Bronisława. P m. Pióropusz z kokocich piór

Podobne dokumenty
Wigilia na wsi, czas szczególnej tradycji

Boże Narodzenie. 1a. Proszę podpisać obrazek. 1b. Co to jest?

10 SEKRETÓW NAJLEPSZYCH OJCÓW 1. OKAZUJ SZACUNEK MATCE SWOICH DZIECI 2. DAJ DZIECIOM SWÓJ CZAS

Kamila Kobylarz. A oto wyróżnione prace i kilka ciekawych opracowań: Wesołych Świąt

Ten zbiór dedykujemy rodzinie i przyjaciołom.

Własność : Anny i Szczepana Polachowskich

Chwila medytacji na szlaku do Santiago.

Gdy pierwsza gwiazdka. 23 grudnia 2018

Hektor i tajemnice zycia

BAJKA O PRÓCHNOLUDKACH I RADOSNYCH ZĘBACH


Chwała Bogu na wysokościach Radujecie się bracia w Panu

Irena Sidor-Rangełow. Mnożenie i dzielenie do 100: Tabliczka mnożenia w jednym palcu

30-dniowe #FajneWyzwanie Naucz się prowadzić Dziennik!

* * * WITAJCIE! Dziś jest niedziela, posłuchajcie. opowieści. do jutra! Anioł Maurycy * * *

VIII TO JUŻ WIESZ! ĆWICZENIA GRAMATYCZNE I NIE TYLKO

Magdalena Bladocha. Marzenie... Gimnazjum im. Jana Pawła II w Mochach

INSCENIZACJA NA DZIEŃ MATKI I OJCA!!

Podziękowania dla Rodziców

a przez to sprawimy dużo radości naszym rodzicom. Oprócz dobrych ocen, chcemy dbać o zdrowie: uprawiać ulubione dziedziny sportu,

Boże Narodzenie 2018 i Nowy 2019 Rok Drodzy w Chrystusie Panu,

INFORMACJE PODSTAWOWE

TRADYCJE ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA W POLSCE

Przy wspólnym stole. Nie tylko od święta

Czyli jak budować poczucie własnej wartości u dziecka?

Chrzest. 1. Dziękuję za uczestnictwo w Sakramencie Chrztu Świętego

JASEŁKA ( żywy obraz : żłóbek z Dzieciątkiem, Matka Boża, Józef, Aniołowie, Pasterze ) PASTERZ I Cicha, dziwna jakaś noc, niepotrzebny mi dziś koc,

"Dwójeczka 14" Numer 15 04/17 PROJEKTU

Rodzinki. Prawda: Noe wprowadził do arki po parze zwierząt, aby po wyjściu z niej zapełniły ziemię.

TEMATY GODZIN WYCHOWAWCZYCH W KLASIE V

I Komunia Święta. Parafia pw. Bł. Jana Pawła II w Gdańsku

Kto chce niech wierzy

Marcin Budnicki. Do jakiej szkoły uczęszczasz? Na jakim profilu jesteś?

Adwent z Piątką Poznańską

Anioł Nakręcany. - Dla Blanki - Tekst: Maciej Trawnicki Rysunki: Róża Trawnicka

Tematyka godzin wychowawczych dla klasy IV

Każdy patron. to wzór do naśladowania. Takim wzorem była dla mnie. Pani Ania. Mądra, dobra. i zawsze wyrozumiała. W ciszy serca

Jaki jest Twój ulubiony dzień tygodnia? Czy wiesz jaki dzień tygodnia najbardziej lubią Twoi bliscy?

INFORMACJE. Stanisław Kusior. Burmistrz Żabna. Barszcz czerwony, żurek wiejski, święconka i Śmigus Dyngus czyli idą święta

Powitanie wiosny i wielkanocne chodzenie z kogucikiem

STARY TESTAMENT. ŻONA DLA IZAAKA 8. ŻONA DLA IZAAKA

Zamiast świętować, musieli pracować - jak wyglądały święta u hodowców?

Izabella Mastalerz siostra, III kl. S.P. Nr. 156 BAJKA O WARTOŚCIACH. Dawno, dawno temu, w dalekim kraju istniały następujące osady,

TRADYCJE I ZWYCZAJE WIELKANOCNE

MAŁA JADWINIA nr 11. o mała Jadwinia p. dodatek do Jadwiżanki 2 (47) Opracowała Daniela Abramczuk

ZADANIA DYDAKTYCZNE NA STYCZEŃ

Z wizytą u Lary koleżanki z wymiany międzyszkolnej r r. Dzień I r.

GAZETKA NASZE PRZEDSZKOLE Nr 3

WYWIAD Z ŚW. STANISŁAWEM KOSTKĄ

Spotkanie z Jaśkiem Melą

NASTOLETNIA DEPRESJA PORADNIK

Anna Kraszewska ( nauczyciel religii) Katarzyna Nurkowska ( nauczyciel języka polskiego) Publiczne Gimnazjum nr 5 w Białymstoku SCENARIUSZ JASEŁEK

Planowany harmonogram realizacji zadań programowych

BIEDRONKI MAJ. Bloki tematyczne: Polska Moja ojczyzna Jestem Europejczykiem Mieszkańcy łąki Święto mamy i taty

Drodzy Rodzice, Po uroczystości zaślubin zapraszamy na przyjęcie weselne do.

Święty Mikołaj nadchodzi powoli! Czas przedszkolną salę świątecznie wystroić! Przyszła sobota. Gdy będziesz w domku, wstań wcześniej z łóżka.

Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. (1 J 4,11) Droga Uczennico! Drogi Uczniu!

Urszula Lemańska. Zdrowa Kuchnia na. Boże Narodzenie

Rozumiem, że prezentem dla pani miał być wspólny wyjazd, tak? Na to wychodzi. A zdarzały się takie wyjazdy?


WZAJEMNY SZACUNEK DLA WSZYSTKICH CZŁONKÓW RODZINY JAKO FUNDAMENT TOLERANCJI WOBEC INNYCH

Tekst zaproszenia. Rodzice. Tekst 2 Emilia Kowal. wraz z Rodzicami z radością pragnie zaprosić

Katarzyna Michalec. Jacek antyterrorysta

Nasza Kosmiczna Grosikowa Drużyna liczy 77 małych astronautów i aż 8 kapitanów. PYTANIE DLACZEGO? Jesteśmy szkołą wyróżniającą się tym, że w klasach

10 najlepszych zawodów właściciel szkoły tańca

W numerze: 2014, numer 1 Grudzień

VIII Międzyświetlicowy Konkurs Literacki Mały Pisarz

Czy znacie kogoś kto potrafi opowiadać piękne historie? Ja znam jedną osobę, która opowiada nam bardzo piękne, czasem radosne, a czasem smutne

Jak zdobyć atrakcyjną pracę?

BĄDŹ SOBĄ, SZUKAJ WŁASNEJ DROGI - JANUSZ KORCZAK

Genetyczne badania pokrewieństwa. Czy jesteśmy rodziną?

ECHA ŚWIETLICY- GRUDZIEŃ 2016

Grupa Pszczółki r. Temat: Mikołajkowe Tradycje

potrzebuje do szczęścia

Spis treści. Od Petki Serca

ODKRYWCZE STUDIUM BIBLIJNE

Tak prezentują się laurki i duży obrazek z życzeniami. Juz jesteśmy bardzo blisko.

Wolontariat. Igor Jaszczuk kl. IV

Fun High5. Serdecznie zapraszamy do przeczytania pierwszego internetowego wydania gazetki klasy 4c

Wielkanocne przygotowania trwają!

PISEMKO ŚWIETLICY SZKOLNEJ SP 109 IM. BATALIONÓW CHŁOPSKICH W WARSZAWIE

Zagraj dziecku kołysankę

Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie

Rok Nowa grupa śledcza wznawia przesłuchania profesorów Unii.

Elżbieta i Witold Szwajkowscy. Uczył bocian boćka. Rymowana inscenizacja muzyczna w trzech aktach

Ofiaruję Ci. Kiedyś wino i chleb

TYTUŁ Legenda Ile Babia Góra ma wierzchołków?.

Plan pracy godzin wychowawczych w klasie V

PLAN PRACY WYCHOWAWCY KLASY III W ROKU SZKOLNYM 2014 / 2015

Scenariusz lekcji języka polskiego dotyczącej ballady A Mickiewicza Powrót taty. Klasa VI szkoła podstawowa Nauczyciel: Ewa Polak

MIESIĘCZNE PLANY PRACY ŚWIETLICY SZKOLNEJ W ROKU SZKOLNYM 2014/2015

STARY TESTAMENT. NARODZINY BLIŹNIĄT 9. NARODZINY BLIŹNIĄT

SZKOLNE KOŁO CARITAS. Gimnazjum nr 17 im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego Prymasa Tysiąclecia w Gdańsku- Zaspie

GRUDZIEŃ Przy okazji rysunku pacjenta Piotra z oddz. X, Zdrowych i Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. życzy. Andrzej Obuchowicz

i na matematycznej wyspie materiały dla ucznia, klasa II, pakiet 71, s. 1 KARTA:... Z KLASY:...

Tradycje wielkanocne: rodzinnie, kolorowo i ze smakiem!

Bóg Ojciec kocha każdego człowieka

Przysiecka legenda o Brodaczu

Dzieci 6-letnie. Stwarzanie sytuacji edukacyjnych do poznawania przez dzieci swoich praw

Głos Jutrzenki. Już w tym numerze: *Wywiad z Panią Ewą Żylińskąpracownikiem

Transkrypt:

Bronisława P m Pióropusz z kokocich piór

Pióropusz z kokocich piór

Bronisława Brewińska Pióropusz z kokocich / pior i inne opowiadania Wydanie II Przygotowali do druku, wstępem i posłow iem opatrzyli Eugeniusz Jaworski Ewa K osow ska Katowice 1994

Projekt okładki Marek Piwko Konsultacje językowe Bożena Szymonowa Książkę wydano dzięki pomocy finansowej: Urzędu Miasta Wodzisławia SI. Drukarni FER DRUK - Wiesław Ferszt LETA S.A. Urząd Gminy Marklowice Copyright by Eugeniusz Jaworski, Ewa Kosowska, Katowice 1994 ISBN 83-85831-27-4 Oficyna Śląsk, Sp. z o.o., Katowice, al. W. Korfantego 51 Druk: Drukarnia FER DRUK 44-300 Wodzisław Śl. ul. Marklowicka 17 tel./fax (0-36) 55 46 39

Spis treści W s t ę p... 7 1. Trudny w y b ó r...19 2. W ilijo... 21 3. W spomnienia mojego wujka... 25 4. P a s tu s z k i...28 5. Wielkanoc. :...32 6. A n d rz e jk i...35 7. Na psa u r o k.... 36 8. Jako to mój starzyk ze sta rą H anką ludziom pom agali 40 9. H a n d ly rz e...42 10. Jak to stary Tyrpa szm aty skupowoł...45 11. Ja k to kiejś u wójta b y w a ło... 48 12. R e t r o... 50 13. Jak powstoł nasz zespół... 52 14. Kto ustanowił Święto K o b i e t... 55 15. Babski comber...58 16. Ja k żech do W arszawy p o je c h a ła... 62 17. Jak to z tymi latam i było... 65 18. Pierwsi rodzice...69 19. Alojz i Wili...72 20. Francikowa k a p u s t a...74 21. Francik, M aryjka i d o k t o r...75 22. B ernad Holeksa chce ż y ć...77 23. P i e g z a...79 24. S z a rp m a sz y n a...... 81

25. Sprytny M aciej...84 26. S z c z e p ó n... 87 27. Babski w y b ó r... 89 28. Ja k mojego Froncka p o z n a ła c h... 91 29. M ama mnie tu posłała...93 30. Górnikiem to sie trza u r o d z ić... 95 31. Ja k to mój Francek piyrwszo szychta na dole robiół 98 32. Pióropusz z kokocich p i ó r...101 33. Ja k Gruchliczka mojego Francka k u r o w a ł a...102 34. T u ry s ty k a...106 35. Wczasy z F ra n c ik ie m...110 36. Francikowe a u t o...114 37. Jako to jest z tym s k a rb n ik ie m... 117 38. Ja k to utoplec Hanysowi doł n a u c z k a...119 39. O utoplcach, co w młynarzowym staw ie m iyszkały.. 122 40. Dwaj m ły n o rz e...125 41. [Kiejś ludzie...]...127 42. [Mój starzyk opow iadali...]...128 43. [Starzy ludzie p o w ia d a ją...]...129 44. Jak to z Alojzowym graniem b y ł o... 130 P o s ło w ie... 135 Nota e d y to rs k a...166 B ib lio g ra fia...171 Słowniczek wyrazów g w a ro w y c h... 175

Wstęp Lektura tekstów gwarowych jest jak gdyby podróżą dyliżansem: poruszamy się wolniej, widoki mamy niedzisiejsze, bardziej sielskie, sentymenty pojawiają się niewspółczesne pisał Wilhelm Szewczyk o zbiorze Godek i bojek śląskich Brunona Strzałki. Istotnie, utwory spisane i opracowane przez emerytowanego nauczyciela z Lubomi, podporządkowane zostały idei ocalania przeszłości, zachowania pamięci o starych zwyczajach, obrzędach, wierzeniach i opowieściach. Nawet stosowana w nich forma imitacji dialogów, które inicjują większość tych tekstów, to rozmowy między: dziadkami a wnukami. Strzałka rekonstruuje obraz nie tylko dziewiętnastowiecznej, ale także tej znanej z autopsji śląskiej wsi, przypomina jej problemy, obrazki codziennego życia, rozrywki i utrwalone w społecznej pamięci sensacje. Podróż dyliżansem po tym świecie starych opowieści jest, jak słusznie zauważyła Dorota Simonides pełnym wdzięku pożegnaniem z dawną tradycyjną wsią śląską, jej kulturą, reperezentowaną tu urokliwymi opowiadaniami i historycznymi gadkami o obrzędach i zwyczajach oraz historycznymi postaciami.

Powstaje jednak pytanie, czy nie jest to pożegnanie przedwczesne. Kultura ludowa, jak każda inna ulega rozmaitym przemianom, rozwija się i zmienia. Niektóre jej formy, nawet czasem bardzo cenne estetycznie, dezaktualizują się, są wypierane przez nowsze. Zbiór opowiadań Brunona Strzałki jest swoistą próbą rekonstrukcji kultury śląskiej wsi, o której śmiało, za Dorotą Simonides, możemy dziś powiedzieć, że nie istnieje już w takiej formie, jaką odnajdujemy w Godkach i bojkach. Ale na przestrzeni kilkudziesięciu lat uległy zmianie wszystkie kultury regionalne, wiele też zmieniło się w kulturze narodowej. Nie oznacza to jednak, by można było mówić o zaniku regionalizmu. Świat przedstawiony przez Strzałkę częściowo uległ zapomnieniu, ale kultura śląska nadal szanuje własną regionalną specyfikę. Warto o tym pamiętać przy lekturze opowiadań Bronisławy Brewińskiej, wydawanych prawie dwadzieścia lat po Godkach Strzałki, a tworzonych już w nieco innej konwencji. Opowiadania Brewińskiej nie przypominają podróży dyliżansem. Gwara nie służy w nich rekonstrukcji minionego świata przeciwnie, jest świadomie przywołanym środkiem ekspresji, językiem użytkowym, w którym na prawach partnerstwa można wyrazić to samo, co w języku literackim. Autorka pisze, a właściwie mówi, do osób sobie znanych i bliskich, do ludzi, którzy podobnie jak ona, znają gwarę, posługują się nią jeżeli nie przez cały czas, to przynajmniej w życiu rodzinno-towarzyskim. Świadomość niepowtarzalnego piękna śląskiej mowy, umiejętność wydobywania przy jej pomocy całej gamy najsubtelniejszych

uczuć, wywoływania śmiechu czy lirycznej zadumy, zdaje się być immanantnie wpisana w tę twórczość. Nie oznacza to, że wśród opowiadań brakuje wspomnień, tęskoty za światem, który odszedł, czy starych, tradycyjnych podań. Są to jednakże by użyć określenia Janiny Hajduk-Nijakowskiej wspomnienia o podaniach. Przekazując informacje o dawnych wierzeniach czy obyczajach Brewińska nie próbuje wzorem Strzałki wiernie ich odtwarzać. Przypomina natomiast niektóre tradycyjne schematy wątków tematycznych. Niekiedy odnosi się do nich z sentymentem, niekiedy z ironicznym dystansem, czasem z z pełną szacunku nostalgią. Ma świadomość własnych zakorzenień kulturowych, ale też nie są już one dla niej fetyszem. Z jednej strony odtwarzając obrazki z przeszłości sięga do rodzinnych wspomnień, do opowiadań znanych z przekazu ustnego i na analogicznych prawach literackiego (B.Strzałka, K.Tetmajer); z drugiej natomiast bawi się efektami przekładu na gwarę znanego powszechnie wierszyka Fredry czy pastiszami tekstów kabaretowych. Teksty Brewińskiej ilustrują współczesność pewnej części kultury śląskiej. Brak w nich przeświadczenia o końcu naszego świata. Jest natomiast zwykła, ludzka świadomość przemijania, sentyment do blasków i cieni niełatwego przecież dzieciństwa, szacunek dla wspomnień rodziców i dziadków, zauroczenie pewnymi formami życia, do których brak już dzisiaj powrotu. Wszystko się zmienia, nawet zwyczaje religijne. W opowiadaniach Brewińskiej wigilia jej dzieciństwa jest inna niż wigilia dzieciństwa jej matki. I różna od wigilii wujka-repatrianta. Ale pozostaje wigi

lią, dniem jedynym i niepowtarzalnym. Podobnie z innymi zjawiskami: zmiana formy zewnętrznej wcale nie oznacza odstępstwa od tradycyjnych sensów. Na bagaż kulturowy każdego człowieka składają się jego osobiste doświadczenia i strzępy tych doświadczeń, które chcieliby mu przekazać najbliżsi. Brewińska nie jest wyjątkiem. Ma świadomość upływu czasu, nieuniknioności zmiany. Z lirycznym optymizmem i pełnym wdzięku humorem potrafi pokazać, że każda zmiana wymaga ofiary, że niełatwo rezygnować z tradycyjnych wierzeń w skarbnika, ale niełatwo też przyzwyczaić się do nowoczesnych rozwiązań technicznych. Stara kultura środowiskowa, atakowana zewsząd atrakcyjnymi propozycjami, które zmierzają do jej zawłaszczenia, broni się w tych opowiadaniach i najczęściej odnosi zwycięstwa. Autorka dostrzega miałkość lub przedwczesność niektórych rozwiązań, potrafi zdystansować się do zbyt natrętnych dyktatów przemijającej mody. W niektórych opowiadaniach pojawia się ciepła nutka charakterystycznej ironii, która sprawia, że wizja pożegnania ze starą kulturą śląską oddala się na czas nieokreślony. Dopóki ludzie, mówiący jak Brewińska, znajdować będą słuchaczy regionalizm na Śląsku może zachować swoją żywotność i atrakcyjność. Tym bardziej, że wielowiekowa tradycja obrony własnej odrębności kulturowej wypracowała pełną dystansu postawę do zmian zachodzących zbyt szybko i rozwiązań nie do końca sprawdzonych. Dorobek Bronisławy Brewińskiej ma charakter szczególny. Jego specyfika nie ogranicza się do wartości

literacko-artystycznych. Albowiem poza tym, co zawierają kolejne teksty zbioru, rozpatrywane indywidualnie i autonomicznie, ma on znaczenie jako całość, i to całość istotna nie tylko ze względów estetycznych. Dorobek Brewińskiej jest faktem kulturowym, ważnym w pejzażu dnia dzisiejszego, ale i bardzo silnie zakorzenionym w tradycji. Można go też uznać za doniosły, etapowy rezultat pewnych świadomie podejmowanych przed laty inicjatyw kulturotwórczych, za swoisty znak czasu, za pozornie marginalne zjawisko, które w istocie ogniskuje nie tylko szereg złożonych problemów współczesności arystycznej, ale i jako potencjalny przedmiot interpretacji stanowi rodzaj soczewki skupiającej rozmaite postawy wobec kultury ludowej, regionalizmu, relacji między tym, co centralne a tym, co peryferyjne; wreszcie między tym, co ogólnonarodowe, a tym co wiąże się z kulturami poszczególnych grup. Jeżeli powiemy dzisiaj, że twórczość Bronisławy Brewińskiej jest w twórczością ludową nie spotkamy zapewne wielu oponentów. Sama szata językowa jej utworów, zdecydowanie preferującą gwarę, może być uznana za warunek wystarczający. Jeżeli dodamy jeszcze, że teksty te są w przewadze zapisami poprzedzającymi lub utrwalającymi ustne prezentacje, oraz że wszystkie mieszczą się w poetyce gawędy i reprezentują bogaty repertuar tradycyjnych gatunków sztuki oralnej wyczerpiemy w zasadzie podstawowy zasób argumentów nakazujących podobny typ twórczości wiązać z konwencją ludową. Twierdząc, że konwencja ta zdominowana jest przez

specyficzne cechy regionalne, stajemy na stanowisku, że dorobek Bronisławy Brewińskiej stanowi część ludowej kultury Śląska. Kim więc była jego autorka? * Bronisława Brewińska (1946 1991) pochodziła z rodziny górniczej, mieszkającej na Śląsku od pokoleń. W roku 1915 jej dziadek, Jan Wodecki z Marklowic wyjechał z żoną na roboty do Westfalii. Tam 16 lutego 1917 urodził się Konrad, ojciec Bronisławy. Rodzina wróciła do kraju w 1918 roku i zamieszkała w Wilchwach koło Wodzisławia. W tychże Wilchwach 22 czerwca 1922 r przyszła na świat Anna Moczałówna, córka Franciszki i Jana Moczałów, późniejsza żona Konrada Wodeckiego. Jan Moczała, górnik, jak podaje tradycja rodzinna, sześćdziesiąt razy bywał starostą i świadkiem weselnym, a słynął z muzykowania na piszczałce. Jego żona, Franciszka, babka Bronisławy, udzielała się później w pracach zespołu Brewinioki. Anna Moczałówna i Konrad Wodecki, po czterech latach narzeczeństwa przedłużanego wojennym rozstaniem, pobrali się 18 września 1943 r. Dziesięć dni później młody małżonek wrócił na front. Pisany w okresie ponownej rozłąki pamiętnik Anny jest fascynującym dokumentem przywiązania, miłości i tęsknoty. Na jej wierszowane listy Konrad odpowiadał ze wzruszającym zaangażowaniem i niemałą dozą poetyckości. Z tego niewątpliwie udanego małżeństwa przyszło na świat pięcio

ro dzieci. Liczne domowe obowiązki nie przeszkodziły pani Annie w realizacji jej zainteresowań arystycznych. Do sześćdziesiątego roku życia malowała obrazy o treści religijnej i olejne pejzaże, z reguły przeznaczone na podarunki. Pisała też liryczne wiersze i humoreski sceniczne, poetyckie życzenia z okazji kolejnych urodzin męża i rymowane bajki dla wnuków. Do dzisiaj lubi opowiadać w domu, na estradzie w Klubie Seniora i zespole rodzinnym. Mąż dzieli te zainteresowania. Ich córka, Bronisława, urodziła się w Radlinie 1 września 1946 roku. Szkołę podstawową ukończyła w Wilchwach, a zawodową w Wodzisławiu Śl. Rozpoczęła pracę w handlu, a następnie w Przedsiębiorstwie Zaopatrzenia Górniczego w Jastrzębiu. Tam poznała Jana Brewińskiego, górnika, pochodzącego z Rudy k. Buska Zdroju na Kielecczyźnie. W roku 1965 wyszła za niego za mąż. Przez pewien czas po ślubie pracowała jako listonoszka. Potem zaczęły przychodzić na świat dzieci: Zbigniew (1967), Andrzej (1972) i Monika (1975). Mimo wzrastających obowiązków utrzymywała częste kontakty z klubem prowadzącym działalność kulturalną przy kopalni 1 Maja. Za namową jego kierowniczki postanowiła kontynuować naukę w liceum dla dorosłych. Uzyskała maturę. Około roku 1980 objęła kierownictwo zespołu rodzinnego, założonego przez matkę i ciotkę kilka lat wcześniej. Z inicjatywy Konrada Wodeckiego zespół otrzymał wówczas nazwę Brewinioki. W Wodzisławiu znane było familijne uczestnictwo w chórach i wielopokoleniowych grupach teatralnych, ale w końcu lat siedemdziesiątych inicjaty

