. Czekało ich jeszcze mnóstwo przygotowań. W miarę upływu godzin coraz częściej mówili o wizycie Jana. Już niedługo, już niedługo... Choinkę zwykle ubierali rodzice, gdy Joachim już spał. Ale tym razem postanowili zrobić to wspólnie, przed przyjściem gościa. W ten sposób wszystko będzie gotowe na Wigilię. Po południu mama nakryła do stołu. Stosując się do poleceń taty, wyjęła najróżniejsze pyszności, łącznie z marcepanowymi obwarzankami. Punktualnie o siódmej zadzwonił dzwonek. - Otwórz, Joachimie - powiedziała mama. - To ty dostałeś czarodziejski kalendarz i do ciebie Jan wprosił się na kawę. Joachim pobiegł do drzwi. Za nimi, uśmiechnięty od ucha do ucha, stał sprzedawca kwiatów. W ręku trzymał duży bukiet róż. - Proszę do środka - powiedział Joachim. Rodzice wyszli do przedpokoju. Jan wręczył mamie róże. - Tysięczne dzięki! - ucieszyła się mama. - I dziękujemy za wspaniały kalendarz bożonarodzeniowy. Jan pogłaskał Joachima po głowie. - To raczej ja powinienem podziękować - odparł uprzejmie. Gdy usiedli, Jan upił odrobinkę kawy i zaczął opowiadać: - Urodziłem się w Damaszku i wychowałem w chrześcijańskim domu. Podobno moi przodkowie należeli do pierwszej w Syrii gminy chrześcijańskiej. - Naprawdę? - zainteresował się tata. - Kiedyś, za młodu - mówił dalej staruszek - znalazłem stary dzban z bardzo zniszczonym zwojem w środku. Rodzice, całkiem rozsądnie, oddali moje znalezisko do muzeum. I tam dosyć szybko stwierdzono, że dzban jest bardzo stary. Zwoje też. Tata lekko się zniecierpliwił. - I co było na tych zwojach? - Raporty rzymskich legionistów. W niektórych były między innymi wzmianki o pewnym wydarzeniu, które miało miejsce w Damaszku w drugiej połowie drugiego wieku. W roku 175 przez wschodnią bramę wybiegł jakiś przedziwny korowód, a parę lat później podobna gromadka wbiegła do miasta zachodnią bramą. W obydwu wypadkach zauważono anioły. Mama i Joachim pokiwali głowami, przypomniawszy sobie, co czytali w czarodziejskim kalendarzu. - Zachowało się wiele podobnych legend z dawnych czasów - podjął Jan. - W tej relacji zaskoczyło mnie jednak to, że pochód wybiegł z miasta, zanim do niego wszedł. Jeśli tak, to musiał się cofać w czasie, a to absolutnie niemożliwe.

- Absolutnie niemożliwe - zgodził się tata, zachęcając Jana, by mówił dalej. - Ale moje zainteresowanie dla legend i podań zostało rozbudzone. Zacząłem wertować stare księgi, szukając przede wszystkim opowieści o ludziach, którzy rzekomo widzieli anioły. W końcu sporo się tego uzbierało, zarówno z mojej części świata, jak i z wielu krajów Europy. Po kilku latach pojechałem do Rzymu, żeby poznać tamtejsze źródła. - I w Rzymie poznał pan Elisabet? - spytał Joachim. - Tak. Cierpliwości, Joachimie... Parę opowieści o aniołach zainteresowało mnie szczególnie, bo miały z sobą coś wspólnego. Mimo że pochodziły z różnych zakątków Europy z Hanoweru i Kopenhagi, Bazylei i Wenecji, z doliny Aosty w północnych Włoszech i doliny Axios w Macedonii - i z bardzo różnych czasów. Najwcześniejsza była z Kafarnaum w Galilei, a ostatnia z Norwegii, z okolic Haldenu, z roku 1916. - Zabytkowy samochód! - wyrwało się Joachimowi. - Oczywiście mało kto dzisiaj w to wierzy. Ze wszystkich przekazów, jakie udało mi się zgromadzić, wynikało niezbicie, że obraz małej dziewczynki i anioła pojawiał się tylko na sekundę, góra dwie. I kiedy porównałem opowieści z Haldenu, Hanoweru i Hameln z innymi, z Aosty, Axiosu i Kafarnaum... Tak... to bardzo osobliwe... Mama spojrzała na kwiaciarza. Staruszek siedział zatopiony w myślach. - To, co mistyczne, gaśnie po sekundzie niczym pusta lampka oliwna - powiedział po chwili. - Ale ledwie odwrócimy głowę, zapali się być może nowe światełko. Bo nie pochwycimy świętości, tak jak podnosi się z ziemi kamień i wsuwa do kieszeni. Anioły objawiają się niepostrzeżenie, nie spadają w biały dzień jak jabłka z jabłoni. - A jak to było z tą młodą kobietą ze zdjęcia? - spytał tata. Jan westchnął ciężko i przetarł oczy. Joachimowi wydawało się, że w jednym kąciku widzi łzę. - Spotkałem ją w Rzymie dawno, dawno temu. Znajomość trwała zaledwie parę tygodni, ale zdążyłem się w niej zakochać. - Proszę nam o tym opowiedzieć! - zachęcał tata. - Nazywała się Tebasile i była bardzo tajemnicza. Powiedziała, że prawdopodobnie urodziła się w Norwegii, ale dorastała wśród palestyńskich pasterzy i hodowców owiec, co by się zgadzało, bo płynnie mówiła po arabsku. Jej imię też mogło być palestyńskie... albo włoskie... - Ale "Tebasile" to przecież "Elisabet" wspak! - nie wytrzymał Joachim. - Bystry jesteś - przyznał Jan. - Niecodziennie się zdarza, żeby ktoś wymawiał swoje imię od końca. - I co było dalej? - niecierpliwił się