wy tego rodzaju były rzadkie. Od 1985 roku Brewiniokom pomagała finasowo kopalnia (stroje, przejazdy). Wcześniej organizowali występy własnym sumptem. Najpierw przy Klubie Seniora, potem przy kopalni. W skład grupy wchodziły osoby spoza rodziny, a niekiedy spoza Wodzisławia (Rzyczka, Jedłownik, Kokoszyce).Bronisława dbała o dokumentację ich wspólnych sukcesów. Prowadziła Kronikę, w której ostatnie zdjęcia dokumenty tragedii i żałoby już wklejał ktoś inny. Przed jej śmiercią zespół liczył 15 osób. W październiku 1990 roku poddała się operacji, a 19 marca 1991 roku zmarła. Nie miała nawet czterdziestu pięciu lat. * Współpraca z grupą dynamicznych i świadomych swego miejsca we współczesności miłośników tradycji, pomogła Bronisławie realizować jej własne, indywidualne pasje artystyczne. Działalność w zespole umożliwiała żywy, bezpośredni kontakt z widzami, pozwalała sterować ich emocjami, nawiązywać do przeszłości, dostarczać przeżyć arystycznych, przerwać monotonię codziennego trudu. W tych wysiłkach, zainicjowanych przez matkę, było coś z dawnej misji kobiety strażniczki tradycji i obyczaju. Ale były tam też łatwe do odczytania akcenty współczesne, mierzone chęcią sprawdzenia własnych możliwości twórczych, chęcią wyjścia poza zaklęty krąg odwiecznych, domowych obowiązków kobiety, chęcią zademonstrowania własnej, niepowtarzalnej indy

widualności. Wykorzystując wrodzone zdolności krasomówcze, niebanalne poczucie humoru, talent narracyjny, tradycje rodzinne zmierzyła się Brewińska z niełatwą formą gawędy. Zaczynała w gronie najbliższych sobie słuchaczy, ale prędko dostrzeżono jej niecodzienne możliwości twórcze. Związana z Towarzystwem Kultury Teatralnej stała się w latach osiemdziesiątych jedną z najpopularniejszych uczestniczek przeglądów gawędziarzy regionalnych. Zdobywała uznanie słuchaczy, jurorów, a także co nie zawsze się zdarza szczerą sympatię tych, z którymi przecież współzawodniczyła. Jej spontaniczny talent nie wywoływał zazdrości. Umiała zyskać sobie przyjaciół, umiała też tę sympatię podzielić z zespołem, który uwierzytelniał jej talenty. W rodzinie żyje pamięć o uzdolnieniach poprzednich pokoleń. Wynika z niej chęć uczestnictwa w artystycznym życiu zbiorowości. Atmosfera estetycznych aspiracji matki, opieka ojca, który rozumiał i dzielił te zainteresowania, sprawiły, że Bronisława wychowywała się w centrum starych śląskich tradycji. Jednocześnie żyła według standardów obowiązujących młodą dziewczynę, dorastającą w latach sześćdziesiątych. Zdobyła zawód, pracowała, jako dziewiętnastolatka wyszła za mąż. Zetknęła się wtedy z obyczajowością Polski centralnej. Talent wokalny i temperament sceniczny wiązały ją z zespołami regionalnymi. Ale szukała także innych sposobów arystycznej samorealizacji. Przeglądy gawędziarskie stały się dla niej okazją do sprawdzenia uzdolnień narratorskich. Zaczęła przygotowywać opowiadania. Zwykle sama, czasem przy pomocy matki. Przygo

towywać to właściwe określenie. Czasami najpierw powstawał szkicowy zapis, niekiedy cała anegdota. Bywało, że tekst układany na żywo zapisywała później. Nie stroniła od improwizacji, ale utwór przygotowany wcześniej dawał jej większą pewność siebie na scenie. Nad całym programem czuwała sama, sięgając do różnych nurtów tradycji regionalnych. Prowadziła konferansjerkę. Zasady tańca ludowego znała z domu, ale nie stroniła od książek instruktorskich. Samokształcenie było ważnym elementem jej życia. Kontakt z Ireną Sauer, wieloletnią dyrektorką Miejskiego Domu Kultury w Wodzisławiu, utalentowaną organizatorką życia kulturalnego, był dla niej bardzo cenny i inspirujący. Oprócz matki nikt w najbliższej okolicy raczej nie pisał opowiadań, natomiast w sąsiedztwie były tradycje narracyjne i ulubione przekazy. Bronisława zaczęła od powtarzania cudzych opowiadań, ale z czasem chętniej przygotowywała własne. Nie próbowała publikować drukiem swoich tekstów, natomiast kilkakrotnie prezentowała je w telewizji. Wiersze pisała rzadko. Była członkiem Stowarzyszenia Twórców Ludowych, Towarzystwa Kultury Teatralnej, współpracowała z wodzisławskim zespołem Nie dajmy się. Walczyła o artystyczną samodzielność, o uznanie dla własnego talentu, ale i o dobre imię kultury, z którą czuła wyraźny związek. Jako jedna z nielicznych gawędziarek umiała trafić do średniego pokolenia. Opowiadała młodym górnikom o górniczych tradycjach, werbusom o starych śląskich zwyczajach, kobietom o męskich przywarach, a mężczyznom o wadach kobiet. Intuicyjnie

wyczuwała newralgiczne punkty, w których kultura śląska zderzona z kulturą obcych napływających masowo z Polski centralnej, może być niezrozumiała. Niezrozumiała, a więc narażona na kpiny czy odtrącenie. Tłumaczyła bawiąc, że różne mogą być zwyczaje wigilijne, że nie należy gniewać się na starych za żarty z nowicjuszy, że skarbnik to coś więcej niż zabobonne wierzenie. Pokazywała złe i dobre strony rozmaitych sytuacji egzystencjalnych, przypominała o tradycyjnych obowiązkach i rolach społecznych. Czasami adaptowała zasłyszane teksty estradowe lub na ich wzór próbowała tworzyć własne. Ten próg było jej najtrudniej pokonać, bo zatracała kontakt ze znanymi sobie reayiami. Jednakże szukanie inspiracji poza rodzimym kontekstem kulturowym nie wydaje się zwłaszcza wobec dzisiejszych, wielokierunkowych, stechnicyzowanych przepływów informacji szczególnie istotne. Istotne są natomiast mechanizmy adaptowania tych nowości i umiejętność prezentowania ich w konwencji kultury lokalnej. A tę umiejętność Bronisława Brewińska posiadała. Zostawiła po sobie względnie uporządkowany zbiór krótkich opowiadań. Spisywała je sama. Czasem są to tylko pomysły na anegdoty czy podania. Nie pominięto ich tutaj w przeświadczeniu, że stanowią ważne świadectwo pracy artystycznej, że dokumentują schematy fabularne, będące punktem wyjścia utworów, które nie zdążyły już powstać. Różna jest ich wartość artystyczna, ale nawet w takiej formie osierocone, zastygłe w kształtach, które już nie będą opalizować urokliwym 2 Pióropusz... 17

wdziękiem narratorki nadal mogą bawić, uczyć lub wywoływać nastrojowe refleksje. Na pewno są świadectwem ogromnego zaangażowania, chęci zrobienia więcej, niż pozwalają na to warunki obiektywne. I tę miarę też trzeba uwzględnić przy ocenie artystycznego dorobku Bronisławy Brewińskiej. Ewa Kosowska, Eugeniusz Jaworski

1. Trudny wybór Jak żech była dziołchą, to żech tyż do tych najbrzydszych we wsi niy należała i choć majątku my żodnego niy mieli, bo tatulek sam i na pięcioro dziecek robiyli, to synki mi sie trefiały. Roz mnie jedyn z muzyki do chałupy odprowadziół, roz drugi, mamulka byli radzi, że tako zacno dziołcha mają i już niy mieli strachu, że sie niy wydom. Ale jo se przebiyrała, w jednym mi sie to niy podobało, w drugim tamto, a trefiały mi sie synki bogate, z jutrzynami, cóż, kiej mnie do tych jutrzin niy ciągło, bo my pola ni mieli. To też niy dziwota, że mi sie niy uśm iechało krowy doić i w ćwikli siedzieć. Starka m i dycko godali: Niy przebiyroj, dziołcho, żebyś niy przebrała, co byś za kem arka wróbla niy dostała. A były to lata sześćdziesiąte, kiedy sie u nas kopalnie budowały, toteż przyjyżdżało na Ś ląsk dużo młodych ludzi, kierych nasi werbusami nazywali. Dużo dziołchów poczło sie w tedy wydować, bo syn

ków było coroz więcej, a dziołch niy przybywało. Ale za werbusów wydowały sie przeważnie te, kierych nasze synki niy chciały. Widzisz godali ludzie żodyn ją niy chcioł, to se werbusa wziyna. Mamulka mi dycko godali tak: TV se weź i cygona, jyno potym niy przychodź do mnie, że ci z nim źle. Ale jedno to jo wiedziała: to m usi być nasz synek, a niy werbus. Robiyłach wtedy w Jastrzębiu i tam właśnie na mojej drodze stanął tyn, kiery bół nojlepszy ze wszystkich. Cóż, kiedy nojlepszy to on bół jeno do mnie. Niy wiedziałach jeszcze, jak go ojcowie moi przyjmą. Ale jo żech wóm od dziecka a móm to do dzisiejszego dnia dycko na swoim postawić m usiała. Tóż żech sie to zebrała na odwaga i przykludziyłach mojego Jasia do chałupy. Choć żech sie spodziywała nojgorszego, żodnego larma ojcowie niy zrobiyli. Tatulek z mamulką piyknie z nim porozprowiali, popytali sie go w szystko, przyszli se go obejrzeć, a on podeszoł do nich, wyściskoł, wycałowoł, a starka mi rzekli: To m usi być, dziołcho, jakiś dobry synek, bo sie starym człowiekiem niy brzydzi. W tatulkowe urodziny mój Jasiu sie piyknie o mnie oświadczół, a na Wielkanoc było nasze w eseli. Żyjemy se z moim Jasiem w zgodzie ju ż 24 lata,

dochowali my sie troje zdrowych i udanych dzieci, wybudowali dom, a moi ojcowie do dzisiejszego dnia se zięcia chwolą. czerwiec 1989 r. 2. Wilijo Wigilja po naszymu wilijo, każdemu z nas kojarzy sie z choinką, zapachem ciasta i smażonego karpia. Opowiem wóm, jak to u nas w dóma we wilijo wyglądało. Moi ojcowie pochodzą z tych stron, to są takie Ślązoki z dziada, pradziada i ta tradycjo wigilijno u nas dycko była przestrzegano. Jak byłach jeszcze małą dziołszką to miyszkali my w Radlinie w takim domu pod lasem. We wilijo rano tata szoł do łasa po choinka, a jak my dzieci z łóżek postowali to było uciechy trzy miechy, bo choinka już była, a to znaczyło, że i święta bydą! Każde z nas dzieci było w tym dniu bardzo posłuszne, bo kiere we wilijo od taty abo mamy pasym dostało, to potym bez cały rok co chwila coś mu sie skłapło. Brat zaroz rano lecioł do piekorza mak zemlyć, a m am a w takim w ielgim garcu moczyła piernik na moczka, bo moczki to sie dycko dużo u nas robiyło. W tyn dziyń m am a m iała pełne

ręce roboty, to tyż my wszyscy, jak kiery umioł, tak mamie pomogoł. Bez tyn czas, co mama robiyła makówki, a tata dłuboł orzechy do moczki, to my dzieci stroili choinka. W ieszali my na niej roztomajtne poraczki, rajskie jabłuszka, co u naszej starki w zogródce rosły, orzechy poowijane w pozłótce i łańcuszki, kiere my zimowymi wieczorami ze słomki i kolorowej bibułki robiyli. Tak ku wieczoru mama sie chytała smażynio ryb, a my dzieci poczli z tatą w szystko na stół szykować. Przódzi sie dowało na stół trocha siana i przykrywało sie go biołym serwetym. Talerzy to musiało być na stole tela, coby jedyn nadbywoł, bo w tyn święty wigilijny wieczór, kiery by jedno do dźwiyrzy zaklupoł, tego trza było do domu wpuścić i wieczerzą poczęstować. Pod talśrz kożdy se dowoł pieniądz, coby sie go przez cały rok trzymały. Potym się zaczło na stół znosić jedzynie, a czego tam niy było! Bo choć moi ojcowie niy byli bogaci, bo były to lata pięćdziesiąte, tata w stolarni pora groszy zarobiół, ale tak jakoś przez caluśki rok gospodarzyli, coby nóm ta wilijo bogato zrobić. Widać chcieli nóm wynadgrodzić te wszystkie wilije, kiere oni w doma biydne mieli. Tóż przódzi na stół szła moczka, makówki i karp smażony, kapusta ze zesmożką, zimnioki pomaszczone masłym, zupa z ryby, śledzie opiekane i w śm ietonce, ryż z duczką i opła

tek. Jak już wszystko było naszykowane, a my dzieci piyknie pooblykane, to lecieli my na dwór zaglądać, skoro ta piyrwszo gwiazda zaświeci, bo dopiero wtedy mogli my do stołu siodać. Wilijo sie zawsze jadło przy świśczkach i żodyn sie przy stole niy śmioł odezwać, bo by sie zaroz od taty w pyszczysko dostało. N iy śm iała też żodnymu spaść łyżka, bo by przy następnej wiliji kogoś przy stole brakowało, a tego przeca żodyn niy chcioł i od stoła niy śmiało się prędzej stanąć, aż sie wieczerzo zjadło. Kożdy musioł spróbować z kożdej potrawy, bo jakby niy spróbowoł, toby mu mogło tego jodła przez caluśki rok brakować. Po wieczerzy to my sie łomali opłatkim i kożdy broł do ręki trzy orzechy i po kolei rozłupowoł, kto mioł wszystkie trzy zdrowe, tyn sie niy musioł starać, bo mu to wróżyło, że przez caluśki rok zdrowy bydzie. Potym sie gasiyło świeczka, jak dym ze świeczki szoł ku oknu, to źle wróżyło, że kogoś w rodzinie ubydzie, a jak ku dźwiyrzom to dobrze, że jednego do roku przybydzie. Jak w domu było dziecko, kiere jeszcze niy m iało roczku, to sie szykowało trzy skrzyneczki i do każdej dowało coś in nego: do jednej ziemia, do drugiej kąsek papierka, a do trzeciej bryłka węglo, w ym ieszało sie te skrzyneczki i kozało sie dziecku wybiyroć. Jak wybrało

ziemia, to znaczyło, że zostanie rolnikiem, ja k w ę giel, to górnikiem, a jak papierek, to znaczyło, że sie uczyć bydzie. Jak były w doma dziołchy na wydaniu, to po wieczerzy leciały na dwór posłuchać, z kierej strony pies zaszczeko, bo z tyj strony galan przydzie, a jak przy domu bół płot ze sztachetami, to wiela taka dziołcha mogła, tela rękami tych sztachet chyciyła, a potym liczyła, czy są do pory, bo to by znaczyło, że sie do roku wydo. Potym pomogoli my mamie poschraniać ze stoła, a tata broł te resztki i szoł z nimi do chlywika, kaj my koza i króliki trzymali. Niy wiem, czy te zwierzątka wtedy coś do taty godały czy niy, ale w tym chlywiku dycko dość długo siedzioł, a mama dycko godała, że on specjalnie tam tak długo siedzi, coby niy m usioł przy myciu pomagać. A potym to sie śpiywało kolędy, a śpiywali my tak wesoło, radośnie, bo tela tej radości w każdym z nas było, cieszyli my sie też tym, co nóm D zieciątko pod choinka przyniosło, mama z tatą spominali se te swoje wilije, kiere w rodzinnych domach spędzali i niy wiadomo kiedy przychodziyła północ. Młodsze dzieci już downo spały, a my z bratym, mamą i tatą szli na pasterka. A przychodziyli my zmarzniyńci, siodali my wtedy pod kachlokiem i grzoli my se plecy. Tata z bratem brali sie za makówki, m am a kładła se na kolana talerz z ryba

mi i tak se po mału dłubała, a jo brałach se gorczek i szła żech na moczka, a nabierałach ze sam e go dna, żeby dużo rodzynek było. I tak pod tym kachlokiem poradziyli my przesiedzieć i do trzeciej rano. I była to jedna noc w roku, kiedy mama nas niy wyganiała spać i była to jedna noc w roku, kiero sie przez cały rok pamiętało. Jo już teraz móm swój dom, swoja rodzina i te w szystkie zw y czaje, tradycje w swoim domu pielęgnują, żeby k iedyś moje dzieci tak samo ciepło wspominały wilije spędzone w swoim rodzinnym domu i przekazywały z kolei swoim dzieciom. 3. Wspomnienia mojego wujka Chciołbych wóm opowiedzieć o w igilii 1942 roku, kiero byda pamiętoł chyba do końca życio. Bo była to ostatnio moja wilijo, kiero żech spędzioł razem z matką i rodzeństwem, a mioł żech wtedy 12 lot. Urodziół żech sie po drugiej stronie Buga, kiedy tamte ziemie były jeszcze polskimi ziemiami. Wieś ta nazyw ała sie Wołosów, a było to w powiecie sta nisławowskim. Ojca my już wtedy nie mieli, bo Niemcy zabrali go na roboty. A była to jedna z najcięższych zim tam tego okresu. Cały ten rok 42 był

już taki nieszczęśliwy; w sierpniu w yloła rzeka B y strzyca i zatopiyła snopki zboża, kiere ludzie nie zdążyli jeszcze zwieźć do stodół. Zamulyła zimnioczyska, wszystko na polach wygniyło i tak, że jak przyszła zima, nie było co jeść. Ludzie pomagali se, jak jeno poradziyli. Często było tak, że my dzieci (a było nas czworo) głodni szli spać, bo mama nie miała do nas wieczerzy. Aż w końcu przyszoł dzień 24 grudnia. Jo, jako najstarszy, chcioł żech tym młodszym dzieciom zrobić trocha uciechy i wybroł żech sie do łasa po choinka. Mróz bół ogromnisty, a śniegu było po kolana. Żeby mama wiedziała, że jo po ta choinka ida, to by mnie na taki mróz nie puściła i powiem wóm, że miałaby święto racjo, bo wiela nie brakowało, a bółbych przy tej choince zamorzł. Długi czas żech potym lyczół odmrożone nogi i uszy. Jo żech z tą choinką przyszoł, a mama mi pado: Synku, co jo na ta wieczerzo zgotują? Mieli my w piwnicy kapusta i trocha zimnioków, ale nie mieli my kęska omasty. Mama poszła do sąsiadki, przyniesła trocha rży, a jo przez tyn czas, choć mnie ogromnie te nogi bolały, poszoł po olej do takiego chłopa, co go na presie wyciskoł. Za Niemca nie śmiało sie oleju wyciskać, ludzie po kryjomu to robiyli, nie śmiało sie też na żarnach mlyć, żarna były plombowane, ale w tedy każdy radziół se jak

umioł, bele sie chycić nie doł. Mama ta reż na żarnach zemlyła i zrobiła z niej na wieczerzo prażucha, uwarzyła kapusty, pom aściyła olejem, uw arzyła zimnioków i tako my mieli wilijo. Bez całe święta jedli my to samo i radzi m y byli ogromnie, że chociaż tela mómy. Pamiętóm, że mama podczas wieczerzy płakała, a nom dzieciom było dziwno, po jakiem u ona płacze, skoro jeść mómy co. Ale przecież m am a pam iętała inne wilije, kiedy to na stole była kutia, pierogi z grzybami, barszcz postny z uszkam i. Była to ostatnio wilijo, kiedy my dzieci i mama byli razem, choć żech ju ż wspom nioł, nie byłó z n a mi ojca. Zaroz po Nowym Roku mama nas, synków, porozsyłała po ludziach, do roboty, bo co nóm m iała dać zjeść. Matka z dwoma najmłodszymi została w doma. Jak żech po dwóch mesiącach przyszoł matka odwiedzić, dom bół zabity deskami, a ludzie powiedzieli mi, że matka razem z rodzeństwem Niemcy kajś wywieźli. Jo z frontem dostoł sie na Śląsk i tu żech już zostoł. Rodziców i rodzeństwo odszukoł żech dopiero przez Czerwony Krzyż w 57 roku. Mieszkom tu już na Śląsku 42 lata, tu żech sie ożynioł i móm swoja rodzina. Za Bugiem móm już tylko brata, a reszta rodzeństw a m iyszko tu w Polsce.

4. Pastuszki Od św. Szczepona aż do Trzech Króli chodziyli kiedyś u nos pastuszki. Chodziyli od domu do domu i winszowali szczęśliwego Nowego Roku. Jo żech też kiedyś za pastuszka chodziyła. Powiecie co to za pastuszek z dziołchy był, ale widzicie: w tym domu, co my miyszkali, było jyno dwóch takich synków, co by sie do pastuszków nadowało: mój brat i Hajnuś od Rduszki, a pastuszków musiało być co najmniśj trzech. Tóż brat pado tak: Słuchej, dziołcha, niy ma innyj rady, przebleczesz sie za synka i z nami po wsi pójdziesz. Pora groszy ci sie sprzydo, a po co sie mómy z cudzymi dzielić. Jo żech sie tam zaroz na to zgodziyła i poczli my sie do tych pastuszków szykować. Mój brat, kiery mioł zawsze sam e dobre pomysły, pado tak: Wiycie co, zrobiymy se ornaty, jako to ksiądz w kościele mają, bydymy ogromnie piyknie w yglądać, w szystkich pastuszków w okolicy zakasujymy. A żeby nos to jak nojmyni kosztowało, to wziyni my cymyntowe miechy, tyn wiyrchni i tyn środkowy papiór my wyciepli, a to reszta sie posklejało. Wystrzigli my dziura na głowa, pomalowali my to piyknie tuszkam i i ornaty były gotowe. Schowali

my se to piyknie pod łóżkiem, ale jak m am a porządki przed świętami robiyli, to nóm to spod łóżka wygrzynyła i kozała nóm sie z tym wynosić. Zanióśli my to do chlywika, kąj mama koza trzymała i położyli my se piyknie na sianie, coby nóm sie to niy popuczyło. Potym my sie zaczli uczyć tych ról, co to kiery mo godać, śpiywać, coby nóm to piyknie wyszło. A we Szczepona po połedniu poczli my sie za tych pastuszków oblykać. Wciągłach na sia ze trzy cwitry, tatulkow a bioło koszula, od brata galoty, bo przeca kiedyś dziołszki w galotach niy chodziły, jako to dzisio chodzą. N a głowa wsadziyłach baranica, a brat poszoł po te ornaty i przyszoł wóm z takim płaczem, że go nijako uspokoić niy szło. W końcu dowiedzieli my sie, że tyn jedyn ornat spodł i go prawie cały koza zjadła, a z tych dwóch to se myszy gniozdo zrobiyły. Trudno, darmo szli my bez tych ornatów. Przeposali m y sie powrózkiem, do ręki wziyni my kosturki, a liczka to my se czerwoną ćwikłą poszmarowali, a jo miała jeszcze wąs ze sadzy, coby niy było poznać, żech jest dziołcha. Jak sie wlazło do chałupy, to już w siyni sie śpiewało: Z kolędeczką do was idymy, Piyknie wóm dziś powinszujemy,

Niech wóm na to nowe lato Wszystko sie darzy bogato, Hej, kolęda, kolęda! I wtedy nos gospodorz puszczoł do chałupy, abo niy puszczoł, bo łakusy, to tak jak i dzisio, wtedy też były, ale przeważnie nas puszczali. A wtedy my chodzili naokoło izby i śpiywali my tak: Na kościele gołka Zieleni sie trowka, Przyszli głodni pastuszkowie, Zjedli kasza z górka. Kasza pozjodali, Garce wyciepali, A jak przyszła gospodyni Oknem uciekali. A Hynuś, że to bół nojstarszy, tóż poczón winszować: Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodznie, Kożdy z nas wóm złoży nojlepsze życznie, Coby wóm sie darzyło, Wszystko dobrze rodziyło, W oborze, w kumorze, Żeby wóm sie darzyły kury czubate, gęsi siodłate,

Cobyście^ mieli w kożdym kątku po dzieciątku, A na piecu troje, I cobyście zdrowi byli, a weseli jako w niebie anieli. A mój brat, kiery poradził piyknie śpiywać, zaczón tak: Kuba stary niesie dary, masło na talyrzu, Szymon pora gołąbiątek, co już były w piyrzu. Wzión Tomek gomółek i jajuszka gęsie, A jo, że niy mioł co, niesa dobre chęci! A potym to już wszyscy razem: Zagrzmiała, ruszyła, w Betlejem ziemia, Niy było, niy było Józefa doma. Józefie, Józefie, kaj żeś to bywał? W Betlejem, w Betlejem, Dzieciątku śpiywał! A jo, żech była nojmłodszo, to mnie przypadło z tą szkarbonką chodzić i o pieniądze prosić: Gospodorzu, niy bydź taki, Wyciąg miyszek, dej tam jaki, A my tobie pośpiywómy I piyknie powinszujemy! 1 Dalej dopisek rękopiśmienny. [Przyp.wyd.]

No i wtedy gospodorz rod niy rod do sięgoł.] o [miyszka 5. Wielkanoc U nos w doma czas wielkanocny zaczynoł sie dycko na tydzień przed Palmową Niedzielą. Wtedy mamulka brali sie za bielynie kuchni, bo na Wielkanoc kuchnia m usiała być dycko wybielono. Mój starszy brat szoł do łasa na gałązki, z kierych potem sie palma robiyło. On tam najlepszy wiedzioł, kierych gałązek nałomać, coby nasza palma była nojpiykniejszo! W Niedziela Palmowo szło sie ją poświęcić i potym to przez cały święta stoła na stole, a i potem przez caluśki rok była potrzebno, jak nóm koza abo owieczka sie rozchorowała. Robiyło też sie z niej krzyżyki, kiere sie na rogach pola do ziemi strykało. We Wielki Tydzień od sam ego poniedziałku robiyło sie wielkie porządki. Schraniało sie cało chałupa od góry aż do piwnic i wele chałupy też. A robiyli wszyscy, na wiela było kogo stać. We Wielki Piątek mamulka przed wschodem słońca mnie budzili, cobych sie szła do rzyki umyć, to szwarno byda. A tyj szwarnoty to mi brakowało, p Tu się rękopis ukrywa. [Przyp. wyd.]

bo byłach piegato jak kołocz z posypką i mamulka mieli strach, że sie niy wydom. Nojgorsze było to, że wele nas porządnej rzeki niy było, jyno tako przykopka, ale widać mi to wielkopiątkow e obmywanie pomogło, bo żech sie jednak wydała. W sobota rano m am a sie brała za pieczenie ciasta, bo to przecież babka drożdżowo z rodzynkami musiała być, no i baranka wielkanocnego trza było upiec. A jo w łupinach z cebule farbiyłach jajca na tak piykny, brunatny kolor. Bez połednie brało sie koszyk i szło sie to św ięcić. Po połedniu, jak my już mieli w doma wszystko porobione, to szkrobali my na tych kraszankach roztomajnte wzorki. Młodsze dzieci szykowały se gniozdka na zajączka i stawiały w oknach. W pierwszy dzień świąt rano zawsze tam coś znodły. Po śniodaniu dzielyli my sie święconym i nikaj my w tym dniu niy szli, to było takie rodzinne święto. Za to na drugi dzień świąt moich trzech braci i tatulka żodyn w chałupie by niy utrzymoł. Przeca po śm ierguście chodziyli, ale przódzi, żeby to tradycji stało sie zadość, mnie wyciągali z łóżka i z wiyrchu na dół oblywali. Niy pomogły piski ani mamulki obrona, bo im tyż sie dostało! Potym to sie poczli schodzić śmiergustniki, kożdy poloł trocha parfinym, a reszta poprawioł wodą, broł za to jajco i szoł

dalyj. Tym, kierzy sie już golyli, to mamulka polywali po kieliszku gorzołki. Niby żech to uciekała, chciałach sie przed śmiergustnikam i schronić, ale to tak na niby, bo przeca jak by mnie żodyn poloć niy przyszoł, to bych całe dopołedniy spłakano siedziała, że mnie to już ani żodyn pohoć niy przyjdzie. A co bych z tymi kraszankami robiyła? N a śniodanie w drugi dzień świąt mamulka smażyli tako wielka patelnia jajec z kiełbasą i kożdy mógł jeść, wiela jeno chcioł. W ziynach se chłopa, kiery pochodziół z kieleckiego, w szystkie nasze zwyczaje wielkanocne mu sie bardzo podobają, ale w jednym musiałach m u ' ustąpić. Padół se mi: Mnie to babeczko nic niy obchodzi, ale jo chcą mieć w pierwsze święto żur kiszony na śniadanie, bo u nas w doma tak dycko było. No, trudno darmo, jak kożdo dobra baba ustąpiyłach mojymu chłopu, nawarzyłach mu tego żuru dobrego, że śmietonką i w tyn żur pokroiło sie to wszystko, co było święcone: jajca, kiełbasa, chleb, posolyło sie to tą święconą solą i wiycie, że to było dobre? Teraz to se już niy wyobrażom świąt bez kiszonego żuru. A moja cerka bydzie kiedyś za dwadzieścia lot godała, że jedzenie żuru w pierszy dzień świąt wielkanocnych to ju ż taki śląsk i zwyczaj...

6. Andrzejki Tb wróżenie z wosku jest chyba tak stare jak świat. Wosk loła do wody moja starka, moja mamulka, no i jo przeca tyż. Jak żech była jeszcze taką szw am ą dziołszką, jak ta, co tu wele mnie stoi, to my sie spotkali na Wilchwach w świetlicy, bo jo jest przeca wilchwianioczka! O dyskotekach wtedy jeszcze żodyn ni słyszoł, tańczyło sie przy akordeonie. A prowda, była też perkusja i gitara. Spotykali my sie tam dycko w soboty i niedziele. Urządzali my roztomajtne imprezy: Mikołaja, zajączka, no i Andrzejki. Synki nóm nanosiyli wosku, a dobrze my wiedzieli skąd tyn wosk był, z grobów! Bo po Wszystkich Świętych było go tam pełno. Przynieśli tyż dwa wiadra wody, wielko m iska i zaczynali wosk rozpuszczać. A my dziołchy, żeby nóm sie przez ten czas niy mierzło, to my ze strzewików wróżyły. Stowoły my plecami do dźwiyrzi i ciepały strzewiki na zadek przez lewe ramię. Kiery nosek ze strzew ika sie obróciół ku dźwiyrzom, to tyj wróżyło, że sie do roku wydo. A potem to my uzaś te strzewiki wszystkie zebrali do kupy, przykryli kocem i po jednym sie wyciągało i zaczynało ukłodać od okna ku dźwiyrzom. No i kiery strzew ik za

dźwiyrze wylozł, to ta dziołcha m iała pewne, że sie wydo. Potrzebne były do tej wróżby jno lewe strzewiki, bo to, co jest lewe, to jest dycko od serca. Przez ten czas nóm sie wosk rozpuściół, tóż zaczynały my go loć do wody po cimoku, przy świeczkach, żeby był taki nastrój Andrzejkowy. A potem to sie brało świeczka i jaki ta figura woskowo cień dała, to sie z tego cienia odgadywało, co to jest. A śmiechu przy tymu było co niemiara, bo to kożdy co inkszego widzioł. Dziołchy chciały, żeby to było coś piyknego, jaki galan, abo kareta, a synczyska to przeważnie widziały w tym bociany, abo kolebki. 7. Na psa urok Zaroz po sąsiedzku, koło moich starzyków, miyszkała pod komorą tako jedna baba, co skądś ze wschodu pochodziła. Była to osoba już starszo i bardzo mądro, um iała uroki odczyniać, dycko w iedziała, co zrobić, żeby złemu zaradzić. Toteż znali ją ludzie w całej, okolicy i do niej po rady przychodzili. Jak sie szło małe dzieciątko obejrzeć, to trza było zaroz we dźwiyrzach powiedzieć: Bez uroczku albo Na psa urok. I dobrze było przy tym przez lewe ramie splunąć. Jak kto tego niy zrobiół, to

dziecko urzekł. N ie mogło takie dziecia spać, jed n a ko płakało, lękało sie w szystkiego i w tedy to posyłali po ta baba. Ona siedym razy woda zwarzyła, za każdym razem dziecku pod łóżeczko stawiała, coś przy tym mamrotała i pomagało. Poradziyła tyż pomóc, jak ktoś postrzoła dostoł. Z tymi postrzołomi to było tak. Jak mioł kto na kogo nerwy abo złość, to puszczoł mu postrzoła. Palczysko wtedy spuchło ogromniście, a rwało jak sto diosów. Mojymu tatulkowi roz sie coś takigo wydarzyło. Poszoł do tyj baby, ta m u palec obejrzała i pado: Doczkej, synku, my tego postrzoła nazod poślymy. Po zachodzie słońca przez trzy godziny roztomajtne zioła warzyła, przylywała, dosypywała, a potym kozała w tym palec moczyć i babski listek przykłodać. Były kiedyś na w si takie baby, co ich czarownicami nazywali i one poradziyły krowom mlyko odbiyrać. Miała ona w chlywie jedno krowa, tako, co by ją szło m ietłą zabić, a mlyka dowała tela, co trzy krowy do kupy. Roz tyż moi starzyki kupili se krowa. Borok starzyk piechty ją aż ze Skoczowa gnoli. Niy była wielko, bo to była z tych gorolek, ale mlyka miała dużo, starka sie radowali, bo wiycie, tych dziecek mieli jedynaścioro, tóż jak dość nadojyli, to i biydy w chału-

pie niy było. Ale tyj uciechy niy było długo, po miesiącu krowie sie mlyko straciło. Ta baba od razu powiedziała: To ci, Franculko, czarownica mlyko zbiyro. Rano przed wschodym słońca, na ugorze, kaj krowa pasiecie, możecie ją chwycić. Starzyk rano wczas stanęli, idą po cichutku, a tu wóm jakoś baba po ugorze chodzi i w płachta rosa zbiyro. Starzyk poczli ją gonić, ale byli kulawy, to i to babsko uciykło. Jednak od tego czasu krowa uzaś mlyko miała. Były też takie baby na wsi, co ich m oram i nazywali. Tako mora, jak sie urodziyła, to już miała zęby i wtedy m atka m iała jej dać m iędzy zęby kąsek drzewa, a ni pierś, żeby na drzewo, a nie na ludzi chodziyła. Tako mora przychodziyła w nocy, siodała człowiekowi na piersi i dusiyła. Mora chodziyła tyż do mojyj starki. Boroka starka męczyli sie prawie co noc. Opowiadali tyż tyj babie, a ta pado: Wiecie, Franculko, my ta mora chycymy. D ała sie we wieczór starce ziół napić, żeby byli mocniyjszo i kozała jej w nocy ta mora chycić. Starka też tak zrobiyli, choć im ciężko było. Zmogli sie jakoś i łaps ją! A ta prosi, coby ją puścić. Wtedy starka jej rzekli: Przyjdź jutro, dom ci chleba z m asłym.

I wierzcie, że przyszła. Raniutko, ledwo starka stanęli, przychodzi baba, tako jedna ze wsi, stanęła we dźwiyrzach i stoji. Starka sie zaroz domyślili, że to jest ta mora. Dali jej kraiczek chleba i baba poszła. Od tego czasu starka m ieli pokój. Wy tak tu siedzicie i myślicie se, skąd jo tak to wszystko wiem. Jak żech już wspomniała, mieli moi starzyki jedynaścioro dzieci, w tym dziewięć dziołch. A że mieli kąsek pola, to podzielili to pole między nich. Te dzieci sie pobudowały i jest u nas na Wilchwach Moczałowe osiedle. Moje dzieciństwo przypadło na tyn szczęśliwy okres, kiedy niy było jeszcze telewizorów, tych złodziei czasu, jak to n a zywała moja starka, tóż my wszyscy wieczór dycko u starzyków sie schodziyli, a jak przyszła zima, to sie chodziyło po szkubaczkach od ciotki do ciotki. Cudzych już niy trza było brać, bo samej rodziny stykło. Tam wszyscy opowiadali o tym, co pam iętali z młodych lot, a jo słuchała tego jak nojpiykniejszych bojek. Teraz, kiedy chcą coś opowiedzieć, wspominom se te wieczory, tych ludzi, kierzy już niy żyją... Szkoda, że te dzieci, to pokolenie, kiere teraz rośnie, niy bydzie miało w pamięci takich wieczorów i żodne niy bydzie wiedziało, co to bół postrzoł, jak mora wyglądała i co czarownice poradziyły na wsi zła wyrządzić. Ale wiycie jedno mnie ciekawi. Czamu teroz na w si czarownic niy

ma, czamu mary nocami niy chodzą, żodyn jakoś niy chce dziecka urzeknąć toteż i zamawiaczki są niepotrzebne. lipiec 1988 r 8. Jako to mój starzyk ze starą Hanką ludziom pomagali Kiedyś niy było tela doktorów, co dzisio, no i mało kto do doktora chodziół, bo niy było za co. Zabolało kogo w brzuchu, to se wzion rycyny, abo piołunku se nawarzył. Targało kogo w kościach, to sie pomazoł modrym szpyrytusm i przeszło. Chrapiół kto abo niy mógł dychać, to sie napiół warzonki z gęsim sadłem a dycko pomogło. Ludzie downiej tak tym doktorskim łykom niy wierzyli jako dzisio, sami se pomagali, jak jyno umieli. Mój starzyk poradzili oźrebić klacz, pomóc krowie, owieczce, poszczypić stromki jak tyn Miczurin; cztery gatunki jabłek na jednyj jabłonce rosło. A zaś staro H anka, starzykowo siostra, choroby z ludzi przeganiali, znali sie na ziołach, dzieci na świat sprowadzali, a niy było dnia, żeby ją kajś ni wołali, a wiecie tako mieli szczęśliwo ręka, że nigdy sie niy trefiyło, żeby sie dziecia niy chowało.

Musza wóm pedzieć, że jo tyż przy ich pomocy na świat przyszłach. Burza była wtedy ogromnisto, grzmiało, błyskało sie, a staro H anka powiedzieli: Ja, ja, ta dziołcha se do rady w życiu, bo z burzą na świat przyszła, to tyż z takim samym hukim przez życie pójdzie. Starzyk ze starą Hanką miyszkali w tyj samyj chałupie, bo to była ich ojcowizna. Tela, że do staryj Hanki sie z drugiej strony wlazowało. Było też z tego powodu dużo śmiechu, bo jak kto piyrwszy roz pomocy potrzebowoł, to niy bardzo wiedzioł, do kierych dźwiyrzi klupać. Jednego razu, było to w nocy, ktoś trzasko do starzykowych dźwiyrzi. Starka budzi starzyka: Stowej, Alojzie, bo na pewno jako krowiczka twojej pomocy potrzebuje. Starzyk rozespani otwierają, jakiś człowiek pod dźwiyrzami stoi, tóż sie pytają: Mocie to chore? Niy, niy, ale pódżcie prędko, bo to pewnie zaroz bydzie! Jak przyszli na miejsce, to sie okozało, że niy krowiczka, ale jego baba potrzebuje pomocy. Ja, chłopie padają starzyk jo ci tu niy pomogą, to trza było do tych drugich dźwiyrzi trzaskać. Ale było już za nieskoro, żeby po staro Hanka lecieć, bo dzieciątko już sie samo na świat cisło

i starzyk rod niy rod m usieli sie w położno zabawić. Szczęści to mieli pieruchowe, bo za jednym zamachym dwóch piyknych syneczków na świat skludziyli. N a w si z tego powodu było śm iychu, a sta rzyk już sie potym naprzód pytali, komu są potrzebni, bo te babskie sprawy woleli jednak siostrzyczce zostawić. Wiycie, jako to godają stolorz na krzywym stołku siedzi, szewiec w potarganych strzewikach chodzi. Tak też staro Hanka i mój starzyk, choć wszystkim pomagali, jak na nich przyszoł koniec, sobie pomóc niy poradziyli. Ale żyją przecież ludzie, kierym staro Hanka przyjść na świat pomagała, rosną jabłonki, kiere starzyk szczypiół i pamięć po nich na naszej w si długo jeszcze pozostanie. lipiec 1988 r 9. Handlyrze Pamiętom, jak żech jeszcze małą dziołszką była, to chodziyli od wsi do wsi, od domu do domu handlyrze. A handlowali tak zaroz po wojnie, w szystkim, czym sie jyno dało. Dla nas, dzieci, to była ogromno radość, jak tacy po wsi chodziyli, to tyż lotali my za niymi i słuchali, jak tyn swój towar zachwalują. A nojbardziej to m i sie podobały Jaku-

by, bo mama mi niekiedy od nich kupiyła pociorki na kark, abo pieszczonek. Ci Jakuby, to niy w iadomo skąd sie brali i na pewno niy wszyscy Jakub na miano mieli. Przyjeżdżali tak we trzech, abo czterech pociągiym z tymi walizami, w kierych było wszystko, co dusza zapragnie: krawaty, nici, guziki, załośniczki, skarpety i djosi wiedzą, co jeszcze. Przodzi otwiyrali te swoje walizy na rynku i wołali: Jyno u ujca Jakuba możesz łacno kupić te piykne krawaty za gotówka i na raty! Kup, bracie, załośniczki do uszka, a wpuści cie baba do łóżka. Piątka jest, piątki niy mo, a sprzedo ci sie baba na zima! Jak już im na rynku kupujących poczło brakować, a walizy zrobiyły sie troszka lżejsze, to poczli chodzić po okolicznych wsiach, a jak wszystko rozsprzedali, to uzaś odejżdżali niy wiadomo kaj i długi czas niy było o Jakubach słyszeć. Tak na jesiyń to chodziyli uzaś zielorze, kierzy sprzedowali roztomajtne zioła, maści, kiere jak niy pomogły, to na pewno niy zaszkodziyły. A tak poradzili tyn swój towar zachwolać, tak przygadować, że prawie w kożdej chałupie coś sprzedali. Mojego starzyka dycko ogromnie kolana bolały, tóż ziel orz zachwoloł: Tu mocie dobro maść na łam anie w kolanie,

jak sie nią naszmarujecie, to jeszcze na własnym pogrzebie potańcujecie! Starzyk tam po tyj maści już niy tańczół, ale kozie, kiero niy poradziyła po okocniu na nogi stanąć, pomogła! Kożdy też na zima kupowoł coś na poty, a mnie to nojbardziej zależało na tym, żeby on piołunku niy mioł w tyj walizie, bo moja starka uważała, że piołunek jest dobry na wszystko, a przeca tego przełknąć ni szło. Pamiętom, przychodziół tyż do nos taki garbaty panoczek w okularach i ni mioł żodnych walizów, jyno torba, w kierej mioł nożyczki, klej, twardy papiór i farba. On niy wywrzaskowoł, niy chwolół swojego towaru, siodoł po cichu przy stole i naprawioł książeczki, z kierymi sie chodziyło do kościoła. Pozakłodoł nowe okładki, pomalowoł brzegi i k siążeczka była jak nowo. A nojdługszy to chodziyły u nas gorolki. To, co w górach z drzewa wystrugali, to zawiązowały w płachty i na plecach po w siach to dźwigali. Ciężko im było, bo w każdyj ręce jeszcze kosz miały. A nosiyły tam wszystko, co sie jeno z drzewa w y strugać dało, a gospodyniom sprzedać mogło. Ale nas, dzieci, niy obchodziyło to, czy one mają w arzechy, rogolki, klamerki, my jyno zaglądali, czy mają poraczki: drewniane koniki z karetami, motyle na patyku. N iy miały to bardzo drogie, toteż m am a

roz za jakiś czas coś kupiyła, a były to poraczki mocne i niy psuły sie tak prędko, jak te dzisiejsze ze sklepu. Chodziyli też po wsiach druciorze, co garki naprawioli, noże, nożyczki brusiyli. Zostały po nich pieśniczki: Idzie druciorz po ulicy, Zośka za nim wołała, Ażeby jej podrutował garniec z dwoma uchoma. A on jej tak odpowiada, iże ma za słaby drat, Za mną idzie mój kamerat, a on mo drat akurat. 10. Jak to stary Tyrpa szmaty skupowoł Miyszkoł wóm u nas w sąsiedniej wsi taki chłop, kierymu wszyscy godali Tyrpa. N iy wiym, czy to było jego nazwisko, czy przezwisko, ale tak go n a zywali, a na jego baba wołali Tyrpino. Tyrpino była tak grubo, że chyba grubszyj w całyj w si niy było, a uzaś Tyrpa bół tak chudy, że moja starka godali dycko:

Maciczko plaskato, dyć tyn Tyrpa wyglądo jak Jezusek! I na pewno niy miała na m yśli jego urody, jno ta jego chudość. A bół Tyrpa łysy, szczerbaty i dycko fusaty, bo sie golół jno wtedy, jak do kościoła mioł iść. Mamy to nim nieposłuszne dzieci straszyły. Godały dycko: Doczekej, doczekej pojedzie Tyrpa, to cie sprzedóm. Ale Tyrpa by chyba żodnego z nos niy kupiół, bo mioł swoich dzieci dziewięcioro i żeby na chleb do nich zarobić, to jeździół po w siach i skupowoł szm a ty. Jo tam Tyrpy młodego niy pamiętom, ale moja mama godali, że on jeszcze przed wojną jeździół i te szmaty skupowoł. Widać złego zarobku z tego niy mioł, kiej wszystkim dzieciom weseliska porobiół. U nas zwali go Chaderlokiem, bo na szm aty to sie chadry godoło. Miół wóz i konia tak chudego, jak on sóm. Wszyscy sie dziwowali, jak takie chude konisko żyć jeszcze może. Przez zima po wsiach niy jeździół, ale jak sie jyno trocha ocieplyło, to Tyrpa ze swoim chudym koniem wyjyżdżoł, nakłod na wóz roztomąjtnych gorków, misek, talerzy blaszanych, broł piszczołka, bo se ogromnie rod piskoł i wołoł: Ręce, nogi bolą mnie, moja żona ta siarona siedzi w doma, a jo jeżdżą z chadroma! I zaczynoł uzaś piskać na piszczołce.

Gospodyni, wylazuj, a te chadry pokazuj, dóm ci za to piykno miska, bydziesz m iała ją na kiszka, móm kielnie i patelnie! To też gospodynie wyciągały m iechy ze szm atami, kiere bez cołko zim a odkłodały, bo dobrze w iedziały, że Tyrpa sie pokoże, jak słonko troszka wyżej zaświyci. A wiela to ostudy było przy tym handlowaniu, bo Tyrpa chcioł jak najwięcej szm at dostać, a jak najmyni za to dać, a przeca baby niy takie głupie, ocyganić sie niy chciały dać. A Tyrpa jak już widzioł, że na swoim niy postawi, to na poczkaniu poradziół płakać: Boga w sercu niy mocie, o moich dziewięcioro dzieciach niy pomyślicie! No i babom głupio sie robiyło i godały: A niych już bydzie moja krzywda! Tyrpa już niy żyje, szmociorze sie z naszych dróg potraciyli, a przeca teraz by tym szmaciorzom byłoby więcej co dać jak przedtem, bo ludzie tak niy szanują oblyczo jak kiedyś. A na punkt skupu, kiery by tam ze szmatami szoł, przeca to jest gańba. I tak widzicie moi złoci ludkowie, przydoł by nóm sie niyroz taki szmaciorz, oj, przydoł.