tata. - Rzeczywiście mogła być Norweżką. Miała jasną, brzoskwiniową cerę i niebieskie oczy. Kiedy ją spytałem, skąd się wzięła w Palestynie, popatrzyła na mnie i powiedziała: "Zostałam uprowadzona..." A w odpowiedzi na pytanie, kto ją uprowadził, usłyszałem: "Anioł zabrał mnie do Betlejem... Ale było to bardzo dawno... byłam wtedy małą dziewczynką..." Mama z wrażenia aż jęknęła i zakryła usta dłonią. - I co pan na to? - spytał tata, stukając zapałką w stół. - Inni pewnie by się tylko uśmiali, sądząc, że to łgarstwo pierwszej wody. Ale ja przypomniałem sobie te wszystkie opowieści o aniołach i powiedziałem, że jej wierzę... A ona się wystraszyła. Przeraziła się, że poważnie ją potraktowałem... - I co było dalej? - zapytała mama. - Potem widzieliśmy się tylko raz, na Drodze Pokuty przed placem Świętego Piotra. Tego samego dnia miała opuścić Rzym. I zgodziła się, żebym jej zrobił zdjęcie. Było to w kwietniu 1961 roku. - Jak to się stało, że przyjechał pan do Norwegii? - spytał tata. - I dlaczego? Jan nałożył sobie na talerzyk górny obwarzanek marcepanowego ciasta. - Przyjechałem tutaj w nadziei na odnalezienie tej tajemniczej kobiety i zostałem. Nigdy jej jednak nie spotkałem i nie udało mi się ustalić, gdzie może być... Ale... - Uszczknął odrobinę

obwarzanka. - Dosyć szybko dowiedziałem się o zaginięciu dziewczynki w 1948 roku. I zacząłem się zastanawiać, czy nie była nią przypadkiem Tebasile, którą w dzieciństwie, co sama mi powiedziała, uprowadził anioł. Nie znałem jej wieku, ale mogła się urodzić około roku 1940. Staruszek zamyślił się. - Całkiem niedawno zwróciło moją uwagę zadziwiające podobieństwo imion - podjął po chwili. - Często się zdarza, że powtarzając sobie w duchu imię bliskiej osoby, któregoś dnia wypowiadamy je wspak. Gdy przyjechałem do Norwegii, bez przerwy myślałem o Tebasile. Nagle doznałem olśnienia. Tebasile - Elisabet! I jeszcze mocniej utwierdziłem się w przekonaniu, że w Rzymie spotkałem zaginioną Elisabet. Wtedy zacząłem układać czarodziejski kalendarz bożonarodzeniowy. Jak się pewnie domyślacie, pracowałem nad nim wiele miesięcy. - Co za niebywały zbieg okoliczności - powiedział tata. - Długo się zastanawiałem, czy to rzeczywiście może być jedna i ta sama osoba - mówił dalej Jan. - Kiedy poznałem Annę, młodszą siostrę Elisabet Hansen, uderzyło mnie jej imię, które czytane zwyczajnie i wspak brzmi tak samo. Kto wie, czy nie dlatego zacząłem się bawić imieniem Elisabet. A poza tym wydawało mi się, że Anna jest podobna do Tebasile. Mama spojrzała na niego. - Dlaczego zdecydował się pan na kalendarz, zamiast napisać o tym książkę? Jan uśmiechnął się. - A kto by w to uwierzył, proszę pani? I jakie wydawnictwo zgodziłoby się ją wydać? Mama pokręciła głową. - Wybrałem formę kalendarza, żeby przynajmniej jedna osoba poznała historię Elisabet i długiej pielgrzymki. Miałem nadzieję, że dzięki temu uda się kiedyś rozwikłać tę zagadkę. Nie wiem, ile jeszcze lat pożyję... A teraz nie jestem z tą tajemnicą sam. - I zostawił pan zdjęcie Elisabet w witrynie księgarni - powiedziała mama. - Żeby sprawdzić, czy ktoś ją rozpozna. - Dlaczego pojechał pan na pustkowie? - spytał Joachim. - Zawsze w okresie adwentu uciekam z miasta. Chodzę po lesie, wędruję po polach, żeby przed Bożym Narodzeniem odnaleźć w sobie spokój, a przy okazji trochę się rozejrzeć, a nuż trafię na jakiś ślad po baranku, Elisabet i aniele Efirielu, którzy w roku 1948 pobiegli do Betlejem. Czasami powtarzam w myślach dwa imiona: Elisabet... Tebasile... Elisabet... - I nigdy nie chciał pan wrócić do Damaszku? - zainteresował się tata. - Nie, tu jest teraz mój dom. Sprzedając kwiaty, mam swój udział w przekazywaniu cząstki niebiańskiej wspaniałości, która zabłąkała się na ziemię. Może Elisabet jeszcze się pojawi. Bo jest coś... W salonie zapadła cisza jak makiem zasiał. Gdyby się uprzeć, można by usłyszeć spadające na parkiet drobinki kurzu. Jan popatrzył na Joachima. - Czego ja nie robiłem, żeby ją odnaleźć... Ale znając tylko imię... tak przynajmniej myślałem... znalezienie w Rzymie lub w Palestynie Elisabet albo Tebasile to nie lada sztuka. Tym sposobem odwiedziłem niejedną ambasadę i przejrzałem niejedną księgę ewidencji ludności w wielu krajach. Tymczasem Joachim... Być może odnajdę ją dzięki Joachimowi. Dlatego to ja powinienem podziękować. - Czy mógłby pan wyjaśnić to dokładniej? - poprosiła mama. - Joachim podsunął mi myśl, że Elisabet może się posługiwać obydwoma imionami, używając jednego z nich jako nazwiska. To zabawne, że im dłużej nad czymś rozmyślamy, tym dotkliwiej nie dostaje nam wyobraźni. Joachim rozpromienił się. - Elisabet Tebasile! Tak się nazywa? W oczach staruszka zalśniły łzy.

- W Rzymie jest jeden abonent telefoniczny o takim imieniu i nazwisku... No, ale jeszcze nie Boże Narodzenie. Jutro otworzycie ostatnie okienko w czarodziejskim kalendarzu. Po tych słowach Jan wstał. Bardzo mu się spieszyło. - Chciałbym jeszcze po raz ostatni rzucić okiem na kalendarz - powiedział. Joachim pobiegł do siebie i zdjął czarodziejski kalendarz z haczyka nad łóżkiem. Jan uważnie przyglądał się rysunkowi. - Niech pan najpierw pozamyka wszystkie okienka - poradził mu Joachim. - Tak, są tu wszyscy. Kwiryniusz, cesarz August, aniołowie Pańscy, pasterze, święci królowie, Maria, Józef i dzieciątko Jezus. - Ale nie ma Elisabet - wtrącił Joachim. - Tak, Elisabet nie ma. Odprowadzili gościa do drzwi. - Ciekawe, co przyniosą nam te święta... - powiedział Jan. - Sam jestem ciekaw - przyznał tata, który wyraźnie się odprężył, poznawszy wreszcie tajemnicę starego sprzedawcy kwiatów. - Mam nadzieję, że nie otworzycie ostatniego okienka, dopóki się nie rozdzwonią kościelne dzwony, obwieszczając Wigilię... Mama spojrzała na Jana. - Nie otworzymy. - Spróbujemy się powstrzymać - rzekł tata. A na odchodnym Jan dodał: - Może jutro też zapukam do waszych drzwi. Joachim najchętniej podskoczyłby z radości. Jan może jeszcze przyjdzie! Bo Joachim, w przeciwieństwie do rodziców, czuł wyraźny niedosyt. Czegoś mu brakowało... Fragment 4. Stephen szedł żwawo po peronie. Uniósł kołnierz płaszcza. Poszarpana mgła spowijała dworzec. Wielkie lokomotywy gwizdały donośnie, wyrzucając chmury pary w zimne, wilgotne powietrze. Wszystko było brudne i usmolone. Co za paskudny kraj, co za paskudne miasto! - pomyślał z obrzydzeniem Stephen. Pierwsze, podniecające wrażenie z Londynu: sklepy, restauracje, pięknie ubrane, atrakcyjne kobiety - to wszystko przyblakło. Metropolia wydała mu się naraz diamentem w zardzewiałej oprawie. Gdyby mógł być teraz na południu Afryki... Poczuł nagłą, aż bolesną, tęsknotę za domem. Słońce, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów, niebieskich najczęściej, żywopłoty z plumbago, modre powoje na ścianach każdej chałupiny. A tu... brud, sadza i te tłumy bez końca, sunące nieprzerwanie, w pośpiechu. Wszędzie ścisk. Krzątanina mrówek biegających pracowicie po chodnikach mrowiska. Lepiej było nie przyjeżdżać - pożałował przez moment. Wspomniał jednak swój plan i zacisnął zęby. Nie, do diabła, zrobi, co zamierzał! Obmyślał to przez lata. Zawsze tego chciał. Tak, jazda naprzód! Wahanie, nagłe wątpliwości, pytania do samego siebie: Dlaczego? Czy warto? Po co wracać do przeszłości? Czy nie lepiej wymazać całą sprawę? - to tylko moment słabości. Nie jest przecież dzieckiem, by kierować się nagłym kaprysem. Jest mężczyzną czterdziestoletnim, pewnym siebie, człowiekiem czynu. Nie zrezygnuje. Musi zrobić to, po co przyjechał do Anglii. Odesłał bagażowego i sam niosąc swoją walizkę z niewyprawionej skóry, wszedł do wagonu. Zaglądał do wszystkich przedziałów po kolei, szukając wolnego miejsca. Pociąg był pełny.

Do Bożego Narodzenia pozostało już tylko trzy dni. Stephen Farr patrzył z niechęcią na stłoczonych pasażerów. Co za ogromna, nieprzebrana rzesza ludzi! I wszyscy tacy... tacy, jak to powiedzieć... tacy szarzy! I jednakowi, tak okropnie jednakowi! Jeśli nie pociągła, smutna twarz owcy, to pysk królika, tylko takie skojarzenia wywołują te oblicza. Niektórzy są rozgadani i nerwowi. Inni, szczególnie niemłodzi mężczyźni, pochrząkują zupełnie jak świnie. Nawet te chude dziewczyny o jajowatych twarzach i szkarłatnych wargach wyglądają beznadziejnie jednakowo. [ ] Rzucił okiem do następnego przedziału i aż wstrzymał oddech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, świeża, śniada cera, głębia i ciemność nocy w oczach. Smutne, dumne oczy Południa... Taka dziewczyna nie powinna siedzieć w tym pociągu, pomiędzy szarymi, nijakimi ludźmi i jechać gdzieś w głąb ponurej Anglii. Z różą w ustach, z czarną koronkową mantylą na dumnej głowie powinna stać teraz na balkonie. W upale i w pyle o woni krwi w zapachu korridy... Ona powinna być w jakimś wspaniałym miejscu, a nie - wciśnięta w kąt przedziału trzeciej klasy. Był uważnym obserwatorem. Spostrzegł natychmiast, jak sfatygowane jest jej czarne paletko oraz spódnica. Nie przeoczył rękawiczek z tandetnego materiału, lichych butów i zaczepnie ognistoczerwonej torebki. A jednak miała klasę. Była świetna, wspaniała, egzotyczna... Co, do diabła, robiła w tym kraju mgieł, chłodu i zabieganych, pracowitych mrówek? Muszę się dowiedzieć - pomyślał - kim jest i co tu robi... Muszę wiedzieć. Fragment 5. Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróżnymi, których większość tłoczyła się pod ścianami, ponieważ wszystkie krzesła, plastikowe i nieliczne, były od dawna zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu pasażerów, tymczasem krzeseł było ledwie kilkadziesiąt. Zdawało się, że na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych i obwieszonych podróżnymi torbami, zmęczonych i znużonych, przebijaniem się przez zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym i przejściem przez odprawę bagażową. Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach najruchliwszy dzień roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę wejścia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie postanowili lecieć akurat tego dnia. Powody były różne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się uśmiechać, inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili się w podłogę i po prostu czekali. Stojący w pobliżu Święty Mikołaj, chudy i ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym dźwiękiem dzwonka i świątecznymi życzeniami, które wygłaszał monotonnym basem. Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli kłębiący się tłum i przystanęli na końcu korytarza. Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak pozostali podróżni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali akurat ten dzień. Już nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata i chociaż właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze gotowa do rozpoczęcia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsunęło Blair pomysł, żeby poświęcić dwa lata życia na pomoc bliźnim. Skierowano ją do Peru, gdzie czekały małe peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w chatce bez kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie rozpocznie podróż.

Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem w góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym życiu miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za rękę i próbowała być silna. Już się pożegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: "Czy na pewno tego chcesz?" Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał. Wyrzucił ich przy krawężniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, żeby zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz z żoną i córką rozpychał się łokciami, żeby dotrzeć do tego wejścia. Martwił się, że Blair wyjeżdża, a skłębiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał być w jeszcze gorszym. Nagle ożył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróżni przesunęli się kilka centymetrów od przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do wyjścia osoby w podeszłym wieku i pasażerów pierwszej klasy. Przepychanie się przybrało na sile. - Chyba już pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne dziecko. Objęli się, z trudem powstrzymując łzy. - Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W następne święta będę już w domu. Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz. - Proszę, uważaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać. - Nic mi nie będzie. Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po kroku zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotąd znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się i uśmiechnęła do nich ostatni raz. - No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała: patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i dołączyli do tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli, mijając po drodze świętego Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy maleńkich, zatłoczonych sklepików. Kiedy wyszli z terminali i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu, lało już jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem dolarów. W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała. - Poradzi sobie? Luter słyszał to pytanie tak często, że odpowiedział jak automat. - Na pewno. - Naprawdę tak myślisz? - Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i nie mogli jej już powstrzymać. Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie wiedział, czy żona płacze czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę. Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle: - Muszę kupić kilka rzeczy w spożywczym. - Pada - burknął Luter. - Trudno. - Nie możesz z tym zaczekać? - Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa. Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą obsługę i za beznadziejne miejsce. Wciąż padało, ale Nora oczywiście nie mogła wybrać Krogera, gdzie parkowało się tuż przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie, musiała wybrać Chipa, gdzie parkowało się na odległym parkingu i dawało nura w ulewę.