11. Jak to kiejś u wójta bywało Jak teraz zońdzie sie do gminy, to niy wiadomo kaj sie obrócić: pełno tam jakisik urzędników, urzędniczek, sekretarzów, sekretarek. A jedyn od podatków, a to drugi od meldowanio, a trzeci od planowanio, czworty od budowanio i kto by sie tam wyznoł, od czego jeszcze. Naczelnika ani sekretarza niy dopadnie, chyba, że od wielkiego święta, bo zawsze są w terenie, abo na zebraniu. Starzyk mi godali, że kiedyś było inakszy. Jak chcioł coś załatwić, to broł flaszka i szoł do wójta i tam załatwiół wszystko. Czy to jako reklamacjo, czy podatek, czy szkoda polno, czy co inszego. Czasem bywoł tyż sekretorz, ale niy zawsze. Jak go niy było, to wójt wszystko załatwiół. Wójt nojwięcej urzędowo! w zimie, bo w lecie niy mioł na to czasu, bo mioł robota w polu. Tyn wójt, o kierym mi sta rzyk opowiadoł, dycko siadowoł se kole pieca, coby mu było ciepło i urzędowoł. Chłopy przyniosły gorzołki, tak se popijali i o bele czym godali. A jak se wójt popiół, to gadoł tak: Teraz se legną, dejcie mi pokój! I lygoł na ława i społ, a ludzie czekali, aż wytrzeźwieje. A jak przetrzeźwioł, to urzędowoł da

li. Tyn piec, pod kierym siedzioł, mioł tako wnęka i stoły tam dycko dwa garce: jedyn z grochym, a drugi z kapustą. Tak, że jak sie wójtowi jeść zachciało, to lewą ręką sięgoł do garca, nabiyroł garść grochu, a prawą ręką pisoł, co było trza. I tak se pisoł i pisoł, a tyn groch zajodoł i jak wóm pismo wyśrajbowoł takimi wielkimi literam i, to by nawet wół przeczytoł. Potym posypowoł to pismo miałkim pioskiym, coby sie niy zamazało, broł pieczątka, szoł z nią do komina, poczemiół sadzami, chuchnął, dmuchnął, przebiół i już wszystko było gotowe. Jak se już podjodł grochu, to sie dycko pytoł: No, mo tam jeszcze kiery z wos gorzołka? N iy gańbujcie sie chłopy, jyno wyciągejcie. No i zawsze sie taki znod, co gorzołka mioł, tak se chłopy polywali i popijali. Pogodali se przy tym, pośmioli, nikomu sie nikaj niy śpiychało, jako to dzisio bywo. Człowiek sie bele czego dowiedzioł, co kaj we wsi abo w mieście sie dzieje, rozweselół sie, załatwiół, co chcioł i szoł do chałupy. Starka to wiedziała, że jak starzyk już poszoł do wójta, to prędko niy przydzie. Ale wiedziała tyż, że na pewno załatwi to, co chcioł załatwić. A teraz jak mój chłopeczek sie wybiyro do gm i ny, to wiym, że prędko niy przydzie i do końca żech se niy ma pewno, czy co załatwi. (wg Jana Piechoty)

12. Retro Co wóm powim, to wóm powim ludkowie, ale tyn świat to jest terozki całkiym pofyrtany. Jo niy wiym, eli to jest bez te atomy, abo komputery, ale ludzie są jacyś piźnioni. Szajba im odbiyła. Dziołchy w portkach łażą, synki se takie dziwokie żakiety łoblykają, a te kudły to mają takie długie jak dziołchy. Dyć terozki jak bocian do takiej młodej pary przyleci, to niy wie kierymu z nich mo to dzieciątko do łóżka wciepnąć. A najbardziej m nie nerwuje to RETRO. W telewizji RETRO, w radiu RETRO, w domach RE TRO. Pogłupieli ludziska. Chcą, żeby wszystko było stare. Ze strychów, z byfyjów roztomajtne stare graty wyciągają, na ścianach wieszają, a potem sie chwolą, co to oni niy mają. A ptoka mają i tela! Jak sie Gyniek od Krybusów żyniół, to se do ślubu taki frak oblykł, że w szystkich zatkało. P a dół, że to po starzyku. A ta jego dziołcha suknia miała, co sie jej po ziemi wlykła, kapelusz jak wroni gniazdo i zygarek na łańcuszku. Żyniymy sie w stylu RETRO padali. Ale żyją po dzisiejszym u, bo RETRO to sie lu-

dziska niy rozchodziyli. Wadziyli sie, ale razem siedzieli. A Gyniek ledwo rok po ślubie ju ż po adwokatach loto, bo pado, że jest niedobrany, bo ona seksu niy mo. No, dziwejcie sie ludkowie, seksu mu sie zachciało! Jo tam niy wiym, co to jest tyn seks, ale pamiętom, że jak Gyniek ze swoją nojmilszą po zapłociu lotoł, to nic o seksie niy godoł, jno o m ieszkaniu spółdzielczym, o m eblach, co je od teścia mioł dostać i o książeczce na małego fiata. A jak ona tego seksu niy miała, to jo sie pytom, skąd im sie to małe wziyno w trzy m iesiące po ślubie!? G ustlik tyż pado, że sie chce żynić w stylu RE TRO. Tóż sie żyń padom z moją starką. Łóni już mają prawie osiemdziesiątka i są w sam raz w stylu. Przeca sóm godosz, że chcesz mieć w dóma zabytek. Ale jymu to coś niy pasuje. Nic z tego pada twoja starka jest za nowoczesno, boch ją kiedyś widzioł na kole jechać. Żeby tak m iała landaer, sztyry konie, abo m ercedesa na 80 koni, to co inkszego. No i godej tu z takim. Ale, ale. Ci starzy też z tym RETRO wydziwiają. Sama żech słyszała, jak kiedyś za ścianą moja mam ulka z tatulkiem se pogadywali.

Ty stary, tak bych chciała, żebyś mi choć roz jeszcze popszoł w stylu RETRO. A tatulek sie pytają: A jako to jest? No tak, jak żeś pszoł 40 lot tymu. Tatulek najpierw nic, a potym godoją: Wiysz, niy moga, bo 40 lot tymu toch ci pszoł w tatulkowej szopie, a ona sie 2 lata tymu spolyła. Do wszystkiego sie umia przyzwyczaić, ale do RETRO ni! Bo jak ludzie stare żelozka kupują, to niych kupują, zygary z kukułkami wieszają, niych im kuko, pieśniczki te stare to jo móm nawet rada. Jyno jak to wszystko mo już być RETRO, to jo sie pytom, eli by sie dało otworzyć choćby jedyn taki sklep, coby w nim obsługa była dobro i towary, kierych potrzebujemy. Godałach o tym z takim jednym z handlu, ale on mi pedzioł, że taki sklep niy n ależy do RETRO, jeno do futurologii. Ech, wszystko jest na tym świecie pofyrtane! 13. Jak powstoł nasz zespół Myślą, że wszyscy dobrze wiedzą, że przy naszej kopalni istnieje amatorski zespół regionalny, kiery jo od pora dobrych lot prowadza. Śpiywóm y se w tym

naszym zespole te nasze stare śląskie pieśniczki i błoznujymy, żeby tyż troszka tych ludzi kierzy nas słuchają rozweselić. Ale niy wiycie na pewno, jak doszło do tego, że tyn nasz zespół powstoł. Tóż wiycie u nas to już jest rodzinne, jo wóm pochodzą z takiej familije, kaj wszyscy ogromni radzi śpiyw ali. Mój sta rzyk nieboszczyk grywoł na klarnecie, a kaj jyno w e seli było, to wszędzi mojego starzyka za starosty brali, a on już tam dobrze wiedzioł, co powiedzieć, żeby młodo pani jak nojdrogszyj sprzedać, a kole w eselnych gości jak poradził chodzić, na poczkaniu kożdemu jakoś śpiywka wymyślół i roz dwa młodej pani na kolybka nazbiyroł. A starka tyż se rada pośpiywała, toż jak przyszła jesień to mojej starki mało kto w doma zastoł, bo po całej w si po szkubaczkach chodziyła, bo tam kaj moja starka była, m usiało być wesoło. Tak sie to wesoło mojim starzykom żyło, że z tyj uciechy to aż dziewięcioro dziecek mieli, a same dziołchy, a co jedna to szykowniejszo i bardziej wygodano. Jak te dziołszyska troszka podrosły, poczło im sie w chałupie mierznąć, bo to kiedyś telewizorów niy było, a i tych poraczek tyż dziecka niy mioły, jako to dzisio mają. Tóż se zrobiyły w stodole teater, tam były próby, tam tyż odbywały sie przedstawienia, na kiere to schodziyli sie w niedziela po połedniu okoliczni sąsiedzi. W tych teatrach grywoł też na harm o nice mój tatulek, kiery to od małego bajtla na harmo-

nice grać poradziół. Tak se w tyj stodole z moją mamulką grywali, że sie w końcu pobrali. Mieli nas dziecek pięcioro, totyż niy dziwota, że im sie tych teatrów odechciało. Ale jak nas już wszystkich pożyniyli i jak przy naszej kopalni Klub Seniora powstoł, to zaczli przy tym Klubie zaroz zakłodać zespół. Pospominali se prędko, kiery to z nimi w tej stodole grywoł i zaczły sie próby. Jo też tam roz po drugi ku nim przyszła ich posłuchać, troszka też doradzić i tak mnie to wciągło, że w końcu zrobiyli m nie kierownikiem tego zespołu. I tak to w tym naszym zespole śpiywo se mój tatulek z mamulką, ciotka z ujcym, moja cerka, kiero ma dopiyro dziesięć roków, mój chłopeczek, kiery pochodzi z Kielecczyzny, ale przeca jak sie już ze mną dwadzieścia roków tropi, to jest bardzi Slązokiem jak Kielecczokiem, prowda? Połowa zespołu to rodzinka, a drugo połowa, bo jest nas piętnoście, to sąsiedzi. Początkowo grywoł nóm w zespole na harmonice mój tatulek, ale jako że z zawodu jest stolorz, ręka mo ciężko, to ta harmonika bardzo go słuchać niy chciała, a i bywało też tak, że i pieśniczki mu sie pomylyły, my co innego śpiywali, a tatulek co innego grali, a ludziska to se myśleli, że my ta nowoczesno m uzyka uprawiómy i też było dobrze. Teraz to mómy innego muzykanta, kiery nóm gro na akordeonie. Przez te dziesieńć roków, co nasz zespół istnieje, przydarzyły sie nóm już rozto-

mąjtne historie. Opowiym wóm takie jedno zdarzyni, kiero nóm sie przytreflyło. Zaprosiyło nas Koło Gospodyń Wiejskich, żeby im D zień Kobiet urozmaicić. Mieli my wysiąść z autobusu i tam zaroz na przystanku m iała być ta sala. No i dobrze. Wysiedli my z tego autobusu, sala była, a jakże, a w środku było pełniuśko, ale chłopów. Ogromnie nas to zdziwiyło, bo jak sie na naokoło słyszy Koło Gospodyń to powinne być kobietki, prowda? Ale oni nas wiycie bardzo serdecznie do środka zaprosiyli, niy powiym, uraczyli nos czym mieli i kajś po godzinie zdążyli my sie dowiedzieć, że ta sala, kaj my mieli być, jest przystanek dalej, a tej sali to se chłopeczki Dzień Kobiet obchodzą. No, a my troszka już pod humorkiem wreszcie na ta właściwo sala sie dostali. A występ jak nóm sie wtedy udoł! Kobietki wcale niy żałowały, że na nas cało godzina czekały. N a a my też im nic niy powiedzieli, że ich ślubne połowice zamiast dobytku w chałupie wachować przy szynkw asie siedzą. 14. Kto ustanowił Święto Kobiet Witom was m iłe i kochane kobietki w dniu n a szego wspólnego babskiego święta. Witom was wszyściutkie: i te z m iasta, i te ze w si, panny, m ę

żatki, m atki, babki, teściowe, synowe, bratowe, ciotki, wujenki i stryjenki. Witom i te troszyczka m łodsze, witom tyż te troszyczka starsze, bo jak wóm wiadomo, kobitki sie niy starzeją, jyno im tak pom aluśku, pomaluśku przybywo lot. Jak wiecie, Święto Kobiet jest obchodzone na calutkim świecie. A czy wiecie moje kobietki kochane, kto je ustanowiół? N iy wiycie, prowda? To wóm powiym. To było zaroz niedługo potym, jak to Pan Bóg wygnoł Adama i Ewa z raju i w ydzielił im tuż za rajskim ogrodym przyzakładowo działka. To wiadomo, jak raj utracili to na nich przyszła straszno bieda. Adam głodny wadziół sie o byle co, Ewa też mu tam dłużno niy była i tak pomaluśku ta bieda klepali. Aż nareszcie przyszła ta roztomiło wiosna. Adam skąś zdobył ziorka kukurydzy i prawiusieczko było wóm to 8 marca, jak poszli w pole ta kukurydza sadzić. Adam robota podzielół sprawiedliwie, poszukoł taki troszka dłuższy kostuszek, coby sie niy musioł schyloć i robiół dziurki, a Ewa tak chyłkiem, chyłkiem za nim chodziła i do tych dziureczek te ziom eczka w tykała. Już downo na Anioł Pański przedzwonili, jak do chałupy z pola powrócili. Ewa ledwo pieca wyproście umiała, a tu Adam woło: Ewa, zrób obiod, boch jest głodny, dej też kotu i psu, a zrób też porządek kole chałupy, bo

dziwej sie, jak tu wyglądo! A jo se ida trocha pod jabłonka legnąć, boch je st ogromnie zmęczony. Wiecie, Ewa była ogromnie dobro baba, ale jak to usłyszała, niy wytrzym ała i jak niy wrzaśnie: Ty wspólnoto pierwotno, czy jeno jo nakaz pracy dostała? Widzicie go, ciągiem jeno: Ewo dej, Ewo zrób, Ewo służ, Ewo smoż! Tak sie znerowała, że zagroziyła mu rozwodem. Adam, jak to usłyszoł, to zdrętwioł. Leży pod jab łonką i rozmyślo, co pocznie biydoczek, jak Ewka utraci. Przyczołgoł sie ku niym u wąż i pyto sie: Coś ty taki markotny, Adamie? Tóż Adam mu powiedzioł co i jak, prowda. Siedli se we dwoje i poczli sie naradzać. Długo tak szep tali i radzili, co uradzili, niy wiadomo, ale wiemy, co Adam zrobiół. Narwoł za płotem kąkolu, modroków, maku, zrobiół taki piykny bukiet i zaniósł go Ewie. Przytulół ją do siebie, pogłoskoł po głowie, dziubeczka jej piyknie doł i pado: Moja ty nojmilszo, jedyno kobietko na świecie, jo ci wierzą, tyś sie narobiyła, ty już teroz nic niy rób, jeno se odpocznij, A jo już se tam kąsek chleba ukreja. Ewka, jak to usłyszała, to z tej wielkiej uciechy i radości: obiad ugotowała, kota i psa nakarmiła, przepierka zrobiyła, listek figowy se uprasowała, włosy porułkowała i na akadymijo zdążyła. Od tej

pory to Święto Kobiet jest obchodzone ogromnie uroczyście na calutkim świecie, w łaśnie 8 marca. 15. Babski comber Jakoś tak pod koniec lutego w naszej w si zahuczało: Koło Gospodyń jakiś babski comber urządzo i to bez chłopów, nale co one też tam wyprawiać bydą! A zaczło sie to wszystko na szkubaczkach u Kotulki. Staro Goiczka pado tak: Słuchejcie, baby, dyć na tyj naszej w si nic sie niy dzieje, Koło Gospodyń niby mómy, ale bez całuski rok o nim nic niy słyszeć! W tym miejscu Kotulka niy wytrzymała i wrzasła: Nale, Goiczko, cóż to niy godocie, przeca kożdego roku na 8 Marca bibka mómy! A baby to zaroz z pyskiem wyskoczyły: To jak żeście są Goiczko tako mądro, to godejcie, co robić. A Goiczka pado tak: Kiedyś, jak jo jeszcze młodo była, to sie dycko napiykło krepli i we tłusty czwortek robiyło sie babski comber. I opowiedziała nóm, jak to w szystko mo w yglądać. Spodoboł nóm sie tyn pom ysł ogromnie i w szystkie my też zgodnie orzekły, że krepli to nom m usi

napiyc Krybuska, bo ona po weselach za kucharka chodzi i nojlepiej wiy, jak takie krepie wyglądać powinne. No, to w tyn tłusty czwortek mój Francek przychodzi z roboty, a jo wóm już wyszykowano, przedeptuja z nogi na noga i rozważuja, jako m u to powiedzieć. W końcu zbiyróm sie na odwaga i padóm tak: Słuchej, Francek, my dzisio mómy w Koła Gospodyń zebranie i jakbych sie tam prawie troszka długszy zasiedziała, to niy czakej na mnie, zrób dzieciom wieczerzo i idźcie spać. Francek tak na mnie z boku wejrzoł i powiedzioł, że niy m usza mu oczu mydlić żodnym zebraniem, bo on dobrze wiy, że mómy w świetlicy babski comber, bo o tym już cało wieś huczy i że on tam i tak przydzie, jak mnie długo niy bydzie. No to jo wóm w te pędy poleciałach do świetlicy, coby woda na kawa postawić, bo żech była jedną z tych organizatorek. Krybuska przywiozła na tragaczu te sw o je krepie i babki sie począły pomału schodzić, a co jedna to bardziej wyszykowano. Bo to jest święto prowda, babeczki kochane, że my kobietki niy stroimy sie skuli chłopów, jyno skuli tego, coby drugo kobietka z zazdrości zzieleniała, jak na nos pojrzy. Zjadły my po kreplu (a dobre były), wypiyły kawa i dali śpiywać:

J a k ostatki, to ostatki, niech sie baw ią wszystkie babki! A baby to poradzą piyknie śpiywać (jak chcą), potem my już na tragaczu dokoluśka sale obwoziyły wszystkie młode mężatki, kiere sie do tego naszego babskiego grona wkupić musiały, a tak nóm sie to obwożenie spodobało, że w iela niy brakow ało, a byłyby my i staro Goiczka naokoło sale obwiózły, kieby tela niy wożyła. A co my toast wznosiyły, to za każdym razem: No, to babeczki, by nóm sie latoś darzyło! Przy tej całej uciesze niy było czasu pojrzeć n a okna, a tam nas nasze połowice ślubne podglądały. Naroz wóm sie dźwiyrze otwarły i wlozł z ogromnie buczną m iną stary Furgoł ze synem, coby mu raźnie było. A my już były ugadane, co zrobiymy, jak nóm kiery chłop na sala wlezie. Tóż łapły my miłych panów bratków i dalej ich seblykać. Tyn młody nóm sie wyrwoł i uciekł, a stary wiela larm a narobiół: Zefliczku złoty, ratu j, bo w gańbie zostana! Ale kto też tam tela babom by doł rady! (Bez m ała nóm ani dioboł rady dać niy może.) Ja k nóm już stary Furgoł zostoł w samych spodniokach, to dalej nas prosić: Babeczki złote, dejcie mi spokój, bo ja k mnie te chłopy, co bez okno zaglądają zejrzą sagigo, toto

we wsi niy byda mioł co szukać. W tedy to Krybuska pado tak: Słuchejcie, jak wasz Zeflik przywiezie nóm na tragaczu ten gąsior z winem, co go wele pieca trzymiecie, to was puszczymy, jeszcze sie wóm oblyc pomogymy. Borok wiedzioł, że inakszy sie niy wywinie, tóż wrzeszczy: Zeflik, jedź po te wino, bo mnie te m archy uduszą! Zeflik z winem przyjechoł (a dobre było, z czornej porzeczki), no to wtedy dopiero sie zaczła uciecha! Furgoła my pooblykały, posadziyły pośrodku nas, Zeflik tyż mógł zostać i tak my sie tą czorną porzeczką raczyły. Ale wiecie, tak jedna na drugą zaglądómy i czegoś nóm brakuje. Tóż w końcu otwarły my dźwiyrze, wpuściyły te nasze ślubne połowice i wtedy my dopiyro wiedziały, że nóm jest dobrze. Bo niechby tam kiero co chce godała, to jo wóm powiem, że jak tych noga wiców kole siebie niy mómy, to nóm jednak czegoś brakuje.

16. Jak żech do Warszawy pojechała Niy tak dawno to bywało, ja k nóm cukru do kawy brakowało. A mój chłop to tako bezkurcyjo, co to kawy bez cukru niy wypije. A u nos na wsi baby godały, że cukier bez kartek w W arszawie dostały. Tóż mnie też niy trza było dwa razy godać, wybrałach sie do tej Warszawy po tyn cukier, no i przy okazji kupić też trocha prawdziwej kawy. Leca wóm w dyrdy na ta stacyjo, a tam bum-cyk, dzwonki biją, a jo nic, jo wala prościusieńko do kasy, a tam siedzioł taki chłop na pieniądze łasy, i tyn kondufer końsko nerka, nic niy wydoł mi z papierka, jeszcze sie mnie pyto: Dokąd bilet? Na do Warszawy, patrzcie, jaki to ciekawy. Ani żech sie to dobrze niy obejrzała, a ta bezkuryjsko maszyna mnie odjechała. Kondufer pado: Za godzina bydzie drugo. No, tóż żech se siadła na ławeczka i czakam. Jak ta maszyna przylazła, to jo do niej wlazła, ale jak ta maszyna ruszyła, to żech sie tak okropnie przestraszyła, że nas kaj zawiezie do jakich krzo-

ków, abo co gorsze, do jakich zimnoków! Ale jakoś my szczęśliwie do tej W arszawy dojechali. A w tej Warszawie, ludziska moi kochani, domiska takie wielgachne, a na jednym z nich było napisane: tejotr. To jo wóm wlazła do tego tejotru, zaglądóm, a tam takie okieneczko, w tym okieneczku paniczka, a przed okieneczkiem ogonek. M yślą se: Piernika kandego m uszą tu coś piyknego sprzedować! Skoro sie tu tela ludzi ustawiyło, stanyłach i jo. Ta paniczka, co w okieneczku siedziała, b ra ła pieniądze, kożdemu taki papióreczek dowała i kazała iść w te dźwiyrze na prawo. Jo wóm tam wlazuja, myślą se, czym też tam dzielić bydą, a tam wóm wszyscy ludzie posiadali se na stołkach i siedzą. Tak na samym przodku jakoś młoda porka dość piyknie oblyczono se szpacyruje, tak w rogu to wóm rósł taki piykny krzoczek, niy wiym skąd sie tam wzion. Naróz tyn panoczek, tak przed wszystkimi ludziami, pado tej paniczce: Kochom cie! Onej chyba gańba było, bo mu padała: Niy chcą cie! Tóż tyn paniczek niy zważuje n a to, że go wszyscy słuchają (co to miłość niy może, prowda), juzaś jej pado: Kochom cie!

Onej widać jeszcze bardziej gańba było, bo pado: Niy chcą cie! I schowała sie za krzaczek, Tyn panoczek, borok, tako uboga m ina zrobiół, że mi sie go żol zrobiyło i wołom: Za krzoczkiem paniczka, za krzoczkiem! Noroz wóm niy wiadomo skąd, chyba spod ziemi, wylozł taki pón, od dołu do góry złotymi guzikami obszyty i pado mi: Babo, niy wrzeszcz, tu spektakl leci! Czy jakoś tak. Niy wiem, co to miało znaczyć. Ale żech już potem była po cichu, przeca po polsku rozumia. Naroz wszyscy zaczynają wołać: Brawo, bij brawo! A że jo jest troszka głucho, na to jedno ucho, przeca niy moga za to, prowda, to żech zrozumiała: Babo, bij w prawo! A mnie tam niy trzeba dwa razy godać, jeno roz, a po cichu. Jak żech sie odwinyła, a ja k żech tej paniczce, co wele m nie siedziała, bez pysk trzasnyła, to mógli byście widzieć, wiela ona larm a narobiyła! I zaś przychodzi do m- nie tyn panoczek, od góry do dołu złotymi guzikami obszyty i pado mi: Babo, przebrała sie m iarka, pójdziesz do a re sztu. No to jo poszła. A w tym areszcie to mi padają tak:

Seblycz sie, obmyj sie, zgoś światło i idź spać, a ju tro pogodomy. Jo wóm sie seblykła, obmyła, naw et paciorczyk żech zmówiyła i taroz chcą zgasić to bezkuryjski światło, a ono nijak zgasnąć niy poradzi. Dmuchom wóm i dmuchom i nic. Ale jo przeca niy m a tako głupio na jako wyglądom, sebułach szczewik i ciepłach. Brzinknąć, brzinkło, ale zgasło. A na drugi dzień, ludzie kochani, w iela jo sie nasłuchać m u siała, kara zapłaciyłach i przyjechałach wóm z tej Warszawy bez pieniędzy, bez cukru i bez kawy. Ale za to w doma moimu starym u tako chaja zrobiyłach, że pod dzisiejszy dzień, choć już je st cukier bez kartek, gorzko kawo pije. A do wos to móm tako rado: niech żodyn ze wsi do Warszawy niy jedzie. Bo ci miastowi ludzie to są całkiem zbzikowani! 17. Jak to z tymi latami było Jak nasz dobry Pan Bóg stworzył już tyn cały piykny świat, to stworzył tyż zwierzęta i człowieka, i kożdymu z nich doł równo po trzydzieści roków do przeżycio na tyj ziemi. Ale człowiekowi sie zdało mało, pado: Jako to, Panie Boże, to jo móm żyć tyż trzy- 5 Pióropusz.. 65

dzieści roków jak taki zwierz? Przeca jo jest istota inteligyntno. Ale ty, człowiecze, bydziesz panem tego świata, a zwierzęta bydą tobie służyć i ja k se trzydzieści roków ja k jaki pan pożyjesz, to ci tego styknie. Za niedługi czas przychodzi do P ana Boga koń i pado: Panie Boże, ulituj sie nad biydnym koniskiem, jo niy chcą żyć trzydzieści lot, mnie by tak połowa tego stykło. A po jakim u tak, przeca człowiekowi sie tego zdało mało, a ty mosz za dużo? Ja, Panie Boże, ja k człowiek na ziymi nic niy robi, to jo na niego od rana do nocy rw ia i haruj a. Jak jo tak pietnaście roków byda ciężko robiół, to mi tego styknie. Zrozumioł Pan Bóg konia i rozważuje, co teroz z tymi końskimi latam i zrobi, a człowiek woło: Panie Boże, jak byście mi ich dali, to jo bych se ich wzion. Człowiecze, ale to są końskie lata! Niy szkodzi, biera! I ta k człowiek mioł już lot cztyrdzieści pięć. Po jakim ś czasie przychodzi do P a n a Boga krowa i dalej prosić: Panie Boże, ulituj sie nady mną, koniowi zebroł żeś pietnoście roków, zabier i mnie!