A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało miejsc. Nawet drogi pożarowe były zastawione. Luter na próżno krążył dobrych dziesięć minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo: - Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością. Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął: - Daj listę. - Ja pójdę - mruknęła, udając, że naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść na deszcz, i oboje o tym dobrze wiedzieli. - Daj listę. - Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora. - To wszystko? - Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i pistacje od braci Lance. - I nie mogłaś z tym zaczekać?\ - Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to zamknij się. Pójdę sama. Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi - za trzecim wdepnął w płytką dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta. Na sekundę zastygł bez ruchu, żeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na palcach, omijając krążące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuż. Chip uważał, że nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mieścił się w bocznej uliczce, tak że nie było go znikąd widać. Tuż obok był sklep z winem, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest Francuzem, chociaż plotka głosiła, że wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną angielszczyzną, ale szybko nauczył się języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sąsiada. Jednakże fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z horrendalnych cen. I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z głośnika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się rzężące dźwięki świątecznej piosenki. Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliżał się nawet do drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, właściciel sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową - radośnie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała już sztuczna choinka obsypana sztucznym śniegiem. Istniała szansa, że nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i śmigali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki. Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, że sklep jest zatłoczony. Przejścia między półkami były wąziutkie, a towary ułożone bez ładu i składu. Żeby zrobić zakupy, trzeba było przejść przez cały sklep, i to kilka razy. Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił tabliczkę z żądaniem, żeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili świątecznego indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki! Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, żeby uczcić narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia białej czekolady oczywiście nie było, więc Luter zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wpadł na niego ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauważył. Spod

sufitu płynęły dźwięki kolędy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka. Dwa rzędy półek dalej, tuż obok ryżu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z czekoladą do ciast. Podszedł bliżej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieżnych szponach srogo wyglądającej matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony, nie dostrzegając ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrązowej, ale białej ani śladu. Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niż te do dwóch pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach, jednak nie miało to żadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał każdy artykuł do ręki, uważnie go oglądał i ręcznie wbijał cenę do kasy. Pakowacze pakowali albo nie, chociaż tuż przed świętami gwałtownie ożywali, by z entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko każdego stałego klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt Bożego Narodzenia, którego Luter nie znosił. Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, żeby nie odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór. Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty, które ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z chodnika na jezdnię i schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagłębiła się po kostkę w zimnej kałuży. Luter zamarł i gwałtownie wciągnął do płuc mroźne powietrze, przeklinając starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę, strząsnął z nogawki brudną wodę i stojąc na krawężniku z przemarzniętymi stopami, przy akompaniamencie brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj przyjeżdża do miasta, stwierdził, że zaczyna nienawidzić Bożego Narodzenia. Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła już do palców u stóp. - Nie ma białej czekolady - syknął, wciskając się za kierownicę. Nora ocierała oczy. - Co znowu? - warknął Luter. - Właśnie rozmawiałam z Blair. - Co? Jak to? Wszystko w porządku? - Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować. Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa. Blair miała kartę od niego, jedną z tych, które obciążają rachunkami mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu: co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno. I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę już kończyć. Silnik pracował, chociaż Luter nie pamiętał, żeby go uruchamiał. - Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła już do siebie. - Nie, nie zapomniałem. Skończyła się. - Pytałeś Reksa? - Kogo? - Rzeźnika. - Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby spytać rzeźnika, czy między kotletami i wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady.

Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać. - Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I już jej nie było. - Mam nadzieję, że wdepniesz w kałużę - mruknął Luter. Gotował się ze złości, klął i mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, żeby ogrzać skostniałe stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane. Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą, uśmiechnął i czekając, aż ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o ucieczce. Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle ostrożnie, żeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, że on jej nie znalazł, a ona tak. - Wszyscy wiedzą, że trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas. - Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika, udać, że go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest pewnie droższy. - Och, przestań już, Luter. - Masz mokre nogi? - Nie. A ty? - Też nie. - To dlaczego pytasz? - Po prostu się o ciebie troszczę. - Myślisz, że nic jej nie będzie? - Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś. - Nie w tej dżungli. - Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej naniebezpieczeństwo. - Bez niej to już nie to samo. - Co? - Święta. Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, żeby powiedział to na głos. To dziwne, bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał. Fragment 6. Zimno było, śnieg padał, ściemniało się coraz bardziej, wieczór się zbliżał. Ostatni dzień roku skończy się niedługo. Zima. Przez ulice zasypane śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka bosa, z gołą głową i coś niesie w fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historia. Rano miała pantofle, stare i zniszczone, za duże na nią, stare pantofle matki, ale je pogubiła. Dwa powozy nadjeżdżały właśnie z stron przeciwnych, a ona chciała prędko przebiec przez ulicę; biegła co sił, słyszała straszny tętent kopyt, turkot kół, tuż za nią ach, uciekła przecież, ale boso. Jeden pantofel tak zginął, że go nie mogła znaleźć wśród ciemności, a drugi porwał jakiś chłopiec i ze śmiechem uciekł daleko. Więc szła boso biedna dziewczynka po śniegu, a nogi jej zsiniały i poczerwieniały. Jedną ręką ściskała czerwony fartuszek, w którym niosła kilkanaście paczek zapałek na sprzedaż, a w drugiej ręce miała jedną paczkę i tę podsuwała nieśmiało przechodniom, aby zwrócić na

siebie ich uwagę. Ale nikt po nią nie sięgnął, nikt dzisiaj nic nie kupił jeszcze od dziewczynki, nie miała ani grosika zarobku. Drżała z zimna i głodu, idąc z wolna przez ulice, podobniejsza do cienia, niż do żywego dziecka. Białe płatki śniegu osiadały jej na długich, jasnych włosach, które ciepłym płaszczem osłaniały plecy i szyję dziewczynki. Ładnie jej było w tym złocistym płaszczu ze srebrzystymi gwiazdami nad czołem, lecz nie myślała o tym. Więcej zajmował ją przyjemny zapach pieczonej gęsi, który co chwila uderzał jej głodem zaostrzone powonienie. Ludzie żegnali stary rok wesoło, a ona taka głodna i zziębnięta. Usiadła wreszcie. Tak była zmęczona, że nie mogła iść dalej. Osiadła w kąciku między dwoma domami, z których jeden więcej występował na środek ulicy. Ciemno tu było, więc nikt jej nie widział. Zresztą tak się skuliła, skryła pod spódniczkę zziębnięte nogi, ażeby je rozgrzać Ale jakże się rozgrzać na śniegu i mrozie? A do domu wrócić nie miała odwagi: nie sprzedała ani jednego pudełka, jakże wracać bez pieniędzy? Ojciec czy ojczym obiłby ją pewno A zresztą czyż tam cieplej? Wiatr mroźny świszcze przez otwory w dachu, choć zatkali największe słomą i gałganami. Nie ma po co wracać do domu. Zziębnięte ręce skostniały jej prawie, nie ma siły utrzymać w nich paczki zapałek. A gdyby zapaliła jedną dla rozgrzania? Tylko jedną zapałkę. Na wspomnienie ciepła już nie ma siły oprzeć się pokusie. Jedna zapałka tylko. Wyjmuje ostrożnie, trzask i płonie! Cóż za wesołe światło, jasne i ciepłe, ach, jak grzeje w ręce! Cudowny płomyk! Wydało jej się nagle, że siedzi przed ciepłym, żelaznym piecem na świecących nóżkach, z mosiężnymi drzwiczkami. Ach, jak ciepło! Jak grzeje duży, jasny płomień, jak wesoło się pali! Wyciągnęła nóżki spod cienkiej sukienki, aby je ogrzać także, lecz w tej samej chwili zapałka zgasła; zniknął piec żelazny i wesołe ognisko, a w ręce dzieciny pozostał tylko maleńki kawałek spalonego drewienka. Dziewczynka zapaliła drugą bez namysłu. Jasne światełko padło na mur szary, który w tym miejscu stał się przezroczysty, niby muślin cieniutki. I ujrzała w głębi duży, jasny pokój, stół nakryty czystym, bielutkim obrusem, na nim talerze, szklanki, a na samym środku ogromna gęś pieczona na półmisku, pachnąca, nadziewana jabłkami, śliwkami. Gęś poruszyła się nagle, zeskoczyła na ziemię z nożem i widelcem w zarumienionej piersi i zaczęła posuwać się w stronę dziewczynki Wtem zapałka znów zgasła i zamiast ciepłego pokoju, dziecko miało przed sobą mur szary, wilgotny i ciemny. Śpiesznie zapaliła trzecią. Płomyk strzelił w górę, zamigotał i rozprysnął się na wszystkie strony, iskrząc się w powietrzu niby świeczki na choince. Ach, choinka! Tuż przed nią stoi wspaniała, wielka, jaśniejąca światłami, piękniejsza i strojniejsza od tej, którą widziała przez szklane podwoje w mieszkaniu bogatego kupca. Ileż świeczek! Tysiące! Takie ciepłe, jasne. Dziewczynka wyciągnęła ku nim obie rączki a wtem zapałka zgasła. Ale maleńkie iskierki unosiły się w górę, coraz wyżej, wyżej i zajaśniały między gwiazdami na niebie. Och, jedna spadła, i smuga ognista zagasła za nią. Ktoś umarł cicho szepnęła dziewczynka, bo słyszała od babki, którą kochała bardzo, że kiedy gwiazda spada, to dusza człowieka odlatuje z ziemi do nieba. Znów zapłonęła zapałka i w świetle, które zajaśniało, dziewczynka ujrzała tę najdroższą babunię, całą jaśniejącą ciepłym, łagodnym blaskiem. Staruszka z miłością patrzała na wnuczkę, uśmiechała się do niej. O, babciu, weź mnie z sobą! zawołało dziecko. O, weź mnie, babciu! Ja wiem, że ty znikniesz, skoro zapałka zgaśnie, jak zniknął piec ciepły, gęś i choinka. O, nie znikaj, babciu! Drżącą z pośpiechu i mrozu rączyną zapaliła dziewczynka całe pudełko od razu, tak bardzo chciała zatrzymać babunię. I buchnął jasny płomień, jaśniejszy od słońca, i babka nigdy tak piękna nie była, tak płomienna i jaśniejąca. Uśmiechnęła się znowu do małej dziewczynki