A po jakim u to, krowo? Przeca ty tak ciężko niy robisz ja k koń? A krowa na to: Cóż z tego, Pón Boczku, że ciężko ni robią, jak mnie trzy razy za dzień doją. Jak m nie tak bydą pietnoście roków doić, to mi tego chyba styknie. Pomyśloł Pan Bóg, pomyśloł i zabrał krowie tych pietnoście lot, a człowiek już czakał na ni, bo jeszcze mioł mało. I tak mioł już tych roków 60. Upłynęło niewiela czasu, a przychodzi do P ana Boga pies. Ju ż z daleka skomli, ogonkiem merdo: Pón Boczku, Pón Boczku, ulitowoł żeś sie nad koniem, ulitowoł żeś sie nad krową, dyć ulituj sie nady mną, biydną psinką, jo tyż niy chcą tych trzydzieści roków! Tu sie już Pan Bóg znerwowoł: Czego sie to tobie jeszcze psino zachciywo, przeca niy musisz robić jak koń i niy doją cie ja k krowa, tóż o co ci sie rozchodzi? Ja, kiej mi tam dali na ziymi tako nędzno, niy ogrzewano budka, roz na dzień pożrać i to bele jakich odpadków, a jak se zaszczekóm, to mnie wrzeszczą, że larmo wele chałupy robią, a ja k niy szczekom, to padają, że darmo żrać dostawom. Już mi sie to brzydnie!

Zrozumioł to Pan Bóg, zabroł mu tych pietnoście roków, rozważuje, co z nimi zrobić, a człowiek prosi: Panie Boże, niy dalibyście mi ich tak? A bier, ale niy przychodź z nim i nazod. Pón Boczek se myśli, że bydzie mioł nareszcie święty spokój, ale kaj tam, przychodzi do Pana Boga małpica i dali w płacz: Panie Boże, zlituj sie nad biydną małpicą, zlituj, jo tyż niy chcą żyć trzydzieści lot, to jest dla mnie za dużo. P an Bóg znerwowoł sie na dobre. N a tyż ty głupio małpico, cóż ty byś jeszcze chciała! A małpa na to: A widzicie Pan Boczku, samiście pedzieli, że jo jest głupio, a tam na ziymi to już żodnego poważanio niy móm, kożdy jyno woło na mnie głupio małpica, mnie sie już to życie obrzydło! Pan Bóg jako Dobroć Najwyższo ulitowoł sie nad biydnym stworzniym, zebroł jej te pietnoście roków, oglądo sie, komu by ich dać, a człowiek już stoł obok i czakoł na te małpi lata i tak mioł już tych lot dziewiyńdziesiąt. Ale za ta chciwość Pan Bóg człowieka srogo ukaroł. Bo pomyślcie se sami: Pierw sze trzydzieści lot człowiek żyje se jak człowiek. N a wszystko mo czas, na wszystko m u styko, żyje se jak pan. Od

trzydzieści do cztyrdzieści pięć przychodzą te końskie lata i wtedy ten człowiek rwie i haruje ja k ten koń, żeby sie jakoś dorobić, żeby jego dzieci niy miały sie gorszy ja k dzieci od sąsiada, a potym przychodzą te krowskie lata. Dzieci już podrosły, poszły na swoje i trzeba dzieciom dać. I tak tyn człowiek czy mo, czy niy mo, to tym dzieciom dowo, tak go ty dzieci doją. Od sześćdziesiąt do siedm dziesiąt pięć przychodzą te psi lata. Dzieci sie już dzięki pomocy ojców dorobiyły i ojcowie zaczynają zawadzać. Tóż dają tym ojcom jakoś jedna klitka, roz na dzień pojeść, jak im sie wspomni, a niy by se spróbowali odszczeknąć, to ho-ho! Ogień n a d a chu, cicho siedzieć i sie niy odzywać bez potrzeby. A od siedm dziesiąt pięć do dziewiędziesięci to sie już człowiekowi ani żyć niy chce, bo je st już ja k ta głupia małpica, dzieci sie z niego śmieją, że m u sie rozum w m aślonka obraco, wnuki ich wcale niy poważają, no i wtedy to człowiek już woli umrzyć, bo na nic m u taki żywot. I ta k to P an Bóg chciwego człowieka ukaroł. 18. Pierwsi rodzice Pierwszy mężczyzna Adam czyli nasz dziad, D ostał w dzierżawę piękny sad.

Jak umiał sad prowadził i młode drzewka w nim posadził. Sadowi nazwę Raju dał, bo tak ą już fantazję miał. A było mu w tym boskim raju, ja k u nas wiosną w polu, w maju. I wiosna w parku piękna jest, jak kw itną kasztany, pachnie bez. Dziadzio po sadzie chodził nago i z tego cieszył się, że ma go. Wieczorem pośród drzew płynął dziadzia Adama śpiew. Gdy przestał śpiewać to znów gwizdał, taki to z niego był mężczyzna I gwizdał dziadzio ile sił, na dowód że szczęśliwy był. Aż wreszcie i tego było m u mało, bo damy [przecież1^] m u się zachciało. Chciał mieć koniecznie dam ę swą, żeby m u dobrze było z nią. A gdy tak zasnął w cieniu drzewa, zjawiła m u się we śnie Ewa. 1 Słowo przecież dopisane odręcznie i wyraźnie wstawione później. Świadczy to o pracy nad tekstem [Przyp. wyd.]

W ten sposób wyprodukowana została pierwsza w świecie dama. Lecz ten prototyp wszystkich Ew psuł odtąd Adamowi krew. Ewa, albowiem nasza babka, była łakom a tylko na jabłka, Figi, daktyle m iała gdzieś, a tylko jabłka chciała jeść. Adam zaś mówił babce: Ewa, nie jedz przynajmniej z tego drzewa. Widzisz, tam drzewo i tam drzewo, a wszystkie owoce z drzewa tego Są dla urzędu skarbowego! Tak to do żony mówił mąż, a potem przylazł wąż. Wąż ten, ja k widzą naw et dzieci, je s t ta k zwanym dzisiaj trzecim. I w tajemnicy przed swym mężem, Ew a kochała2^ się z tym wężem. Wąż wciąż apetyt miał na jabłka, więc dała Ewa mu do woli, A te mu dała gryźć, co na podatki miały iść. A gdy już wszystkie zjedli z drzewa, Adam obudził się i gniewał, 2 W zapiskach Autorki nad słowem kochała, dopisane spotykała. [Przyp.wyd.]

Rzucił spojrzenie na nich złe, gdzie są te jabłka, gdzie! Komisja osadzi mnie za kratki, bo czym zapłacić m am podatki! Musiał więc rad nie rad, opuścić piękny, boski sad. Było to tak i owak, ale od czego m ądra głowa! Adam m iał głowę, czyli łeb, otworzył w Wodzisław iu sklep. O dtąd mieszkańców obdziera bezkarnie, prow a dzi w mieście owocarnię I mówi Boże, daj mi, daj! Tam była ziemia, tu jest raj! 19. Alojz i Wili Paweł i Gaweł jest znany każdemu, a jo wóm to powiym całkiem po naszym u. Alojz i Wili sąsiadam i byli, w starym familoku za hołdą se żyli. Wiluś miyszkoł na dole, do Alojza sie na wiyrch chodziyło, a teraz wóm opowiym, jak im sie tam żyło. Otóż Alojz był to chłop spokojny, żodnymu nie zawadzoł, za to Wiluś, tyn chachar, z kożdym sie powadziół. Wiecznie bół butel, bo ciepoł garcami, wrzeszczoł, przeklinoł i trzaskoł dźwiyrzami. Niy zdzierżoł to Alojz, wali do sąsiada:

P rzestań butlować! A on mu powiada: To cie psińco obchodzi, ty pieroński strupie, co jo se robią we swojyj chałupie. Borok Alojz ani pisnął, swoje se pomyśloł i gęba zacisnął. N a drugi dzień rano, W iluś jeszcze ch rapie, a tu z gipsdeki coś na kichol kapie. Wyskoczół z prykola i wali na góra, klupie, zawrzyte, zagląda przez dziura, co widzi? Cały antryj w wodzie, a Alojz z wędką siedzi na komodzie. Nale, co ty robisz, jo sie ciebie pytóm? Niy widzisz, cielepo, przeca ryby chytóm! N a dyć widza, bo mosz woda w przedpokoju, ale miej że ty rozum, dyć mi kapie po kicholu! A na to Alojz: Zawrzyj sie, pieroński strupie, płaca kom orne? N a to we swojej żech chałupie! Cóż Wiluś mioł zrobić, ciężko se zipnął, obrócił se na pięcie i zadek mu wypion. I tak to już jest, moi ludeczkowie, nie rób komuś krzywdy, bo zrobią ją tobie. 11. Por. Aleksander Fredro: Zemsta, akt.i.[przyp.wyd.l

20. Francikowa kapusta Czy znocie wy Francka Ociepki, co miyszko pod Pszowem? Niy znocie? Bo te paniczki, co kupują k a p u sta n a torgu w Wodzisławiu znają go n a pew no, bo tako piyknio kapusta na gołąbki, to jyno u Francka idzie kupić. Cóż, kiej o Franckowyj kapuście dowiedzioł sie tyż złodziej. Bo wiycie, złodziei to u n as niy b ra k u je, bo to fach lekki i nauczyć sie go idzie prędko. Ale nasz złodziej pochodził z bardzo porządnej rodziny, jego m am ulka mu dycko prawiyli: Żyj, synku, zgodnie z przykozaniam i boskimi, a daleko w życiu zóndziesz. A on przeca chcioł w życiu daleko zóńść, prowda? Toteż synek kombinowoł, jakby ta kapusta Franckow i ukraść, żeby być w zgodzie z przykozaniam i boskimi. Myśloł, aż wymyślół. Wzión ze sobą wózek, latarka i hajda na Franckowe pole! A Francek jakoś tyj nocy niy mógł spać. Stanął, zaglądo przez okno i widzi, że m u coś na polu migoce. Myśli se: Pewnie to nieboszczka Stazyja po śm ierci pokutuje! Porzykoł prędko dwie zdrowaśki za je ja dusza

zagląda, a światełko dali migoce. Niy spodobało mu sie to, obudziół swoich synków, a mioł takich porządnych dwóch drągalów i poszli n a to pole. Dziwują i oczom niy wierzą: złodziejaszek im kapusta kradnie, ale niy zwyczajnie, jeno liczy: 1,2,3,4,5,6, siódme niy kradnij! Sześć ładowoł do miecha, a siódmo zostawioł i ta k naokoło. Zaczajyli sie i łaps miłego złodziejaszka, a tyn wrzeszczy : Miejcież litość, gospodarzu, bójcie sie Boga, darujcie! A Francek na to: Niy bój sie, karlusie, bo my też w Boga wierzymy. Tóż synki, po bożymu sie z nim rozprawiymy. Rozciągli go na ziymi i łupu, cupu: 1,2,3,4, piąte niy zabijaj! Dali mu spokój i na nowo... Tak m u namłócili, że borok ledwo do domu sie dostoł, ale całe życie pamiętoł, że sie z nim po bożymu obeszli! 21. Francik, Maryjka i doktor Francik swojyj ślubnej Maryjce ogromnie pszoł. On by do niyj wszystko zrobiół, coby M aryjce dobrze przy niym u było, coby se niy n arzekała. Ale

wiecie, jak to jest, wypadki niy chodzą po górach, ani po lasach, jyno po ludziach i pech chcioł, że M aryjka sie ciężko rozniymogła. Francik poleciol po najlepszego doktora i ogromnie go prosił, coby mu M aryjka do zdrowio przywróciół. Pedzioł mu: Doktorze, jak mi moja babeczka uzdrowicie, to dom wóm wszystko, ale to wszystko, co jyno bydziecie chcieć. No, takiej prośbie to przeca żodyn doktor niy odmówi. Leczenie trwało długo, a w końcu M aryjka jakoś do zdrowia powróciła. Francek, chłop honorny, polecioł w artko do doktora i pado tak: Doktorze, M aryjka zdrowo, powiydzcie teroz, co byście za to chcieli. N a nic! Powiado doktor. Waszo M aryjka było leczona na kasa i żodnej zapłaty niy chcą. Ależ panie doktorze, jo obiecoł, jo musza! Doktor widzi, że sie nijako F ran ck a niy pozbydzie, tóż pado tak: Słuchejcie, Franciku, poślijcie mi tu jutro wasza baba. No, to sie Francikowi niy spodobało, ale trudno, słowo sie rzekło. Przychodzi do dom i pado tak: Słuchej, Maryjka, spraw a tak a tak wygląda. Wykąpej sie dzisio wieczór, cobyś mi tam gańby niy narobiyła, jutro oblycz sie jak człowiek i idź do tego doktora.

M aryjka poszła i M aryjki niy ma. F ran cik d repce od okna do okna, zaglądo, w końcu już zaczón przeklinać na wszystkich doktorów na caluśkim świecie, aż tu nareszcie ciągnie M aryjka ku chałupie. Ale mogli byście widzieć, w jakim stanie: żakiet potargany, kapelusz przekrzywiony, pończochy w strzępach. Nale, Maryj ko, co tyn stopieron z tobą wyprawioł! Nale nic, chłopeczku, on mnie jeno posłoł do Orbisu, co bych mu wycieczka do Jugosław i załatwiła. 22. Bernad Holeksa chce żyć Było to jeszcze za tych downych czasów, ja k to berkmony ni mieli tyj krankasy, no i mało kto chodziół wtedy do doktora, bo niy było za co. Zabolało kogo w brzuchu, to se wzion rycyny abo piyłunku se nawarzół. Targało kogo w kościach, to se pomazoł szpyrytusym i przeszło. Chrapioł kto a ni mógł dychać, to sie napiół warzonki z gęsim sadłym, a dycko m u pomogło. Ludzie downiyj to tym doktorskim lykóm ta k niy wierzyli jako dzisio. Starzyk mój robiół na E m m ie, to je s t teroz kopalnio M arek, a razem z nim robił B em ad H oleksa.

A tyn wóm roz zanimógł na żołądek czy na coś innego i ja k już żodno domowo kuracyja niy pomogła, to baba na niego: Stary, idż do doktora, bo może być źle, a co jo se sam a poczną z tela dzieckami. Mioł ich borok coś dziesiyńć! Chłop sie długo opiyroł, ale potym, aby mieć doma pokój, to sie jed n ak do tego doktora wybroł. A doktór jako doktór, kazoł mu sie seblyc, oklupoł go z przodku i ze zadku, podziwoł sie na język i za pieniądze recepta wypisoł. B em ad zaszoł do aptyki i lekarstw o wykupiół, wylozł z dwór, chlasnył tym do przykopy. P ra wie mój starzyk tam tędy przechodził i pyto sie Bernada: N a co ty B em ad robisz? Byłeś u doktora, kosztowało cie to, kupił żeś łyki, tyż żyś za to musioł zapłacić, a teraz tym chlaśniesz do przykopy jakby nic? A Bernad tak sie jyno z boku na nigo podziwoł i prawi: To mosz, Hanysie, tak na tym świecie: doktór chce żyć, tak żech u niego był, aptykorz chce żyć, tak żech tyż mu doł zarobić, ale widzisz, jo tyż chcą żyć, tak żech te łyki wyciep.

23. Piegza Jak żech była jeszcze dziołszką, takim bajtlym, jak to u nas godają, to byłach ogromnie piegowato. Wy niy mocie pojęcia, wielach to utrapinio z tymi piegami miała: w szkole sie ze mnie śmioli, przezywali mnie indycze jajco; b rat to mi dycko godoł, że jak sie na mnie podziwo, to mo zaroz szm ak na kołocz z posypką. A wiela razy to żech słyszała, jak tatu lek mamulce godali: Wiysz, Anna, ta dziołcha to bydymy mieć biyda z karku skalic, bo kto by tako piegza chcioł. Miałach takiego ujca, kierymu nic, jyno same głupoty w głowie siedziały. Dyć jym u było zaroz lepszy, jak kogo za błozna zrobiół. Jednego razu pado mi tak: Wiysz, dziołcha, mnie cie je st ogromnie żol, bo przecież bez tych piegów byłabyś naw et dość szykowno. No, ja, ujcu, cóż jo na to poradza? A wiysz, dziołcha, że jest na to rada, mom ci jo przepis na taki specyjoł, ja k sie nim wyszmarujesz, to bydziesz mieć gębusia ja k aniołek! E tam, ujcu, cyganicie, niy wierzą. Prowda godóm, to je s t przepis od mojyj

nieboszczki starki, kiero go dostała od swojyj s ta r ki, bo m usza ci powiedzieć, że moja stark a byli ogromnie piegowato, a jak sie tym wyszmarowali, to byli potem najszw arniejszo n a całyj wsi. Ujcu, tóż dejcie mi przepis n a tyn specyjoł. Ja, dziołcho, za darm o niy m a nic, weź dzbanek i skocz mi po piwo, a jak przyjdziesz, to ci powiem. Po to piwo trza było lecieć na drugi koniec wsi, no ale co sie niy robi dla urody, prowda? Przyleciałach nazod i padom: Ujcu, godejcie, ja k to sie robi. Tóż dziołcho, m usisz zrobić tak: poszukej cegła, ale tako niy bardzo wypalono, coby sie dobrze na miałko potrzaskała, ta potrzaskano cegła wymieszej z żółtkiem i dodawej do tego po kropli oliwy i dobrze ucierej. N a noc sie tym naszm arujesz i bydziesz widzieć, ja k a rano bydziesz szykowno. Jo żech wszyściutko dokładnie zrobiyła, jak ujec powiedzieli. We wieczór byłach ogromnie robotno. Padóm: Wy se już idźcie spać, a jo jeszcze po wieczerzy pomyją. Nie chciałach, żeby kto widzioł, ja k sie byda smarować. Potem żech pyszczysko tą m azią oblepiyła, położyłach sie do łóżka, leża prosto, żeby zagłówka niy zamazać. A rano mógli byście słyszeć, wiela było larm a, bo zagłówek i ta k sie zamazoł,

a jo, ja k żech sie umyła, to byłach jeszcze bardziej piegowato, ja k we wieczór. N a i potem to sie dopiero wszyscy ze mnie śmioli, a najbardziej to ujec. Ale choć żech była tak piegowato, to i ta k żech sie wydała, bo mój chłopeczek m i dycko godoł, że wyglądom ja k niebo z gwiazdkami. A po ślubie to mi tak pszoł, że mi wszystkie te piegi zlizoł. Tóż niech sie żodno piegowato dziołcha niy staro, bo ja k trefi na takiego synka, co jej bydzie pszoł, to i piegi sie jej stracą! 24. Szarpmaszyna Cało ta rzecz zdarzyła sie w latach pięćdziesiątych. Miałach jo takiego ujca, co to mojej ciotce, a jego Maryjce, ogromnie pszoł, on by dla niej wszystko zrobiół, coby jej ulżyć w robocie. J e d nego razu pado tak: Babeczko, zbliżają sie twoje urodziny i m u sza ci zrobić jakoś niespodzianka. A że głowa mioł niy od parady, to zaczął myśleć, no a trocha m ajsterklepka też był, i ta k od czasu do czasu coś zmajstrowoł. No i wykombinowoł se, że zm ajstruje ciotce pralka, bo to ciotka zawsze dużo pranio mieli i okropnie sie musieli narobić. Wiecie, p ralk a to wtedy był cud natury, bo to p ralk i mieli 6 Pióropusz... 81

jyno wielcy bogocze. On tam kajś podejrzoł, pokombinowoł, no i pralka zmajstrowoł. Jo tam akurat zachodza, patrza ciotka sie biere za prani, głupio mi sie zrobiło, jak ujrzałach ta hołda pranio, myślą se niy wypado m i uciec, trz a bydzie ciotce chociaż te dziecka przywachować. Ujec pomiarkowoł po mojej minie, że bych sie tak rada na pięcie obróciła i powiedziała do w idzenia, tóż powiado mi tak: Dobrze, dziołcho, żeś przyszła, bo wiesz, zmajstrowoł żech ciotce takie cudo na urodziny, możesz to zaroz podziwać. Patrza, skrzynka z ocynkowanej blachy z jakim ś kółkiem z boku, dziurka na dole. Co to mocie za lajerka, ujcu? Ujec sie fuknął, że to niy żadno lajerka, ino elektryczna m aszyna do pranio! O piernika, ujcu, toście wy tak i kom binator! Ja, dziołcho, do tego trza mieć głowa i to dobro głowa. No i do ciotki: Toż m atka, dowej proszek, bierymy sie za prani, a ty dziołcha, dziwej sie, jak nom to pójdzie ruk-cuk. Ciotka nasuła proszku, naloła wrzawej wody do tej blaszanyj skrzynie i ujec załączół ta pralka i pada: Ciepej, m atka, prani, a sie dziołcha dziwej, jak nom to pójdzie, to niy to, co rompla!

Piernika, myślą se, rzeczywiście cacko, takie coś to i nom w doma by sie sprzydało. I tak myślą, jak by sie ujcowi przychlybić, piyknie przygodoć, żeby i nam takie cudo zmajstrowoł. A tu naroz, ja k ciotka niy wrzaśnie: Ty giździe zatracony, coś ty zmajstrowoł za szarpm aszyna, dziwej sie n a moje płachty, wszystkie potargane, bydziesz ty leżoł na gołym strużaku! Ale matka! Dyć to zaroz tak niy wrzeszcz, to ino za wartko leci, to sie zaraz zrobi, główka pracuje. Jo skoczą po narzędzia, a ty wylej woda, bo te mydliny mosz już i tak zimne. Ciotka woda wyloła, a ujec tu pokręcioł, tam zajrzoł, tu poprawiół, no i m aszyna już w porządku, a przy tym naoliwiół niy tela ta pralka, co swoje gardło. Jo ciotce nic niy godom, bo niy chcą chaje robić, czekom jeno, co bydzie dalej. N a delówce jakiś śrubki zostały, chciałach o tym ujcowi powiedzieć, ale niy zdążyłach, bo ciotka już woda leje, prani wciepuje i ja k niy ry k nie, jak niy skoczy, i świt już leży. O, piernika, a to co, ujec sie dziwo, a ciotką na ziemi targo, choćby ją wrzód obrażoł, jedna nogawica ze spodnioków jeszcze w wodzie, a drugo mokro ciotka trzymo i ni poradzi ją puścić. Wyłączcie to, ujcu! wrzeszczą. Ujec wyłączył, ciotka sie spam iętała i łaps za

wyżymaczka, i ja k sie nią niy wywinyli i ujca w łeb! Spamiętoł sie borok dopiero w szpitalu, bo go musiało pogotowie odwieźć. A doktor ujcowi powiedzioł tak: Wiycie, Pytliku, wy to mocie dobro głowa, jakby to na innego trefiyła, to by go niy do nas przywieźli, ino prosto n a cm yntarz. Do wszystkiego trza mieć jednak głowa. 25. Sprytny Maciej Jo żech też za młodu bele co przeszła. Choć żech sie tam prędko niy wydała, ale galany to mi sie trefiały. Poblisku mieli my takiego sąsiada, Maciej mu było, piąty krzyżyk mu już na karku siedzioł, a wdowcem bół od dwóch lot. Z jego babą Stazyją, to my sie dość kumplowały, dycko jedna drugiej coś pomogła, abo pożyczyła i tak, że jak sie Stazyji zemrzyło, to Maciej dali do nas po bele co chodziół. Ale ja k te odwiedziny zaczły być coraz częstsze, to mnie sie to już zaczło mierznąć, bo przyszoł wóm taki Maciej, delówka cało zaszłapoł i jakby nigdy nic szoł se do dom. Jednego razu przychodzą wóm z roboty, a mamulka już od dźwiyrzi mi prawią: Dziołcha, mosz gościa, chce z tobą godać.