i wzięła ją na ręce. Teraz podniosły się obie wysoko, coraz wyżej, ku gwiazdom, ku światłom wspaniałym, gdzie nie ma głodu, chłodu ani trwogi, aż przed tron Boga. Nazajutrz w kąciku pod murem, ujrzano zmarznięte ciało dziewczynki. Na twarzy miała uśmiech na ustach, w dłoni spalone pudełko zapałek. Dzień noworoczny powitał ją blaskiem jasnego słońca, ludzie ze współczuciem patrzyli na drobne biedactwo. Chciała się ogrzać rzekł ktoś, pokazując na spalone zapałki. Nikt się nie domyślił, co widziała przed śmiercią w świetle tych kilku drewienek i w jakim blasku wstąpiła do nieba w objęciach zmarłej babki. Fragment 7. Ruszył wąską dróżką, wyrąbaną w gęstym podszyciu i pełną sosnowych igieł oraz szyszek wielkości ananasów, aż doszedł do niewielkiego drewnianego pomostu i rzeki. To, co ujrzał, wprawiło go w zdumienie. Dno rzeki było piaszczyste, a woda przejrzysta niczym gin - tak, w tej kwestii uważał się za eksperta. Zgodnie z sugestią lekarza Oswald pozałatwiał swoje sprawy i uporządkował kwestie majątkowe, a zajęło mu to nie więcej niż pięć minut. Uporządkowanie kwestii majątkowych polegało na wyrzuceniu trzech par starych butów i oddaniu jednego z dwóch płaszczy. Zapakował złapaną podczas meczu piłkę baseballową i resztę swoich rzeczy do jednej walizki. Tej nocy kilku przyjaciół z klubu anonimowych alkoholików zaprosiło go na pożegnalną kawę. Powiedział im, że prawdopodobnie wróci na wiosnę. Po co miał ich zasmucać. Następnego ranka zamówił taksówkę i pojechał na dworzec kolejowy L&N przy LaSalle Street. Znalazł miejsce siedzące, pociąg odjechał ze stacji o 12.45. Za oknami przemykały wszystkie znajome budynki i Oswald zdał sobie sprawę, że widzi Chicago po raz ostatni. Pomyślał, że pójdzie do restauracyjnego na drinka, ale wciąż miał w kieszeni monetę z napisem "Jeszcze jeden dzień" od przyjaciół z grupy terapeutycznej. Doszedł do wniosku, że poczeka, aż oddali się jeszcze bardziej od Chicago i anonimowych alkoholików. Wkrótce pochłonęły go widoki za oknem. Jechał na południe, przez Cincinnati i Louisville do Nashville. Krajobraz zaczął się zmieniać: im dalej na południe, tym wyraźniej ustępowały brązy, a kiedy zbudził się następnego ranka, nagie drzewa wzdłuż linii kolejowej zostały zastąpione przez gęste zimozielone rośliny i wysokie sosny. Zasnął w jednym świecie, a obudził się w innym. Z dnia na dzień szare, ponure, zimne niebo stało się jaskrawoniebieskie, pełne białych cumulusów, tak wielkich, że Oswald wątpił w ich prawdziwość. Późnym popołudniem pociąg dotarł do Mobile. Gdy Oswald wysiadł na stacji, podszedł do niego wysoki, chudy mężczyzna o małej główce. Zerkał na Oswalda - wyglądał jak ciekawska modliszka w baseballówce. - Pan Campbell? - zapytał. Oswald potwierdził, a mężczyzna wziął jego walizkę i zakrzyknął: - Witamy w Alabamie! Jestem Butch Mannich, ale proszę mi mówić Patyczak. Wszyscy mnie tak nazywają. A kiedy szli, dodał: - Jestem taki kościsty, że kiedy byłem dzieckiem, rodzice nie pozwolili mi trzymać psa, bo bali się, że zakopie mnie w ogrodzie. Po tych słowach wybuchnął przeraźliwym śmiechem. Kiedy opuścili stację, Oswalda owionęło wilgotne, aromatyczne powietrze. Oglądanie widoków z pociągu to jedno, ale oddychanie pełną piersią to co innego. Okazało się, że ich środkiem transportu będzie ciężarówka, za co Butch bardzo przepraszał. - Limuzyna to nie jest, ale dowiezie nas na miejsce.

Butch był wesołkiem i gadał przez całe półtorej godziny jazdy do Lost River. Wręczył panu Campbellowi swoją wizytówkę z olbrzymim okiem na środku. Tekst pod spodem głosił: BUTCH (PATYCZAK) MANNICH PRYWATNY DETEKTYW I DORĘCZYCIEL WEZWAŃ SYDOWYCH Oswald był zdumiony. - Macie tu duże zapotrzebowanie na prywatnych detektywów? - Jeszcze nie - przyznał Butch z rozczarowaniem w głosie. - Ale w razie czego jestem w pełnej gotowości bojowej. Robiło się ciemno, kiedy jechali groblą przez długą zatokę Mobile. Zdążyli na ostatnie chwile zachodu słoń-ca. Otaczało ich wiele kilometrów wody, a słońce, które zanurzało się w zatoce, było tak wielkie i pomarańczowe, że wręcz przeraziło Oswalda. - Czy to normalne? - spytał Butcha. Butch zerknął przez okno. - Tak, zwykle mamy ładne zachody słońca. Kiedy zjechali z autostrady na drogę do Lost River, było już całkiem ciemno. - To sklep - zauważył Butch. Oswald wyjrzał przez okno, ale nic nie zobaczył. Po chwili zatrzymali się przed dużym domem. - Dojechaliśmy cało i bezpiecznie. - Ile jestem panu winien? - Oswald wyjął portfel. - Winien? - Butch był autentycznie zaskoczony. - Nic mi pan nie jest winien. Kiedy Oswald wyciągnął rękę, by zastukać do drzwi, otworzyły się nagle i stanęła w nich potężna kobieta, wysoka co najmniej na metr osiemdziesiąt. - Ja się tym zajmę - stwierdziła grzmiącym głosem i wyrwała mu walizkę. - Jestem Betty Kitchen, miło mi pana poznać. - Chwyciła rękę Oswalda i potrząsnęła nią, niemal łamiąc mu kości. - Śniadanie o siódmej, obiad w południe, kolacja o szóstej. A jeśli zobaczy pan drobniutką, dziwnie zachowującą się kobietę, proszę nie dać się jej dręczyć. To tylko mama. Zazwyczaj nie ma pojęcia, gdzie jest i co się dzieje, więc jeśli zabłądzi do pana pokoju, proszę ją przegonić. Oprowadzę pana. Przez środek domu biegł długi korytarz. Właścicielka ruszyła przodem, gość podreptał za nią. Szła, ciągle mówiąc: - Salon, jadalnia, a to kuchnia. - Włączyła i zgasiła światła. Po chwili wróciła tam, skąd wyruszyli, i wskazała na małe drzwiczki pod schodami. - Tutaj śpię. - Otworzyła drzwi, za którymi ujrzał maleńkie pomieszczenie; nie zmieściłoby się w nim nic poza jednoosobowym łóżkiem. - Lubię być blisko kuchni, dzięki temu mam oko na mamę. Pokój jest mały, ale przyjemny. Czuję się tu jak w pociągu. Zawsze smacznie spałam w pociągach i swego czasu często nimi jeździłam. Chodźmy na górę. Obejrzy pan swój pokój. Idąc za nią po schodach, Oswald rozmyślał nad tym, że w zachowaniu i sposobie mówienia gospodyni jest coś znajomego. Czuł się niemal tak, jakby już się kiedyś spotkali, choć miał pewność, że to tylko złudzenie - na-leżała do ludzi, których łatwo się nie zapomina. - Mama pracowała w cukierni w Milwaukee, specjalizowała się w ciasteczkach i ozdobnych torcikach, ale później, niestety, pośliznęła się na liściu tytoniu do owijania cygar. - Odwróciła się i spojrzała na Oswalda. - Pan nie pali cygar, prawda? Pośpiesznie zapewnił ją, że nie. Nawet gdyby był miłośnikiem cygar, słysząc ton jej głosu, z miejsca rzuciłby palenie. - Nie, mam rozedmę płuc. Dlatego tu jestem. Dla ratowania zdrowia. - Tak, często się z tym spotykamy - westchnęła. - Większość przyjezdnych narzeka na to czy owo. Ale nie ja. Jestem zdrowa jak byk.