Joch se zaroz pomyślała: N a pewno Maciej Gawron, ale czamu prawie ze m ną chce godać? Wlazuja do izby, a tu już całó delówka zeszłapano, a Maciej se depce tam i nazod ja k gdyby nigdy nic, a jak mnie zejrzoł, pado se: Cóż też to dobrze Maryjko, żech cie trefiół, bo cie też nigdy w dóma niy ma. Wiycie, to mnie już dziubło, ale słuchom, co z tego bydzie dali. Chciołech z tobą, M aryjko, pogodać, ciągnie dali Maciej bo jak wiysz, już dwa roki żech jest bez baby. Padom mu, że dobrze o tym wiym, bo przeca Stazyji na pogrzebie byłach. Tóż Maciej zaczón z innej beczki: Wiysz, M aryjka, wczora żech sprzedoł byczka, do piyrwszej klasy mi go zaliczyli, a pieniędzy mi trzeba, bo mi sie synek żyni, to trza mi jaki weseli wyprawić. Zostawia młodym chałupa, nich se gospodarzą sami, niy byda im sie do niczego strykoł, bo jo se z chałupy pójdą. Pytóm sie go: Macieju, ale kaj to pójdziecie n a sta re lata? A on mi na to: Na do ciebie, Maryjko, bo mi sie podobosz. Z tobą sie ożynia i tu zostana. Twoja m am ulka mo

piykno pyndzyjo, ty też w tym sklepie pora groszy zarobisz, chałupa jest, krowa, prosiątko też, to nóm n a życie styknie, cóż nóm więcej do szczęścio potrzebo. A moja renta byda oddowoł cerze. Chałupa budują, to im pieniędzy trza! Podóm mu: Macieju, piyknie żeście se to wykombinowali, ale z czego wy chcecie żyć? A przy wos se użyją, a dyć wóm dużo pomogą, krowa popasa, drzewa urąbią, wody przyniesa, bo ze mnie to jeszcze chłop ho, ho! Robić i babie pszoć poradza, a bydzie wóm też ze m ną weselszy. Padom mu: Słuchejcie, Macieju, krowy niy pasymy, bo momy obora, wody niy noszymy, bo ją mómy w doma, drzewa niy rąbiymy, bo mómy piec g a zowy, a żeby nóm było wesoło, to se puszczómy radio! Ale chłopa wóm w doma brakuje, a moi dzieci są za tym, żebych do wos sie przyżeniół. Bo sie wos chcą pozbyć z chałupy! Słuchejcie, Macieju, tak bez obrazy, to wy bardziej ku mojej mamulce pasujecie, ja k ku mnie! Maciej coś brzydkiego powiedzioł, strzelół do dźwiyrzi i więcej sie u nas niy pokozoł, ale co se obmyślół, tego dokonoł. Ożyniół sie na drugim końcu wsi, a czy dobrze zrobiół, to już jego rzecz.

26. Szczepón Opowiem wóm, moi roztomili ludkowie, jakiego żech to kiejś galana miała. M iała nos m am ulka w doma dwie dziołchy, jo żech była ta młodszo. A u sąsiada Feliksa mieli syna Szczepón m u było. I tyn Szczepón poczón do nas chodzić. Przyszoł dycki we wieczór, posiedzioł z tatulkim, z m am ulką, tak kole dziewiątej sięgoł do kapsy, wyciągoł taki cebulowaty zygarek i godoł, że już m usi iść do dóm. Szczepón był klipiaty, bo był, ale przeca to był synek bogaty i tatulkowi by sie podobało, jakby se jedna z nas wzión. Bo były my już dziołchy obydwie do wydaju, a biyrusów niy było. A Szczepón ja k to Szczepón porozprowioł dycko o tym, co mu m am ulka na obiad uwarzyli, a ogromnie m u śliszki szmakowały, tóż dycko sie u nas chwolół, wiela ich to poradzi zjeść, ale o żyniaczce nic niy godoł, a i my niy wiedziały, ku kierej to chodzi. W końcu tatulek ni zdzierżyli i padają tak: Szczepónie, podobo ci sie u nas? A Szczepón: Ja, podobo mi sie u was, bo tu tak cieplutko, jak u mojej mamulki i dziołchy mocie takie szwarne!

Tóż sie ożyń u nas, Szczepónie padają tatulek. A Szczepon na to: Ożynić sie, prawicie Kónsztancie, czy jo wiym? Niy wiym, co tatulek na to powiedzą, a jeszczech mamulce nic niy godł. A wiycie, K ónsztancie, jo se już pójdą, bo jo se do ruły schowoł śliszki, a jak by sie tatulek o tym dowiedzieli, to by mi ich mogli zjeść. Ale w niedziela po nieszporach przyszoł wóm Szczepón taki wystrojony ze swoim tatulkiym i s ta rym Bernadym na smowy. Postawiyli flaszka na stół i padają, że Szczepón sie chce u nas żynić. Tóż tatulek ogromnie ciekawy pyto sie, kiero to tyn Szczepón chce. A on se prawi, że M aryjka m u sie podobo, niby jo. No wiycie, jak żech to usłyszała, toch m yślała, że m nie pieron strzeli. Padóm: Tatulku, jo Szczepóna niy chcą! A Szczepon do mnie: Ależ Maryjka, jo już przeca rok ku tobie chodzą. Ku mnie? Nic o tym niy wiym! Padałach ci roz, tłumoku, że cie niy chcą, siedź se w dóma z m am ulką i worzcie se te śliszki! Feliks z Bernadym poczli przydeptować z nogi n a noga, chcieli sie już zbiyrać ku chałupie, ta tulek n a mnie:

Dziołcha, co ty godosz, dyć weź se Szczepóna, dyć to synek robotny! Jo wóm w płacz, a tu naroz G ustla sie wytychlo: Tatulku, jo bych se wziyna Szczepóna! Szczepón stanął, obejrzoł se G ustla z w szystkich stron, jakby ją to dopiero pierwszy roz widzioł i pado: Dobrze, tatulku, jak K ónsztant w iana przyłoży, to jo se wezna Gustla. A G ustla wóm rada, jakby ją kto na złotego kónia posadziół, woło: A jo ci, mój ty roztomiły Szczepónie, byda te śliszki warzyć! Potym sie do północy o te wiano domowiali, ale w końcu sie jakoś dogodali i ta k zam iast m nie wydała sie Gustla, a tatulek byli radzi, bo przeca G ustla była starszo. No, a mnie sie potym mój Francik trefiół, bo co je komu pisane, to go przeca niy ominie, ale to już jest inno historyja. 27. Babski wybór Byli w jednej wsi gazdowie bardzo bogaci, mieli syna jedynaka i chcieliby go byli strasznie dobrze ożenić. Ale wybór był trudny, bo sie dziewki pchały jedna przez drugą i każda swoje cnoty przedstaw iała. Aż raz powiada baba do chłopa:

Wis, Wojtek, tak nie zrobimy nic. Nie poznas cłowieka, ino wtedej, kie nie wie, ze na niego patrzis. Oblec sie za dziada i pomiendzy chałupy idź wtóra cie dziewka nolepi obdarzy, s tom nasego Kube ozenim. Bedzie nolepsa. Zwidziało sie to chłopu, ta babska rada, wdział starą czucę, łatane portki, wzioł na plecy torbę, w rękę kij i poszedł. Rzekomo dziad. Idzie między chałupy, chodził cały dzień, wrócił wieczorem i siada n a ławie zmęczony, a gębę to m iał z jednej stro ny spuchniętą. No coz? pyta baba W toraz ci sie na niew ieste udała? He powiada chłop Obiór trudny. Zasełek ku piersej: dała mi spyrki, zasełek ku drugiej: dała mi obrozek świencony, zasełek ku trzeciyj: wyprała mi kosule cos teroz wis? Jedna scodra, drugo nabożna, trzecio robotna syćkie dobre. Hm m ruknęła bab Iści, ze obiór tru d ny... Ale coz ci to, co m as gębę spuchnionom? E, to nic, ani gwary nie warce. Zasełek ku scwortej, dała mi w pysk powiada chłop. A baba jak nie skoczy z ławy, ja k nie krzyknie: E, głuptaku jeden! Nie gados nic? I jesce medytujes? Jedy to tak, jakby ci sam Pan Jezus Przenojświentszy z nieba palcem pokazał! Kazimierz Przerwa-Tetmajer

28. Jak mojego Froncka poznałach Posłuchejcie, opowiem wóm, ja k żech to mojego Francika poznała. Spotkali my sie z moim Franckiem piyrwszy roz na wczasach, a udować to on poradziół ogromnego asa, ale ludkowie moji roztomili, sam a niy wiem co jo w nim widziała, bo nic takiego n a nim niy było, a w k a psie to mu wiecznie płótno świyciyło! J a k wóm przyszoł do mnie piyrwszy roz na zolyty, to se mi praw i: Słuchej, Maryjka, musimy sie kulturalnie rozerwać, do te a tru pójdymy. A w tym teatrze to sie okozało, że mój Francek se piyniędzy zapomnioł i bez gańba jo zapłacić musiałach. Innym razem mi zaś prawi: M aryjka, w mieście Wejście sm o k a leci, wszyscy na to chodzą. A jo se myślą, jak wszyscy, to by my tyż musieli, prowda? A po drugi, dyć żech jeszcze prawdziwego smoka niy widziała. Poszli my, a tu Francek odciągo mnie na bok i do ucha szepce: Maryjka, zapłoć, bo bileterka mi niy mo z pięć tysięcy wydać. Ciekawe, kto u niego te pięć tysięcy widzioł.

Zapłaciyłach i powiym wóm, że grzech było tych pieniędzy, bo żodnego smoka tam niy było, jyno jakiś Bruslik po tym ekranie lotoł i kogo trefiół, to mu piętą zęby wybijoł! A mój Francek ja k sie zmiarkowoł, że przy mnie użycie bydzie mioł, bo jo dycko przy pieniądzach żech jest, zaczón o weselu godać. Prawi mi se: Wiysz co, Maryjka, niy bydymy sie długo schodzili, jyno bydymy sie żynili. A jo mu padóm: Francek, a pieniądze mosz, przeca weseli kosztuje! A on zrobiół tako uboga m ina i prawi mi: Maryjka, to że u mnie portfel pusty, to niy z rozpusty, jo móm choro m atka i pięcioro rodzyństwa na utrzymaniu. A jo se tak myślą: Maciczko plaskato, co też to za dobre serce w tym człowieku siedzi, dyć mi go bydą zazdrościć wszyscy sąsiedzi! I ta k żech sie nad tą jego dobrocią rozczuliła, że z tego wszystkiego to żech mu nowy kabot, galoty i strzewiki do ślubu kupiyła. A on bół taki rad, że se mi prawiół: Maryjka, jak sie pobiyrymy, to cie zawieza w moji strony i niech se w Boguszowicach obejrzą wszystkie pierony, jakie sie tu w Wodzisławiu biere żony. A jo mu godom:

Francek, a niy przeszkodzo ci to, że jo je st 0 dziesiyńć lot od ciebie starszo? A on mi praw i, że w miłości sie lot niy liczy 1 pocałowoł mnie wóm wtedy piyrwszy...i ostatni roz. A przeca tej różnicy lot między nam i widać niy było, bo ze mnie było dziołszysko zgrabne, szw am e, a jak żech sie śmioła, to mi sie w liczkach takie dwie dziureczki robiyły i wszystkie synki z Wodzisławia za m ną chodziyły, a jo głupio wszystkich odganiałach i przez to takiego m am lasa Francika dostałach. Wiela razy mu gadom: Francik, dej mi dziubka! A on se mi prawi: Po co, przeca tyś jest moja ślubno! Ślubno, niy ślubno, ale mnie sie przeca tyż coś jeszcze noleży, prowda? Jo mu byda m usiała pora razy te nocne filmy w telewizorze puścić, to sie możno kapnie, a jak niy, to jo se do tego całowanio innego chłopa wynajmna! 29. Mama mnie tu posłała M ama mnie tu posłała, mocie mi dać M ichała Mocie mi go prędko dać, bo jo niy móm z kim godać. Wy, mamulko, niy dbocie, bo wy tatu lk a mocie,

I jo bych też niy dbała, kiebych m iała Michała. Bo choć byłby łysiaty i po gębie pryszczaty Jo bych nim niy wzgardziyła, za męża bych go wziyna. Mama mnie tu posłała, mocie mi dać Michała, Mocie mi go prędko dać, bo sie m usza chnet wydać. Tam po prowdzie to jo wóm powiem, że jo chłopa móm, ale co to za chłop! Mój Francik je st mały, chudy, to sie prawie wcale niy liczy. A przeca jakoś rezerwa by trza było mieć, prowda? Bo mój Francek niy ma przeca wieczny. Mój chłop dycko taki chudy niy bół, jak se mnie broł, to z niego było kaw ał chłopa, a potym mi tak jakoś zmarnioł. A ludziska to mi ubliżają, że to niby wziynach se chłopa ja k niedźwiedzia, a zrobiyłach z niego śledzia. A co jo tymu winna, że mu bardzij pszaja, ja k on mnie. Bo jak by mi ón bardziej pszoł, to bych jo chuda była, a to jo m u tak ogromnie pszaja, tóż go tak cyckom, cyckom, że mi już go wiela niy zostało i bez to mi sie niy dziwcie, że sie już pomału za jakim ś biyrusym rozglądóm. Przeca z rękowa potym chłopa niy wytrząsną, prowada? A zielonych też niy móm, żeby se go z drugiego obszoru płatniczego skludzić.

Jak jo póda do ogrodu, to zabija sowa, Wezna nóżki do pietruszki, a na rosół głowa. A serduszko ugotują, skrzydełka upieką, A weźże mnie, mój syneczku, pod swoja opieka. Tak sie ty m ną zaopiekuj, co ci byda rada, Skocza z tobą pod pierzyna, byda twoja baba. 30. Górnikiem to sie trza urodzić U nos to ludzie godają, że górnikiem to sie trza urodzić i wiycie jo bych powiedziała, że to jest prowda. Miała jedna m am ulka na wsi synka, Józef m u było, mieli też przy chałupie kąsek pola, ale cóż choć z niego było chłopisko jak buk, to robić mu sie na polu niy chciało. No, tóż m am ulka padają m u tak: Jak ci sie na polu robić niy chce, to idź na kopalnia, jo ci darmo jeść dować niy byda, a tam ludzi potrzebują. Józef robota zaroz dostoł, bo chłopisko z niego było młode, zdrowe i zjechoł na piyrwszo szychta na dół. Sztajger, chłop taki ju ż starszy, doświadczony pado: Ty nowy, pójdziesz dzisio ku tym dwóm śle-

prom za trzeciygo, my tu żodnych m aszyn an i kombajnów niy mómy, tu sie jedzie n a łopaty. Jak nasz Józef pół szychty przerobiół, a podziwoł sie na swoje ręce, to sie do nich niy umioł przyznać. Takie plynskiyrze m u sie porobiyły, a norm a była trzydzieści wozów na trzech. No, ci już tam mieli po sześć wozów, a on dopiyro dwa. Ale chłopy mu padają: Ty sie tam, karlusku, niy starej, na koniec szychty my ci pomogymy, coby norm a była. Jak nasz Józef z dołu wyjechoł, to mu sie ani obiadu jeść niy chciało, jyno ja k legnął, tak stanół dopiyro rano, jak go budzik obudziół. W krzyżu go tak bolało, że sie ani wyproście niy poradziół, a jak sie podziwoł na te swoje ręce, to mu sie płakać chciało i myśli: Iść do tej roboty, abo niy iść. Nojlepszy to bych niy szoł, ale przece to gańba jedna szychta jyno przerobić. I poszoł. Sztygar dobrze wiedzioł, jakie bydzie mioł ręce tyn nowy, bo przece niy przyuczony do tyj roboty. I pado: Dzisiaj niy bydziesz folowoł, jyno pójdziesz tym chodnikiem ze trzy, cztery kilometry, tam sie dopytosz, co i jak. Tam stoi koza, nakładziesz na nia sztympli i przywieziesz. Ależ panie sztajger, skąd jo wóm na dole koza wezna!

Słuchej, mamlasie, my tu na dole też mómy kozy, jyno żelazne na kółkach, m ają takie cztery żelazne pręty i tam nakładziesz tych sztympli. No idż! No i Józef poszoł, prosto ja k ty szyny szły, tam sie dopytoł górników, koza tyż tam była, nakłod tych sztympli, ale sie niy śpiychoł, jyno te swoje plynskiyrze oglądoł, tak że jak przyjechoł z tym u sztymplami, to już była prawie szychta. Sztajger sie tam po nim trocha przejechoł, bo niy dość, że niyskoro, to połowa tych sztympli było spróchniałych i trza było ich wyciypnąć. Ale w końcu m u powiedzioł: J e s t żeś nowy, jeszcze sie nauczysz wszystkiego. Jak też nasz Józef przyszoł z roboty, to nic jeno spakował m anatki i wio do chałupy, do m am ulki i pado: Wiycie co, mamulko, jo byda z wami na tym polu gospodorzół i myślą, że ze mnie bydzie dobry gospodorz, bo górnikiem to sie ju ż trz a urodzić! (wg Ireny Majzel) 7 -- Pióropusz.. 97

31. Jak to mój Francek piyrwszo szychta na dole robiół Ludkowie moi złoci, żebyście wiedzieli, z tym moim Franckiem to jo móm istno komedyjo. To niy chodzi o to, żeby mi sie kaj smykoł, abo żeby piół, jyno ogromnisto z niego fujara, dyć żeby niy jo, to z niego nic niy mo. Jak chodziół do mnie na zolyty, to jo m u m usiała piyrwszo dziubka dać, bo on by po dzisiejszy dzień niy wiedzioł, że coś takiego sie z dziołchą robi. A jak bych mu niy padała: Słuchej, Francek, ja k niy, to sie pobierym y to on by jeszcze dzisio ku mnie na zolyty chodziół. Tak zaroz po ślubie to robiół na płuczce, ale potym jak dziecka poczły nóm sie sypać jedno po drugim, to jo m u padom: Chłopie, idź na dół do roboty, dyć z tej twojej w ypłaty niy poradza końca z końcem związać. Ale Francek boł sie tego dołu jak dioboł święconej wody, bo jak tak bydzie pożar abo zawał, to on przeca stam tąd ni uciecze. A jo mu padóm: Słuchej, chłopie, dyć mój ta tu le k sie em ery

tury na dole doczekali i jakoś ich niy zasuło, dyć niy taki diaboł straszny, ja k go m alują. Jo wiym, o co ci sie rozchodzi, bo na dole bab niy mo, a na płuczce ich mocie pełno! Za jak iś czas Francek przychodzi z roboty i p a do: Maryjka, od ju tra ida na dół! Aż mi sie zaroz lepszy wele serca zrobiyło, ale w nocy tak se leża i rozważuja, a ja k mi tak naprowda tego chłopa na dole zasuje, to go byda mieć na sumieniu. I tak sie wiercą, tak wzdychom ciężko, aż se Francek borok pomyśloł, że mi sie czegoś zachciywo. Poczyno m nie bele kaj głoskać, a jo p a dom: Spij, śpij Franciku, przeca jutro zjeżdżosz na dół, sił ci trzeba. Rano żech mu potrójnie chleb obłożyła, potym żech dobry obiod uwarzyła i zaglądom bez okno na te kółka od szybu, jak sie kręcą i tak se myślą: Mój F rancek fedruje! A jak wele drugiej poczły sie tak prędziutko obracać, toch już wiedziała, że mój chłopeczek do góry jedzie. I niy trwało długo, lezie mój Francek do chałupy z klockiem pod parzą, jo żech m u piyknie dziubeczka dała, a Francek borok ani jodł, jno poczón mi opowiadać, ja k tam na dole było. Wiysz, babeczko, te chłopiska to m ają

ogromno uciecha, jak taki nowy piyrwszy roz na dół zjeżdżo. We windzie jedyn drugiygo szturcho i pado: Ty, nowy, niy mosz tak czasem miękko w galotach? Joch tam Maryjko niy chcioł nic godać, ale jak żech se pomyśloł, wiela metrów tego szybu je st pod nam i, to mi sie ta k jakoś bele ja ko robiyło. N a dole sztygar pado: Ty, nowy, pójdziesz z przodowym Nielabą i tymi chłopami! Tóż idymy do tego przodka i ja k my już byli prawie na miejscu, to Nielaba dropią sie za uchem i padają: Piernika kandego, dyć jo se klucze od przodka zapomnioł, jako my tam teroz chłopy wlezymy? Tyś jest nowy, gibki, skocz jeno pod szyb po klucze, a sebuj te buty, po bosoku ci to pójdzie prędzyj! Tóż jo, babeczko, leca prędko pod szyb, tam sie chłopy ze mnie wyśmioli, leca nazod zagańbiony, a tam już nikogo niy było, jeno moje buty stoły, pełne wody. P rzychodzą zły do przodka, a chłopy mi padają: Dyć sie Francek niy gorsz, taki chrzest to kożdy nowy n a dole przejść m usi. Mój Francek na dole robi już 10 lot i ogromnie se to chwoli, a jo se chwola jeszcze bardziej, bo jak przyniesie wypłata, to ta kapsa z tymi pieniędzami mo dużo grubsza. A jak też to piyknie wyglądo, jak se na Barbórka ten m undur oblycze, to taki jest szykowny, jako wy dzisio, chłopeczki.

32. Pióropusz z kokocich piór Mój Francek to jest chłop ogromnie robotny, a tyj kopalni to bardziej pszaje ja k mnie. Jo tam na to nic niy padom, bo co chw ila jakoś prem ia przyniesie, odznaczenia też roztom ajnte podostowoł. A łońskiego roku to naw et dostoł Złoty Krzyż Zasługi. A z tym jego krzyżem, żebyście wiedzieli, co za komedyjo! Jakoś ta k krótko przed B arbórką F ra n cek przychodzi z roboty i pado: Babeczko, wypucuj mi mój m undur górniczy, bo byda na Barbórka odznaczony. Jo żech m undur powiesiyła w przeciągu, żeby go niy było kulkam i na mole czuć, knefle piyknie sidolem wypucowałach. No i teraz przychodzi ty n w ażny dzień, Francek poczyno sie oblykać, wkłado na głowa czopka, czako sie to nazywo, prawdo? Sięgo po pióropusz i mało zawału niy dostoł. Cały pióropusz myszy zgryzły, bo koczka k iera nóm dość dobrze od myszy dom obganiała, bez lato na drodze przejechało. Francek blady, cały sie trzęsie, bo jakoż to pójdzie, a jo mu padom: Franciku, dyć sie niy nerw uj, momy n a płacy

czornego kokota, zabijymy gizda, na dyć kury sie tam o niego obydą. I wiycie, co wóm powiem mój chłopeczek z tymi kokocimi piórami wyglądoł nojszykowniejszy na tej akademii. Maciczko plaskato, tam tyn tyż mo taki piykny pióropusz jak mój Francek! Niy mocie to czasem z kokocich piór? Dyć sie niy gańbujcie, powiydzcie, a zresztą, jo tam zaroz ku wóm przyda, to mi to na ucho powiycie, prowda? 33. Jak Gruchliczka mojego Francka kurowała Opowiem wóm, moi kochani ludzie, coch też to za komedyjo ostatnio z moim Franckiem miała. Przywióźli do naszego sklepu spodnioki, tóż padom Franckowi: Słuchej, zima idzie, a ty przeca sagi chodzisz! Idź do sklepu, postój w kolejce i kup se te spodnioki. Jak roz spróbujesz, wiela to trza sie w kolejce nastoć, to tyż ich bardziej szanowoł bydziesz. Niy powiym, Francik n aw et dość chętnie pieniądze wzión i poszoł, aż mi dziwno było. Ale mijo wóm godzina za godziną, a mojygo F rancka niy ma,

myślą se piernika, ale ta kolejka m usi być długo, borok Francik, onemu sie tych spodnioków odechce, aże odechce. Tak już kole wieczora ciągnie mój Francek ku chałupie, zaglądóm, tak nim jakoś szkubie z lewa na prawo, pod parzą nic niy niesie, a jak wlozł do kuchni toch już wszystko wiedziała. A Francek, tyn gizd ogromnisty, jak sie zmiarkowoł, że jo sie już za nudelkulą oglądom, to tyż nic, ino łaps dwa wiadra z ławki i już ze siyni woło: Maryj eczko, wody ci przyniesa! Bo on tak zawsze, jak zasłuży, to potym niy wie, jak by mi sie przychlybić. Poszoł i chłopa niy mo! Ida za nim pojrzeć, a ta m archa pod studnią leży i jęczy, aże przesłuchać tego niy idzie. Padóm mu: Francek, niy rżnij głupka, ino ciąg ku chałupie! A on mi na to: Babeczko, jo stanąć niy poradza! Ty se dej pozór, bo jak jo ci pomogą stanąć, to cie rodzono m am ulka niy pozno! A on tak na mnie pojrzoł, tak miłosiernie i pado: Babeczko, jak jo tą kluką obróciół, to mnie coś ta k w krzyżu siekło, żech sie zarosiczko przewrócić!! Przyjrzałoch mu sie, faktycznie, jakoś mizernie wyglądoł, m yślą se może fąsok abo co? Zasmy-

czyłach go do chałupy, położyłach do prykola, a on se mi pado, co bych m u doktora przykludziyła. O niy, żeby było tak, ja k ostatnim razem, doktor przyszoł, bele jakich pilulek ci naprzypisowoł, a i tak ci psińco pomogły! Jo pójdą po staro Gruchliczka, ona już czterech chłopów pochowała, to nojlepiej wie, jak sie trzeba z chorym obchodzić. Gruchliczka przyszła, podziwała sie na mojego Francka i prawi: Tyn jego nos mi sie niy podobo. Nale Gruchliczko, mnie sie tyż niy podobo, ale co jo moga za to, że mnie z prościejszym nosym żodyn niy chcioł. Maryjko, na dyć to sie niy rozchodzi o to, że tyn nos jest klupaty, ale o to, że jest szpicaty! Nojlepiej by było, jakbyście mu już zapolyli gromniczka. Gruchliczko, zlitujcie sie, ratujcie mojygo Francka! Wiela pociechy tam z niego niy mom, ale roz na miesiąc o swoich obowiązkach małżyńskich pamięto, a po drugi, na któż by mnie tyż teroz chcioł? Roz żech sie biyda wydać miała! Gruchliczka sięgła do tasze, wyciągła tak i o trzaskany, blaszany lejok, osłuchała dokładnie mojego Francka i pado: W piersiach to mu organy grają, ale jakoś wesoło grają, tóż myślą, że pogrzebu niy bydzie.