Nie miał najmniejszych wątpliwości - gdy weszli do pokoju, Betty jedną ręką, bez wysiłku, rzuciła jego walizkę na łóżko. - To najbardziej nasłoneczniony pokój w całym do-mu. Należał do mnie, zanim przeniosłam się na dół. Mam nadzieję, że się panu spodoba. Rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu z żółtą tapetą w kwiaty i małą żółtą sofą w kącie. Brązowe łóżko przykryte było sztywną narzutą z kordonku, a nad nim wisiało oprawione w ramkę wyhaftowane hasło: "Nie ma to jak w domu". - Szafa na lewo, łazienka na prawo. - Wskazała dwoje drzwi. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę śmiało wołać. Jeśli nie, widzimy się punktualnie o siódmej rano. Poszedł do łazienki i zdumiał się, że jest niemal równie duża jak sypialnia, z zieloną wanną i umywalką. Jeszcze jedna niespodzianka - było tam okno. Nigdy do tej pory nie widział łazienki z oknem. Był tak zmęczony, że marzył jedynie o spaniu, ale po podróży pociągiem czuł się brudny. Wziął więc kąpiel, włożył piżamę i wśliznął się do miękkiego łóżka i pachnącej czystością pościeli. Leżał tak i rozglądał się po swoim nowym pokoju, aż w końcu zgasił światło i zapadł w głęboki, spokojny sen. W chwili gdy Oswald poszedł spać, zadzwonił telefon. To Frances chciała się przekonać, czy pan Campbell dotarł bezpiecznie na miejsce. Gdy zaspokoiła ciekawość, zapytała: - I co? Betty się roześmiała. - No cóż To czarujący nieduży pan, ma zmarszczki wokół oczu i rude włosy. Trochę przypomina elfa. - Elfa? - powtórzyła Frances. - Tak, ale takiego miłego, nie złośliwego skrzata. Nieco rozczarowana, że pan Campbell nie okazał się tak przystojny, jak pragnęła - Mildred była bardzo wybredna jeśli chodzi o mężczyzn - Frances postanowiła spojrzeć na całą sprawę optymistycznie. Elf, pomyślała. Cóż, zbliżała się gwiazdka. Może to jakiś znak. W końcu nie wolno tracić nadziei. Oswald otworzył oczy o szóstej trzydzieści rano. Pokój był pełen światła i szczebiotów tych samych ptaków, które słyszał przez telefon. Teraz śpiewały dwa razy głośniej. Człowiek przywykły do budzenia się przez ostatnich osiem lat w ciemnym hotelowym pokoju o wpół do dziesiątej albo o dziesiątej, przy wtórze ulicznych hałasów, miał prawo poczuć się zaniepokojony. Oswald usiłował zasnąć ponownie, ale ptaki były niezmordowane, a on dostał ataku kaszlu, więc w końcu zwlókł się z łóżka. Ubierając się, zauważył na ścianie reklamę, którą Betty Kitchen z pewnością wycięła z czasopisma. Zdjęcie przedstawiało damską toaletkę; na blacie leżały puderniczka, szminka, grzebień, paczka mentolowych lucky strike ów i czapka od munduru korpusu kobiet. Napis pod spodem głosił: Należy do korpusu, ale to również kobieta. Wtedy go oświeciło. Dlatego wydawała mu się znajoma! Babka musiała służyć w armii, zapewne jako pielęgniarka. Widział sporo sanitariuszek w rozmaitych szpitalach dla weteranów. Z jedną się nawet ożenił, na litość boską. Na dole, w kuchni, podczas śniadania złożonego z jajek, bułeczek, mamałygi i szynki przekonał się, że miał rację. Nie tylko była sanitariuszką, ale również emerytowanym podpułkownikiem, przełożoną pielęgniarek i pracowała w kilku dużych szpitalach na Filipinach. On też był w armii, poinformował ją. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Wie pan, jakoś nie pomyślałabym, że jest pan wojskowym. - Inni też tak nie myśleli. - Zaśmiał się. - Nigdy nie wyjechałem z Illinois. - To przykre. - Pewnie tak, ale nie narzekam. Skierowano mnie do cywila ze względu na zły stan zdrowia i poszedłem do szkoły - wszystko dzięki armii Stanów Zjednoczonych. W drzwiach stanęła matka Betty, dwa razy mniejsza od córki i podobna do laleczki zrobionej z wyschniętych jabłek. Zignorowała Oswalda. Wyglądała na mocno zdenerwowaną.

- Betty, w ogrodzie znów są słonie. Sprawdź, czego chcą. - Tak, mamo - odparła Betty. - Za chwileczkę. Wracaj na górę. - Lepiej się pośpiesz. Tratują krzewy kamelii. Kiedy wyszła, Betty odwróciła się do Oswalda. - Rozumie pan, co miałam na myśli? Wydaje się jej, że widzi w ogrodzie rozmaite rzeczy. W zeszłym tygodniu to były latające żółwie. - Wstała i zabrała jego talerz. - Nie jestem pewna, czy to przez ten upadek, czy też z powodu wieku. Jest starsza niż sam Bóg. - Westchnęła. - Ale długowieczność to przekleństwo Kitchenów. A co z panem? Czy pańska rodzina też taka żywotna? Nie mając pojęcia, jak wyglądała sytuacja w jego rodzinie, ale biorąc pod uwagę swój obecny stan, odparł: - Szczerze w to wątpię. Po śniadaniu Oswald wrócił do siebie i dokończył rozpakowywanie się. Kilka minut później usłyszał kroki Betty na schodach. - Juhu! Proszę pana! Ma pan gościa. Kiedy wyszedł z pokoju, powitała go ładna niebieskooka kobieta w białej bluzce i błękitnej spódnicy. Natychmiast rozpoznał ten głos. Choć Frances Cleverdon miała siwe włosy, jej twarz, na której widniał uroczy uśmiech, wyglądała młodo. Frances wręczyła mu wielki kosz smakołyków na powitanie. Były w nim pekany, ciasto kawowe z serkiem kremowym o smaku żurawiny, mandarynki i kilka słoików czegoś tajemniczego. - Mam nadzieję, że lubi pan dżem - powiedziała. - Zrobiłam go z zielonej papryki i winogron odmiany scuppernong. - Lubię - zapewnił ją, zastanawiając się, jak, u licha, smakują winogrona