Aże mi sie lżej na duszy zrobiyło. Potym obeszła go ze wszystkich stron i pado: Tb niy żodyn fąsok, to je s t influryco, tu trz e ba postawić bańki i chory bydzie zaroz zdrowy. A że dzieciska już jej downo wszystkie bańki wytłukły, tóż m iała artykuły zastępcze, sięgła do tasze, wyciągła taki kufel bez ucha, pofyrlała w nim tym patyczkiem i p rask Francikow i pod łopatka, aże borok jęknął, potym sięgła jeszcze roz do tasze, wyjyna z niej blaszany półlitrzok i przyklejyła go Francikowi pod drugo łopatka. N a pośrodku znodły sie jeszcze trzy zakrętki od niveje i możecie wiedzieć, tyn mój Francik ledwo dychoł. Potym obeszła go ze wszystkich stron i padała tak: Poprawy niy widać, ale pogorszynio tyż niy, do pewności zapolcie m u drugo gromniczko. Jak żech to usłyszała, to se myślą: Franciku, Franciku, to już z tobą koniec. I faktycznie, on wóm jakoś tak zamrygoł tymi ślypiami, tak se piyknie wzdychnął i już bół gotowy. A Gruchliczka, ta m archa ogromnisto, jyno sie obróciła n a pięcie, pozbiyrała te swoje b ań k i i w yrw a ła ku chałupie, ani piyniędzy ni chciała. A jo wóm, jak każdo porządno baba w płacz, beczą, aże beczą po tym moim Franciku. Niy wiym, długo wóm to trwało, bo to już dawno ciymno było, naroz wóm słyszą, mój Francik uzaś se ta k piyknie wzdychnół

i pojrzoł na mnie. No wiycie, tego to już było do mnie za dużo, jak se niy wrzasna: N a ty mazoku jedyn, to ty mnie bydziesz za błozna robiół, to jo na dormo tela łez wyloła! I już rozważuja, czym by mu tu przywalić, a on wrzeszczy: Maryjka, miarkuj sie, przeca jo bół przed św. Pietrem! No to po jakiym u żeś jest nazod? Ja, babeczko, no św.pieter jak mnie zejrzoł, to tak ani by ty, kazoł mi chuchnąć, a ja k jo m u chuchnół, to on sie borok zaroz przewróciół i poczón wrzeszczeć: Wynocha, my tu w niebie izby wytrzeżwiń niy mómy! I tak, babeczko moja złota, chcesz czy ni, mosz mnie nazod! 34. Turystyka Wszędzi, kaj sie jeno człowiek niy obejrzy, propagują m u pierońsko turystyka, a do mnie, wiycie, dotarło to dopiero niedowno. Sam a niy wiym, ja k to sie stało, że ta k niy stąd, niy zowąd przyszła mi chęć na pieszo wędrówka, żeby jakieś nieznane szlaki przecierać, jako to piyknie w radiu abo w telewizorze godają. No, a że jo przeca niy je st człowiekiym sam otnym, swoja

ślubno połowica móm, tóż padom mojimu starymu: Słuchej, Fracik, niy mogymy żyć tak dalij, ja k żyjymy! Francik na mnie gały wywalół i pyto: Cóż to, Maryjko, do łba ci strzeliyło, rozwodzić sie myślisz, czy co? Ależ Francik, tyś jest głupszy niż żech se myślała, fanzolisz ja k byś trzy dni nic warzonego niy jodł. Słuchej, zaczynomy uprawiać turystyka, bydymy sie dotlyniać, bo w tych czterech ścianach to sie poduszymy. Godali wczora w radiu, że człowiek niedotlyniony żyje krócej, tóż ci padóm zam iast cało sobota i niedziela przy telewizorze drzymać, wyruszymy na łono natury, żeby se trocha świeżym powietrzym podychać. Maryjko pada mi Francik przeca co roku jeżdżymy n a wczasy, czy to niy styknie? Niy styjknie. padóm mu. My tu momy tak powietrze zatrute, że musimy sie dotlyniać choć roz na tydzień. Ależ, babeczko, przeca ci dwa razy w tydniu do m asarza chodzą, w kolejce czasem dwie godziny na dworza stoją, czy to sie ni liczy? No i widzicie: Chłop swoje, baba swoje! Padóm mu: Chłopie, jako też sie możesz u nas dotlynić? To

trzeba sie kaj w Beskidy wybrać, tako Równica do przykładu wzdłuż i wszerz zdeptać, a przy okazji to se młode lata, chłopeczku, pospominomy, ja k my se ta k przy m iesiączku szpacyrowali. Tak byś mi piyknie w oczy zaglądoł, dziubeczka co chwila byś mi doł... Francik już wtedy nic niy pedzioł, byłach pewno, że sie ze m ną zgodzo. A tu w piątek wylazło szydło z miecha! Mój Francik, słodki ja k miód pado mi: Babeczko, cóż też mi sie z tobą fajnie siedzi, tak mi jakoś cieplutko kole serca sie robi, ja k cie moga pogłoskać, kaj mi sie jyno podobo i żodyn nos niy podejrzy, a jak nóm sie już zmierznie, to momy tak blisko łóżeczko i niy muszymy sie nikaj po górach smykać. O ty faryzeuszu, tu cie móm! Lygej, bo ju tro wczas rano stowómy. Rano musiałach go za szłapy z łóżka ściągnąć, gornek wody na łeb mu wyloć, żeby sie spamiętoł, a tyn gizd zatracony pojrzoł do okna i pado: Babeczko, deszcz padze, chwała Bogu nikaj niy idymy. O niy! Jo m u na to. Jak żech wszystko przyszykowała, jak żech cie już jakoś na nogi postawiyła, to idymy. Prawdziwy turysta deszczu sie niy boi, a zresztą cały dziyń przeca loć niy bydzie. Autobusym to my dojechali do U stronia, a potym to my dwie godziny

na sprzimo na ta Równica szli. Wiecie, że naw et sie rozpogodziyło. Francik mu jakoś po zadku zostowoł, miny bardzo bogatyj niy mioł, a jo m u padom: Francik, na dyć dychej, czujesz, ja k sie dotlyniomy, otwórz trocha szerzyj pyszczysko, a niy fucz tak jak jeż z płonkami. Kole połednia zrobiyło sie tak cieplutko, a mojimu Franckowi poczło tak piyknie z czoła kapać. Dziwić sie bardzo niy było czymu, bo oblyczony to był na deszczowo pogoda, a seblyc sie nijako niy poradziół, bo był cały obwieszony. N a plecach to mioł nasz obiod, w jednej ręce kuchynka gazowo, a w drugiej wiaderko. Kajś kole drugiej Francik kopnął do korzenia, nogi mu sie poszm atlały i prask, jak długi. No to padóm: W tym miejscu zjemy ten nosz obiod. Ty, Francik, weź wiaderko, przynieś źródlanej wody, to zupy ogonowej uwarza. I wyobraźcie sobie, że tyn mój Francik, m archa ogromnisto, cało godzina chodziół z tym w iaderkiem a wody źródlanyj niy przyniósł. Trudno- darmo, zjedli my po kraiczku chleba. Francik zabiero sie do drzymki, a jo padóm: Chłopie, wracomy, na dzisio tego styknie, bo nas ostatni autobus uciecze. Powieszałach na Francka to wszystko, co było do powieszenio i ruszyli my. Ale idymy, idymy, niby jed n ak z tyj kympy ślazujymy, a końca la su niy

widać. Francik poczón mi już mamrotać, że dali niy idzie, że mo wszystkiego dość razem z tym dotlynianiem, mie już też nogi słuchać niy chciały, aż tu na te bogi słyszymy, cosik jedzie. We Franciku sie skąś niespodziewane siły wziyny i puściół sie w ta strona. I wierzycie, abo niy, sto metrów od nas była asfaltowo szosyja i jakiś m aluch se piyknie z w ierchu po niyj sjyżdżoł. Francik go zastawiół i prosi n a wszystki świętości, coby nos do U stronia podwiózł. Niy powiym, chłop dość uczynny za siedem stówek podwiózł nas na Polana i tak my jeszcze na ostatni pociąg zdążyli. Jak my sie do dom dostali, to Francik jak stoł prask na łóżko i pado mi tak: Już więcej o żodnej turystyce w tej chałupie słyszeć niy chcą! I wierzcie abo niy, pierwszy roz w życiu niy m iałach mu sie odwagi sprzeciwić. 35. Wczasy z Francikiem Jo bych wóm moi, roztomili ludkowie, chciała opowiedzieć, ja k my to łoński rok z moim F ran c i kiem n a wczasy do Zakopanego wyjechali. Piyrwszy tydzień było wóm fajnie, cieplutko chodziyli my se z Francikiem po górach, wyjechali my n a Gubałówka, z Kasprowego podziwali my sie

na ten szeroki świat, a nad Morskim Okiem to mój Francik o mało by mnie niy zblamiyrowoł, kąpać mu sie zachciało. Jakoś żech go od tego odwiodła. Pedziałach mu: Franciku, dyć jak by sie tak dajmy na to z takiego Mnicha lawina oberwała, to by cie tam przygniotła, boroku! Francik podziwoł sie na mnie, czy prowda godam, potym wejrzoł do góry n a tego M nicha, potym podziwoł sie na mnie, czy to prowda godam, potym wejrzoł do góry na tego Mnicha, potym podziwoł sie na te Morski Oko i zaczón sie oblykać. Tak wóm jakosik szczęśliwie przelecioł nóm tyn piyrwszy tydzień, ale na drugi pogoda sie popsuła i niy było dnia, coby niy padało. Mierzło sie łogrómnie. W końcu Francik pado: Maryjka, przyńdymy sie do kaw iarni, dyć tam wszyscy chodzą. No to my poszli. Siedli my se piyknie, kelnerka nóm po kawie przyniosła. Naroz patrza Francik sie jakoś głupio uśmiycho, a przy tym sie wcale na mnie niy dziwo. Obracóm sie, a tu wóm tako flądra wymalowano do mojego Francika mrygo. Padam mu: Francik, skończ mi tam zaglądać! On sie zrobiół głupi, że to niby niy wiy o co mi

sie rozchodzi. No to jo mu pokozała, o co mi sie rozchodzi. Stanyłach, podeszłach do tej wym alowanej flądry i padom jej tak: Skończ mi ty na mojego Francika mrygać, bo jak cie lizną w tyn pudrowany pysk, to wszystkich świętych ujrzysz! Ogromnie z siebie zadowolono ida nazad, a mojego Francka niy ma. Leca za nim, a tyn gizd na mnie z pyskiem że m u gańba robią, że zy m ną to do porządnego lokalu niy idzie iść, i że sie p a k u je, i jedzie do dóm. Padóm mu: Słuchej, Francik, dyć jakby na mnie ktoś mrugoł tyż by ci sie to niy podobało! A on sie zaczon śmiać jak tyn głupi, że któż by też na mnie chcioł mrugać. To mnie już wiycie ubodło do żywego, myślą se: Doczekej, ty giździe, dyć jo ci to dopiyro udowodnią. Na drugi dziyń po śniadaniu wybrałach sie do fryzjera, dałach se poczesać w kok, z przodku spuściłach taki lok, żeby też trocha po miastowymu wyglądać, prowda. Jak żech przyszła, Francik na mnie gały wywal ół, ale nic niy pedzioł, jeno ręką tak jakoś m achnął, widać mu z wrażenia dech zaparło. A jo mu padóm: Franciku, idymy do kaw iarni, dzisio jo stawiom. Bo przeca inakszy by go z ty izby niy wyciągła.

Jak my tam wleźli, toch sie pierwsze rozejrzała, czy kaj tej flądry wymalowany niy widać. Potym posadziłach mojego chłopeczka tak, coby sie na ściana dziwoł i poczłach sie rozglądać. Tak w rogu siedzioł taki dość szykowny panoczek, no to ściepłach łyżeczka, coby sie na mnie podziwoł, a wtedy to żech mu mrugła. On wóm tak sie jakoś piyknie na mnie podziwoł, to ja mu uzaś mrugła. Francik sie mnie pyto, czy mi co do oka niy wleciało, bo tak jednak mrugóm. A ten paneczek to mi sie jeno przyglądo, a jo mu jeno mrugóm aże mrugóm. Myślą se kiebych była sama, to by sie może dosiodł. A prawie wóm uzaś zaczło padoć padóm Francikowi: Skocz na pokój po paryzol, bo mi sie mój kok rozmoczy. Francik poszoł, panoczek stowo, idzie w moja strona, jo wóm już cało zgupniynto, ale jeszcze roz tak sie na mnie piyknie podziwoł i wylozł za Francikiem. Myślą se, pewnie nieśmioły, zaroz wróci, ale kaj tam! Więcej sie niy pokozoł. Francik przyszoł z parazolym i pado mi: Maryjka, widziałaś tego panoczka, co za m ną wyloz? Zrobiyłach sie głupio, że niy wiym o kogo by to mógło chodzić. Bo wiysz, Maryjko pado Francik tyn panoczek mi pedzioł, cobych cie doł lyczyć, bo mosz S Pióropusz.. 113

taki tik nerwowy, jednako ci prawym okiem szkubie.^ 36. Francikowe auto Wiycie, co wóm powiym, kochani ludkowie, jo już z tym moim Franckiem bele co przeżyła. O statnio mi sie jakoś szporobliwy zrobiół. Jak zaczón szporować, to jo niy miałach co do garca wrazić. Pytóm sie go: Francek, na cóż to szporujesz? A on mi na to, że se auto m usi kupić, bo bez te 20 roków to sie dość na dole za beglajtra nalotoł i teroz zasłużył se na to, żeby sie wozić. A jo mu padom: A mnie to sie już nic niy należy? Truda se kupiyła m angla elektryczno, a ja to naw et porządnej pralki niy móm. Ta, co my 15 lot tym u od G ustle odkupiyli już mi ciecze, a w irnik to mi poszwy targo, a w dodatku już mnie dwa razy kopła. Ty chyba chcesz, żeby m nie zabiyło! 1. Dodatkowa rękopiśmienna wersja zakończenia: Bo widzisz, Maryjko, tyn panoczek mi pedzioł: Chłopie, z tą twoją babą jest coś ni w porządku, ty ją dej lyczyć. Ona mo jakiś tyk nerwowy, jednako jej prawym okiem szkubie. [Przyp. wyd.]

A Francek na to: Jak niy chesz, żeby cie zabiyło, to se kup rompla! Moja m am ulka colki życie na rompli prała i diosi ją niy wziyni. No wiycie, myślałach, że mnie pieron strzeli, ja k żech to usłyszała! Czy to jo se już na nic lepszego niy zasłużyła? Jak żech mu zaczła wypominać ta cołko moja krzywda jako bez 20 lot żech przy nim mioła, to mój Francik strzelół do dźwiyrzi i niy przyszoł aż po cimoku. A na drugi dziyń po połedniu słyszą jakiś larmo na dworze. Sąsiadki przez okna wyglądają, kożdo ciekawo, co to sie dzieje, bo to przeca grzmieć niy może, bo słonko piyknie świeciło, a to wóm było słyszeć coroz głośniej. Wylatuja przed chałupa, zaglądóm, a to mój Francik jakąś rozklamorzoną syren ą przed chałupa zajeżdża, a tak i wóm dum ny ja k by co najm niej m ercedesa przykludził. Francek! Wołóm, coby tyn w arkot przewrzeszczeć. Skąd żeś takiego grata wytrząsł? A on na mnie z pyskiem, że to niy m a żodyn grat, że jeszcze sie byda prosiyła, coby m nie przewiózł. W niedziela po obiedzie Francek pado: Maryjka, zbiyrej sie, jadym u do Trudy na wisiady. No, z miejskiej kympy my jakoś zjechali, ale tam na dole są przeca światła. Francek m usioł stanąć,

światło sie zrobiyło zielone, a mój chłopeczek niy może ruszyć. Auta na zadku już zaczły buczeć, w końcu zaczły nas wymijać. Francek pado: Wylyź, to m nie pociśniesz. Jo jeszcze dobrze klamki niy chyciła, a światło uzaś było czerwone. W końcu ja k iś uczynny człowiek ściągnół nos z tego skrzyżowanio. Potym tyn klam or stoł dwa m iesiące u m e chanika. Wiela od niego zapłacił niy wiym, bo mi tego niy pedzioł. A w niedziela Francek pado: M aryjka, jadym y do Trudy n a wisiady. O niy, Francku, niy ma głupich, jo se pojada autobusym, a ty tam przyjedź. Jo wóm u tej Trudy siedzą, zećmiyło sie, a Francka niy ma, Przyjechałach do dom, a mój chłopeczek pado: Babo, jo te auto chyba sprzedóm. Nale Francek padóm mu któż ci kupi takiego grata? Postawiyli my go na placu i dopiyro teroz mómy z niego pożytek. W bagażniku trzymiymy króliki, pod tym autym m ają nasze psy buda, a w pośrodku kury jajca niesą!

37. Jako to jest z tym skarbnikiem Według starych górniczych legend skarbnik to jest tako tajemniczo istota, kiero bez cołki czas przebywo pod ziemią. Skarbnik właściwie jest istotą niewidzialną, ale czasami pokazuje sie górnikom pod postacią sztąjgra, myszy, żaby abo jeszcze tam czego inkszego. Skarbnik niy siedzi jednako w je d nym miejscu, ale krąży se po całej kopalni i poradzi wylyźć ze ściany, czy nawet wydostać sie spod ziemi. Górnicy boją się spotkania ze skarbnikiem, bo dycko wróży jakieś nieszczęście, przed kierym chce górników ostrzec. U nas w naszych kopalniach, niy wiem czamu, ale nazyw ają skarbnika M atusz. Opowiadoł mi roz s ta rzyk, ja k to M atusz jednego razu życie m u ocalół. Kiedyś podział (abo felezunek, ja k to nasi górnicy godają) był na dole. No i jednego razu stoją se tak chłopy w tym miejscu, w kierym sie zawsze zbiyrali i czekali na swojego sztajgra, żeby podział zrobiół. Naroz patrzą, przychodzi jakiś inny sztajger i pado im: Chłopy, niy stójcie tu, cofnijcie sie stąd. I poszoł. Chłopy pojrzeli na siebie, niy wiedzą, co robić, ale na to szczęście przyszoł zaroz ich sztajger, a ci mo gadają:

Panie sztajger, tu przed chwilą bół taki jedyn i kozoł nóm sie stąd cofnąć. Na dyć jo bych sie musioł z nim minąć, a żodnego żech niy spotkoł! Pado sztajger. Chłopy, wiycie co, pójdźcie lepszy stąd, mnie sie tu coś niy podobo. Chłopy sie stam tąd wycofali i niy trwało długo, a w tym miejscu ze stropu spod wielki kam ień i jakby tam stali bółby ich przygniótł. Górnicy potym godali: To M atusz nos ostrzegł. Opowiadoł też starzyk, że ja k bół jeszcze młodym synkim i zaczón n a dole robić, to w tych chodnikach pobłądziół, niy wiedzioł, kierym chodnikiem pod szyb sie dostać, dość długo tak chodziół i ja k na ujm a żodnego niy spotkoł, żeby sie spytać. Naroz dziwo sie, daleko przed nim w chodniku światełko świeci. Myśli se: Pewnie też ktoś spóźniony pod szyb jeszcze idzie. Puściół wom sie za tym światełkiem i tak go to światełko pod sóm szyb zakludziyło i sie straciyło. Starzy górnicy godali mu potym: To M atusz cie prowadziół. Są jeszcze roztom aite inne godki o skarbnikach. O tym, jak to dowoł ubogimu grudka węglo, kiero zam ianiała sie w złoto, pokazywoł, ja k są w ziemi skarby ukryte, abo pomogoł im fedrować; niy śmieli

jednak o tym górnicy nikomu sie chwolić, bo mogli by to życiem przypłacić. Niy wiym, jak to z tym skarbnikiem doprowdy jest, ale coś w tym jednak musi być, bo żodyn górnik na dole niy zagwizdo, bo wiy, że mogłyby od M atusza bez pyszczysko dostać. I żodyn sta ry górnik niy skrzywdzi na dole myszy, żeby czy innego żyjątka, bo przeca pod tą postacią może być ukryty skarbnik. 38. Jak to utoplec Hanysowi doł nauczka Między Świerklanami, z kierych to pochodzi mój tatulek, a Połomią jest stow. I kiery chce ze świerklańskiej kolonije roz dwa do Połomi sie dostać, musi wele tego staw u iść. Dzisio o tyn stow żodyn niy dbo, ale downij było w nim wody dużo, a szczupaki i karpie były tam takie wielkie ja k mietły. Zaroz blisko groble w tym stawie było pidło, bez kiere woda spuszczali, ja k chcieli ryby na święta pochytać. Na tym pidle siodowoł se utoplec. Jo tam utoplca nigdy niy widziała, ale mój nieboszczyk starzyk godali, że to bół tak i m ały syneczek, okropnie chudy. Mioł obleczone czerwone galoty, zielono

jakla i modry kłobuk. Siedzioł se dycko na tym pidle i z kapsów wyciągoł roztom ajtne fyborki i sznurki zielone, czerwone, strokate i Pónbóczek tam wiy jeszcze jakie. Ja k kiery szoł groblą, to tyn utoplec ślazował z pidła, zastawioł m u droga, wciskoł mu te faborki i wołoł: Kup se faborki, kup se sznurki, czerwone, zielone, modre za jajco, za kraiczek chleba! Jak tyn istny kupiół se faborki, abo te sznurki, to m u już dowoł pokój i kraiczek chleba, abo jajco styrkoł do kapsy. Ale jak tyn istny niy chcioł kupić, toście mógli widzieć, co z nim wyprowioł. Był wóm też w Połomi taki jedyn chłop, Hanys mu było. Mioł sie za ogromnie mądrego i niczego sie niy boł. Roz se też Hanys w szynku u Klimensa porządnie popiół i już dość nieskoro, po cimoku puściół sie ku chałupie. Chłopy m u godali: Ty, H anys, niy chodź kole staw u, idż se lepszy za drogą, bo tam na pidle siedzi utoplec i bydzie ci chcioł faborki sprzedać, a ja k niy kupisz, to cie we wodzie zatoplo. Abo wiysz, H anys padali chłopi weż se od Klimensa sztwierciok gorzołki, dej sie mu napić, to ci możno do pokój. Ale Hanys, jak to Hanys. Co! padół jo utoplcowi gorzołki móm dać? Na, wy pierony głupie! Dyć bych se ją woloł sóm wypić.