odmiany scuppernong. - Nie zamierzam panu przeszkadzać, na pewno jest pan zajęty. Wpadłam tylko na moment się przywitać. Kiedy już się pan tu zadomowi i będzie miał ochotę, proszę przyjść na kolację. - Bardzo pani dziękuję, przyjdę - powiedział. Przy drzwiach odwróciła się i zapytała, czy był już w sklepie i poznał Roya. - Jeszcze nie - odparł. - Nie? - Uśmiechnęła się tak, jakby znała jakiś sekret. - Musi pan tam iść i coś zobaczyć. Na pewno się pan zdziwi. Po jej wyjściu Oswald stwierdził, że powinien wybrać się na spacer i przynajmniej obejrzeć sklep. Spytał Betty, jak go znaleźć. Objaśniła, że przed domem trzeba skręcić w lewo, a sklep znajduje się cztery domy za pocztą, na końcu ulicy. Kiedy Oswald otworzył drzwi i wyszedł na ganek, zorientował się, że na zewnątrz jest równie ciepło jak w środku. Nadal nie mógł w to uwierzyć. Dwa dni wcześniej deszcz lał się na niego strumieniami, a on marzł w płaszczu, natomiast dziś świeciło słońce i miał na sobie koszulę z krótkim rękawem. Zszedł z ganku, skręcił w lewo i zobaczył to, czego nie mógł dostrzec wczorajszej nocy. Po obu stronach ulicy rosły potężne dęby, a z każdego zwisały oplątwy. Konary dębów były tak długie, że gdziekolwiek spojrzeć, tworzyły cienisty baldachim. Do-my, które mijał, były niewielkimi schludnymi bungalowami, w każdym ogrodzie rosły krzewy obsypane czerwonymi kwiatami, które wyglądały jak róże. Na drzewach siedziały niesłychanie tłuste wiewiórki. Słyszał szczebiot ptaków, szelest liści palm i krzewów, ale były one tak gęste, że nie dostrzegł ani jednego pierzastego stworzenia. Wkrótce doszedł do budynku z dwojgiem drzwi wejściowych. Na schodkach siedział rudy kot. Z boku, nad drzwiami widniał napis: POCZTA. Gdy mijał budynek, drzwi się otworzyły i stanęła w nich wiotka kobieta o nastroszonych prostych włosach uczesanych w kucyki. Pomachała Oswaldowi. - Dzień dobry, panie Oswaldzie! Miło, że pan do nas przyjechał! Odmachał jej, choć nie miał pojęcia, kim jest i skąd zna jego imię. Dotarł do końca ulicy, gdzie ujrzał budynek z czerwonej cegły, przed którym stały dwa dystrybutory. Wszedł do

środka. Za kasą zauważył mężczyznę z krótkimi kasztanowymi włosami, w spodniach khaki i koszuli w kratę. - Czy pan Roy? - spytał Oswald. - Tak - odparł mężczyzna. - Zapewne pan Campbell? Jak się pan miewa? - Wyciągnął rękę i potrząsnął dłonią Oswalda. - Skąd pan wie, kim jestem? Roy zachichotał. - Od pań. Wszystkie na pana czekały. Ależ się cieszę, że pan przyjechał. - Naprawdę? - Tak, przynajmniej teraz nie tylko mnie będą namawiać do ożenku. Oswald uniósł dłonie. - Nie, mnie nie zechcą. - Niech się pan nie łudzi. Dopóki pan oddycha, dopóty jest pan potencjalną zdobyczą. - No, oddycham - zaśmiał się Oswald. - Jeszcze oddycham. - Skoro już pan tu jest, musimy się trzymać razem i nie pozwolić, żeby któraś z tych kobiet nas zaskoczyła. No, chyba że szuka pan żony. - O nie - odparł Oswald. - Jedną kobietę już unieszczęśliwiłem. Wystarczy. Roy natychmiast polubił małego człowieczka. - Proszę iść ze mną do biura, napijemy się kawy i przedstawię pana swojemu partnerowi. Kiedy szli na zaplecze, Roy gwizdnął i zawołał: - Hej, Jack! Jack przez cały ranek bawił się na okrągłej plastikowej karuzeli z dzwoneczkami, zamówionej przez Roya. Gdy tylko usłyszał gwizd, wyleciał z biura i usiadł na palcu właściciela sklepu. Oswald natychmiast znieruchomiał. - O rany. Co to ma być? - To mój partner, Jack. - Roy popatrzył na ptaka. - Tak naprawdę on rządzi sklepem. Ja tu tylko pracuję. - Mój Boże. - Oswald był pod wrażeniem. - To kardynał, prawda? Roy odsunął od siebie Jacka, żeby ten nie usłyszał jego słów, i przyznał: - Tak, oficjalnie to kardynał, ale my mu tego nie mówimy. Nazywamy go ptakiem. I tak jest zbyt zarozu-miały. - Po czym odezwał się do ptaka: - Hej, Jack, powiedz temu panu, gdzie mieszkasz. Kardynał przekrzywił głowę i Oswald przysiągłby, że zaćwierkał z mocnym południowym akcentem, takim, z jakim mówił Roy. Brzmiało to tak, jakby skrzeczał: "Trrrutaj! Trrrutaj! Trrrutaj!". Roy pracowicie obsługiwał klientów, a Oswald kręcił się po sklepie i przyglądał spreparowanym rybom i wypchanym zwierzętom na ścianach. Wydawały się niemal żywe. Rudy lis był tak realistyczny, że Oswald podskoczył, gdy po raz pierwszy ujrzał go na ladzie. - Fajne ma pan tu rzeczy - zauważył później w rozmowie z Royem. - Przez chwilę myślałem, że ten cholerny lis jest żywy. I wszystkie te ryby też są wspaniałe. - Tak, chyba tak. - Roy zerknął na trofea. - Wuj je tam powiesił. Większość wygrał w pokera. - To robota kogoś stąd? - Tak, starego Kreola, Juliana LaPonde a. Mieszka po drugiej stronie rzeki. - Kreol? Co to takiego? Indianin? Roy pokręcił głową. - Kto ich tam wie. Twierdzą, że są Francuzami, Hiszpanami, Indianami, do wyboru, do koloru. - Wskazał na wypchane zwierzęta. - A co do Juliana, jestem pewien, że w grę wchodzi również łasica. - Zmienił temat. - Wszystkie te ryby, które pan widzi, złapał nasz listonosz, Claude Underwood. Ten pstrąg Źródlany ma rekordowe rozmiary. Lowi pan? Bo jeśli tak, powinien się pan spotkać z Claude em. - Nie - przyznał Oswald. - Kiepski ze mnie rybak i jeszcze gorszy myśliwy. Nie odróżniłby pstrąga Źródlanego od cefala.