Niy, to niy! Padają chłopy. Jakeś taki mądry, to rób, co chcesz. I niy padali już nic. Hanys, na przekór, poszoł se kole staw u do chałupy. Ćma była, ale miesiączek trocha świyciół. Idzie se idzie i ja k wyloz n a grobla dziwo sie, a tu taki syneczek zeskakuje z pidła i wali prosto ku niymu, i zaczyno styrkać do ręki te jego faborki. H anys chcioł go m inąć, a tyn m u droga zastępuje i godo: Kup se faborki, kup se sznurki! Hanys nic, jyno idzie, ale pokroczyć niy może, bo tyn cięgiem mu sie pod nogami szwędo. Znerwowało to Hanys a i pado: Patrz sie stracić, usm arkańcu jedyn, bo ja k cie prasna w tyn głupi pysk, to sie w tym stawie znojdziesz. Jak też to Hanys powiedzioł, to utoplec plusk do wody, a woda chlust na miłego H anysa i spłukała go do stawu. Hanys sie chce z wody wygramolić, ale co głowa dźwignie, to mu ją utoplec pod woda wciśnie. Hanys bół chłop fest, a ni żodyn ułomek, ale dechu mu już brakowało, bo co jyny dech chycioł, to go utoplec za głowa i pod woda. Szarpali sie tak aż do rana. A rano trefiół tam na H anysa mój starzyk, kiery wele staw u dycko krowa pasoł. Przeżegnoł miłego Hanysa krzyżem świętym i Hanys wylozł ze staw u, ubabrany, utoplany, fajfka straciół,

a pruł ku chałupie aż sie za nim kurzyło. A ze trzcin, co rosły w staw ie, lecioł ku Hanysowi głos: Ha, ha, ha, Hanysku, a przydź zaś jutro, to se potańcujemy! Ale Hanys już kole staw u niy chodziół, a ja k już musioł iść, to se broł do kapsy jajce, abo kraiczek chleba. A w świerklańskim szynku to sie Hanys długo niy pokazował, bo go było gańba przed chłopami, że go utoplec tak wyszykowoł. (wg Brunona Strzałki) 39. O utoplcach, co w młynorzo- wym stawie m iyszkały Jak żech była m ałą dziołszką, toch ogromnie rada słuchała, jak starzy ludzie o utoplcach i roztom ajtnych innych straszkach godali. To też niykiere te opowieści jeszcze pamiętom. Bół w jednej wsi młyn wodny, a w stawie wele młyna miyszkały utoplce. A ogromne gizdy z nich były. We wieczór, po cimoku każdy sie boł wele tego młyna iść, bo nigdy niy było wiadomo, co tym utoplcom do głowy strzeli. Ale młynorzowi i jego rodzinie pomogali, tóż wiodło im sie dobrze i ogromnie se tych utoplców chwolyli. Dochodziyły młyno-

rza słuchy, że tego czy innego utopce po stawie posmykały, ale on w to niy chcioł wierzyć, bo przeca jymu krzywdy niy robiyły. We wieczór to naw et na wysiady do młyna chodziyły, żeby se w karty z młynorzem pograć. A tam kaj siedziały było dycko mokro. A jak młynorz niy mioł czasu z nim i grać, to siodały na grobli i czekały, skoro kiery pójdzie. Taki utoplec obleczony w czerwone galotki i modro jakielka z daleka wyglądoł ja k jaki syneczek, ale siła mioł ogromnisto. Jednego razu idzie se taki jedyn, W incynt mu było, groblą, a tu patrzy jakiś niepodarek mu droga zastępuje i pado mu: Pódź w zapasy! Tyn sie fuknął, chcioł go minąć, ale utoplec łaps go ze zadku i uzaś woło: Podź w zapasy, obejrzymy, kto je s t mocniejszy! Znerwowało to chłopa i pado: Tóż pódź! Utoplec łapsnął miłego pana b ratk a w pół i chlast nim o zimia, i pado: Tu mosz roz! A teroz ty. Wincynt chyciół utoplca, chlasnął nim o ziemia i też pado: Tu mosz raz! Utoplec drugi roz sie z chłopem zmierzół i pado:

Tu mosz dwa! Chłop też łapsnął utoplca, strzelół nim o ziemia i prawi: Tu mosz dwa! Oglądo sie, wele niego już dwa utoplce stoją, łapły Wincynta, prasły nim o ziemia i padają: Tu mosz trzy. Chłop już teraz miół co robić z nimi dwoma, ale jakoś im doł rady i pado: Tu mocie roz! A utoplce na niego: Dyć żeś mioł powiedzieć: trzy! O niy! On im na to. Taki głupi to jo niy ma, dyć was, wy pierońskie gizdy, by tu zoroz trzech było! Ale utoplce niy są radzi, jak sie na nich przeklino, tóż sie znerwowały i wciągły W incynta do stawu. Byłyby go możno utopiyły, ale mioł borok szczęście, bo prawie wóm tam tędy szoł ksiądz do chorego. Widzi, co sie dzieje i pokropiół tych utopców święconą wodą. Byście mogli słyszeć, jakie te utoplce larm o zrobiyły, ale chłopa zaroz puściyły. A potem to przez sześć dni sie z tego staw u kludziyły. Ludzie widzieli w nocy, ja k jakieś wozy wyjeżdżały z tego s ta wu, jechały kajś, niy widomo kaj, bo w tym poświęconym staw ie ju ż m ieszkać niy mogły. A ja k

sie utoplce wykludziyły, to i młynorzowi p rz e sta ło sie dobrze powodzić. 40. Dwaj młynorze W jednej wsi były dwa młyny na woda. Jedyn był na jednym końcu wsi, a drugi na drugim. Jednymu młynarzowi powodziyło sie bardzo dobrze, a drugiemu szło kiepsko. A niy dość, że m u kiepsko szło, to jeszcze bół tak pragliwy, że jak by mógł, to by piechty złotek do Krakowa gnoł. We środku wsi była karczm a i tam to sie często oba młynorze spotykali. Jednego razu siedzą se tak przy piwie i ten biydny młynorz pyto tego bogatego: Słuchej, po jakiym u ci tak dobrze idzie? Oba młyny mómy, oba m ąka mielymy, a ty mosz d o statek, a jo go niy móm. Bo widzisz, chłopie, jo móm pomocnika, ta kiego małego utoplca. Siedzi se pod m łyńskim kołem i pomogo mi go obracać, a jo m u za to jeść dowóm. A skąd żeś go wytrząsł? pyto tyn pragliwy. Ja, to go mój ojciec od twojego ojca w karty wygroł. No, tóż tyn pragliwy kombinuje na wszystkie strony, ja k by tu od niego tego utoplca odegrać. Aż

w końcu udało mu sie jakoś wciągnąć go w gra, w oczko grali, a że tyn pragliwy cyganił, aż sie za nim kurzyło, tak tyż tego utoplca wygroł. Zakludziół go do swojygo młyna, wciepoł pod młyńskie koło i pado mu tak: Słuchej, giździe zatracony, tak co mi bydziesz pomogoł, bo jak niy, to mnie popamiętosz! I niy myśl se, darmozjadzie, że ci byda jeść dowoł, tam są w stawie żaby! Utoplec sie nic niy odezwoł, jyno sie zabroł do roboty. Młynorz we wieczór przyszoł do dom, zagląda do ruły, kaj m u baba dycko jodło zostawiała, a tu garce puste. Zaczón larmo robić, kaj mo jedzenie, a na drugi dzień uzaś to samo, jyno delówka wele pieca była dycko mokro. Aż w końcu baba niy zdzierżyła tego larm a w chałupie co noc, schowała sie za komoda i podglądo, kto też to jadło w garców wyjodo. Naroz patrzy, a tu mały utoplec idzie i do jodła sie zabiyro. Baba narobiyła wrzasku, utoplca na dwór wyciepła, i jak chłop z karczmy przyszoł, to wieczerza była. Ale utoplce są mściwe. N a łące niedaleko młyna pasły sie dwie młynorzowe krowy. A była na tej łace tako mało przykopka, kaj dycko krowy poili. I wierzcie, abo niy, ta nąjtłuścijszo krowa poradziół ten utoplec w tej przekopce utopić.

I wrócił [utoplecj do tego młynorza, kaj mu było dobrze, kaj mu zawsze pojeść dali i żodyn na niego niy wrzeszczoł. 41. [Kiejś ludzie...] Kiejś ludzie, jak to jeszcze telewizorów niy było, wieczorami sie schodzili i ogromnie radzi o roztom ajtnych straszkach godali. Wiycie, jo też jako m a łe dziecko dycko tego słuchała, a potym toch sie boła usnąć, coch sie ta k tych straszków boła. Opowiem wóm coś z tego, coch zapam iętała. Francik, mój ujec, wracoł jednego razu do chałupy od swojej Franculki siostrzyczki, a że było cima i sipioł dyszcz, to dali m u karbitówka, coby mu sie lepszy na kole jechało. Bo Francik, synek bogaty, mioł przeca koło. Jak przyjechoł ku kapliczce, co to kole niej ju ż niejednego p o straszyło, to światło zam iast mu świecić w przodek, zaczło mu świecić na boki. Ślozł z koła, przepucowoł szybka, bo myśloł, że m u sie czym zalepiyła i jedzie dalej. A światło ja k na boki świeciło, tak świeci dali. Pojrzoł na bok, a tu kole koła jakby dno z beczki sie kulo, równo z nim. Uzaś ślozł z koła, żeby obejrzeć, co to jest, ale nic niy widać. Jedzie dali, a tu naroz z tego koła zrobiół

sie pies. Czym warciej jechoł, to pies prędzej lecioł. Francik se myśli: Przeca niy byda sie psa boł! W rzasnął se na niego, wtedy to tyn pies doł m u sie we znaki zerwoł sie taki wiater, że zdowało sie, że stromy razem z korzniami powyrywo, sóm borok niy wiedzioł, jak sie do dom dostoł. 42. [Mój starzyk opowiadali...] Mój starzyk opowiadali, ja k to za młodu grywali na klarnecie w takiej jednej kapeli, co to n a m uzykach do tań ca przygryw ała. Jednego r a zu wracają w nocy z muzyki, naroz patrzą, pod dębem siedzi taki panoczek dość piyknie obleczony. Zawołoł ich do siebie i pado im, coby m u grali, to im bydzie płacił. No, tóż m uzykanty se siedli kole niego, czopka na środek położyli i zaczli grać. A co jedyn kąsek zagrali, to im tyn panoczek wciepowoł do tyj czopki jednego tw a rd e go. M uzykanty sie radowali, że im tych twardych w tyj czopce przybywo, ju ż se każdy z nich r a chuje, co se za to kupi, a tu naroz panoczek znikł. Jak sie chłopy spamiętały, to sie okazało, że siedzą wszyscy na czubku dębu, a w czopce zam iast tw ardych je s t pełno dębowych liści.

43. [Starzy ludzie powiadają...] Starzy ludzie powiadają, że w samo połednie w polu sie robić niy powinno. Tak też mojego starzyka sąsiad Gębala m u było mioł gnój na polu do rozciepanio. A że sie po drodze do starzyka stawół, zasiedzioł sie. Toteż w sam o połednie dopiero zaczón tyn gnój rozciepować. Naroz znod sie kole niego taki mały chłopek i pada mu: Dej widły, to ci kidnym, dej widły, to ci kidnym... Pado m u Gębala: Stroć sie giździe mały, a niy zawadzej! Ale co sie obróci, to tyn chłopek m u zaś droga zastępuje. W końcu go to znerwowało, pociep te widły i pado: Chcesz, to rozciepuj, jo se ida pojeść! Uszoł kęsek, obejrzoł sie a tyn gnój to wóm aż furgoł po tym polu, co m u to tak prędko szło. Ucieszół sie Gębala, że tak lekko bydzie mioł gnój rozciepany. Ale jak pojodł i przyszoł nazod n a pole, to okazało sie, że wiela sóm zrobiół, tela było rozciepane. 9 Pióropusz.. 129

44. Jak to z Alojzowym graniem było Miyszkoł wóm u nas we wsi taki jedyn chłop. Alojz mu było na miano. Ogromnie piyknie poradziół grać na skrzypkach. Jak był jeszcze takim małym bajtlem, to se skrzypki z deski wyrzazoł, sąsiadowemu koniowi z ogona trocha włosia wytargoł i groł. A jak urósł większy, to poszoł do gospodorza na służba, pora groszy przyrobiół i kupiół se prawdziwe skrzypki. I wtedy to jeszcze piykniejszy groł. Jako karlusek grywoł ju ż po m uzykach, bo w całej okolicy niy było lepszego m uzykanta od niego. Lata mu już doszły, a Alojz o żyniaczce niy myśli, do żodnej dziołchy na zolyty niy chodzi, widać tym swoim skrzypkom bardziej pszoł jak dziołchom. W końcu m am ulka na niego wsadziyli: Alojz żyń sie, bo jo ci wiecznie tych koszul prać niy byda, a młodo gospodyni w chałupie tyż potrzebno. Trocha sie synek opiyroł, ale w końcu namówiyli m u dziołcha, Tekla jej było i weselisko zrobiyli. Jak sie Alojz ożyniół, to przez jakiś czas po muzy-

kach niy chodziół, grywoł trocha n a skrzypkach swojej babeczce, ale w końcu poczło mu tego granio brakować. A ludzie m u też spokoju niy dowali, kożdy chcioł, żeby na jego weselu Alojz na skrzypkach zagroł. Tóż Alojz poczón uzaś po muzykach chodzić. Mało kiedy babeczka go w nocy pod pierzyną miała, czasem sie z nim i powadziyła, ale w końcu pado se: Trudno, darmo, tak i to ju ż widać los m uzykanta i jego baby. A przy tym graniu to tyż Alojzowi sie byle co przytrefiyło. Idzie jednego razu w muzyki do dom, a musioł iść wele takiego stawu, dziwo sie, jakiś panoczek pod dębem siedzi. Zaciekawiyło to Alojza, skąd sie taki piyknie obleczony panoczek pod dębem wzión i to w środku nocy. A tyn go woło do siebie i pado mu, coby m u groł, to mu bydzie płaciół i pokozoł mu pełno gorść piyniędzy. Alojzowi spać sie chciało, ale pokusa była większo, zaczon grać. Naroz zaglądo, a tam kaj kiedyś był stow, jest teraz piykno sala i pełno por tam tańcuje, tóż groł jeszcze piykniejszy, a panoczek mu do kapsów pieniądze strykoł. Jak rano przyszoł do dom, to pado: Babeczko, jeszcze żech ci tela pieniędzy za grani niy przyniósł ja k dzisio. Sięga do kapsów, a tam pełno dębowych liści.

Baba sie z niego wyśmioła, że sie chyba pod tym dębem zdrzymnął i mu sie to wszystko śniyło. Innym razem nasz Alojz przyszoł z muzyki do dom, lygł se i spi. Tekla rano stowo, zaglądo, nigdzie skrzypków niy ma, a dycko ich Alojz na stole kłodł, bo ich mioł w ogromnym poszanowaniu. A wele stoła stoł podkład kolejowy. Budzi chłopa, pado mu: Alojz, nale kaj mosz skrzypki? Na, wele stoła stoją, bo jakiś żech słaby przyszoł i niy poradziół żech na stół ich dźwignyć. N a dyć Alojz, wele stoła stoi podkład kolejowy! Alojz z łóżka wyskoczył i ja k bół w spodniokach, tak na dwór wystrzelół. Baba zdziwiono myśli, co m u sie to stało, dyć za jakiś czas przychodzi z gębą wyśmiotą i ze skrzypkami pod parzą i pado: Widzisz, babeczko, jo żech sie zaroz kapnął, jak żeś mi tyn podkład pokozała. Jo niy poradziół nijak przeleźć przez ten nasyp kolejowy. Coch sie wydropoł do góry, to uzaś żech zjechoł na dół, no a skrzypki razem ze mną. I po kierymś tam razie zam iast skrzypek podniósł żech podkład. I m usza ci pedzieć, żech se przez cołki czas myśloł, że te skrzypki niesa, jyno były takie ciężkie, tóż żech se je ciepnął na ram ia i teraz to mnie okropniście boli. Tekla m u ram ie wyszm arow ała i potem to mieli

przez miesiąc z czego ogień skłodoć, bo przeca z tym podkładem ju ż nazod niy szoł. Dużo by było godki jeszcze o Alojzie, ale dejmy mu pokój, bo borok już niy żyje. Ale starsi ludzie, jak sie we wieczór zeńdą, to se ogromnie radzi o Alojzie wspominają, a co żech z tego zapam iętała, to żech wóm teraz opowidziała.

Posłowie Obowiązujące normy języka literackiego sprawiają, że każda publikacja tekstu pisanego gwarą wymaga od edytorów udowodnienia jego wyjątkowości. Ta stara konwencja łączy się niekiedy z inną, nakazującą tłumaczenie gwary na język ogólnopolski i wynika z charakteru pierwszych zainteresowań kulturami ludowymi. Zwrócenie uwagi na istnienie tych kultur w okresie romantyzmu wpłynęło na pojawienie się i ugruntowanie tezy o swoistej barierze, która oddziela anonimowego twórcę od potencjalnego czytelnika. Początkowo kulturę ludową utożsamiano z kulturą chłopów. Dopóty taka identyfikacja odpowiadała prawdzie, nie istniała potrzeba teoretycznego określania specyfiki tego zjawiska. Uznawano bowiem, że w społecznościach względnie izolowanych, pozbawionych zgubnego wpływu cywilizacji, zachowały się w czystej postaci najcenniejsze cnoty narodowe, gwarantujące powrót do dawnej świetności. W takiej atmosferze rozwijano inicjatywy zbierania wytworów chłopskiego rzemiosła, opisów tradycyjnych zwyczajów, a przede wszystkim tak zwanej literatury ustnej.

Utożsamienie ludu z mieszkańcami wsi zaczęło w drugiej połowie stulecia pełnić funkcję dydaktyczną konserwatyzm chłopski przeciwstawiano między innymi radykalizmowi robotniczemu lub indyferentyzmowi moralnemu ludzi ze społecznego marginesu. Ale z czasem nastąpiło rozszerzenie pojęcia kultury ludowej na kultury różnych grup nieelitarnych. W międzyczasie straciła ona swój charakter stanowy, jej zakres się zmienił, ale jednocześnie wzrosła sfera wzajemnych oddziaływań między tym co, tradycyjnie ludowe, a tym co elitarne. Migracje, stopniowa likwidacja analfabetyzmu, szerszy dostęp do udogodnień cywilizacyjnych sprawiły, że coraz częściej pierwszoplanowym wyznacznikiem tego, co ludowe okazywała się gwara. Człowiek nie mówiący na co dzień językiem literackim, pozbawiony wykształcenia lub ograniczający je do kilku klas szkoły powszechnej określał tym samym swoją przynależność kulturową. Stratyfikacja taka nigdy nie była w pełni oczywista ze względu na szereg zjawisk pośrednich. Awans społeczny zezwalał na przyswojenie reguł innych kultur środowiskowych, ale nie zawsze wiązał się z wygubieniem wzorów idealnych, tradycyjnej symboliki i emocjonalnych postaw pozytywnych lub negatywnych wobec kultury macierzystej. Ludowość stała się swoistym przedmiotem przetargu. Z jednej strony wskazywano na jej zasługi w ocalaniu narodowych tradycji, z drugiej upatrywano w niej symbolu irracjonalizmu i zacofania cywilizacyjnego. Pojawiały się okresowe mody na wytwory inspirowane sztuką ludową. Szacunek dla rozwiązań technicznych czy medy

cznych, wspartych wielowiekowym doświadczeniem, często ustępował powierzchownym obawom przed zgubnym wpływem zabobonów lub zamieniał się w ckliwy i sentymantalny zachwyt dla czystości i prostoty. Relatywnie zwarty system tradycyjnych, regionalnie zróżnicowanych kultur chłopskich, stanowiący podstawę samoistego rozwoju i podglebie zmian wymuszonych efektami industrializacji, z czasem został poddany presji zewnętrznych ocen, dość gwałtownym procesom reedukacyjnym, wzrastającym wpływom cywilizacji technicznej. Kultura ludowa, rozumiana tu w dalszym ciągu jako kultura warstw nieelitarnych, znajdowała kolejnych interpretatorów, wywodzących się najczęściej spoza jej obszaru lub co także nierzadkie genetycznie i formalnie z nią związanych, ale z wyboru przechodzących na pozycje apostazji. Stopień obiektywizmu zawarty w tych ocenach był w dużej mierze uzależniony od aktualnie obowiązującego paradygmatu naukowego, od zakresu i głębi poznania opisywanej kultury, od doraźnych i dalekosiężnych celów jej badania, od intelektualnej sprawności interpretatora i przyjętych przez niego założeń merytoryczno-metodologicznych. Trudno się więc dziwić, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat pojawiały się tezy o trwaniu, zaniku lub rozmyciu kultury ludowej, o jej konserwatyzmie i zdolnościach kreacyjnych, o autentyzmie i pozoranctwie, oryginalności i naśladownictwie, etc. W każdej z tych opinii jest jakiś element prawdy. Analizy kultury ludowej cechuje tendencja do ekstrapolacji ocen, prawdziwych w odniesieniu do pojedynczego zjawiska, na całość wielo

warstwowego kompleksu, powiązanego wewnętrznie skomplikowanymi relacjami. Od momentu, gdy struktura ta w większym stopniu poddana została działaniom zewnętrznym jej poznanie jest jeszcze trudniejsze. Zwiększona alternatywność rozwiązań formalnych, problemy wynikające z poszerzonego inwentarza zadań, relatywizacja systemu ocen i ich optymalizacja pod wpływem kontaktów z innymi grupami środowiskowymi etc. spowodowały, że tradycyjne kultury ludowe uległy swoistemu rozszczepieniu. W swojej strukturze głębokiej, manifestowanej między innymi w procesie wychowania młodego pokolenia, nadal wspierają się na tradycyjnym systemie aksjologicznym, inwariantnych treściach i zasadzie optymalizacji. Stale obowiązuje imperatyw przekazywania dzieciom tych wartości, które ich rodzice otrzymali w procesie socjalizacji. Zmieniają się jednak formy i zakres metod nauczania, a dawne struktury niejednokrotnie trudno rozpoznać w nowych, zmodernizowanych postaciach. Część bagażu kulturowego ulega zapomnieniu, w jego miejsce pojawiają się nowe zjawiska, niekiedy o charakterze uniwersalnym, wynikającym ze współczesnych możliwości komunikacyjnych. Rola kultur ludowych, ich przeobrażenia, będące wynikiem zarówno naturalnego rozwoju, jak i obcesowości wpływów zewnętrznych sprawiły, że refleksja nad tą zmianą pojawiła się w ośrodkach naukowych wielu k rajów Europy. Ze względu na specyfikę narodową i zróżnicowany stosunek do niejednakowo pojmowanej ludowości wnioski płynące z tych badań nie zawsze są zbieżne. W tym kontekście należy podkreślić znaczenie dorobku

polskich etnografów i folklorystów. Ich wielokierunkowe wysiłki zostały już częściowo skodyfikowane i opisane. [Damrosz J., 1988.] Natomiast korelacja tych prac z trendami obowiązującymi antropologię, folklorystykę i etnografię w innych krajach europejskich wymaga odrębnych starań. W tym miejscu chcemy przywołać tylko niektóre stanowiska, znamienne dla intelektualnego klimatu, w ja kim kształtowała się powojenna refleksja nad przemianami kultur ludowych w Europie środkowej. Szczególnie ważne wydają się poglądy reprezentowane przez Hermanna Bausingera, Józefa Ligęzę i Karola Daniela Kadłubca. Arbitralność naszego wyboru częściowo wynika stąd, że Tybinga, Ostrawa i Katowice, ośrodki reprezentujące w istocie trzy odmienne zaplecza etniczne, stworzyły każdemu z tych badaczy charakterystyczny kontekst kulturowy, pozwalający na utrzymanie niezbędnego dystansu wobec przedmiotu badań. Elitaryzm Bausingera, budowany między innymi na fascynacjach kulturą francuską, w części korespondował z racjonalizmem Ligęzy, absolwenta wydziału filozoficznego krakowskiego UJ, oraz dwukulturowością Kadłubca. W kręgu ich zainteresowań znalazły się zbliżone, choć nie zawsze tak samo interpretowane, zagadnienia poznawcze. Wymienić tu należy problematykę kultury ludowej w ujęciu monograficznym, uznanie dla nowoczesnych badań terenowych i płynącej z nich refleksji teoretycznej oraz traktowanie tekstów folklorystycznych nie tylko jako zjawisk autonomicznych arystycznie, ale także jako istotnego źródła wiedzy o całokształcie kultury.

Związany z uniwersytetem w Tybindze Hermann Bausinger już w latach sześćdziesiątych publikował prace poświęcone analizie szeroko rozumianej ludowości w relacji do świata techniki. Pisał o jej roli w społecznościach industrialnych. [Bausinger H., 1961]. Omawiając sytuację niemieckiej kultury chłopskiej w nowych warunkach, jakie wynikały ze zmian cywilizacyjnych, podkreślał swoistą sztuczność jej współczesnych przejawów. Zainteresowały go mechanizmy i funkcje przekształceń wielowiekowej tożsamości. Analiza ta prowadziła, zdaniem niemieckiego badacza, do wyłonienia pewnego zespołu zjawisk, z którymi w nowych warunkach ludowość musiała się identyfikować. Bausinger [1966] dostrzegał odstępstwo od tradycyjnych wzorów, sentymentalne spłycenie treści kulturowych oraz tendencję do koniunkturalnej restauracji dawnych wartości, którą za Hansem Moserem [1962] nazywał folkloryzmem. Reakcją na nieuniknioność imitacji czy to imitacji kultur elitarnych, czy swojej własnej przeszłości stała się charakterystyczna dla współczesnej kultury ludowej ironia. Poczucie wstydu i wynikający z niego wybór między imitacją a ironią, między fałszem a sarkazmem steruje, zdaniem Bausingera, losami tej kultury. Omawiając jego poglądy Gerard Kloska pisał: Reakcja antysentymentalna przekroczyła dawne bariery stanowe: parodie są równie popularne przynajmniej wśród młodych w środowisku chłopskim jak i robotniczym. Kultury ludowej nie można już zdefiniować społecznie. To właśnie załamanie się horyzontów

wywołało ironię. W izolowanych kulturach stanowych ironia nie jest ani potrzebna, ani możliwa. Dopiero zerwanie historycznych, przestrzennych i społecznych horyzontów wydało nietykalne dotąd wartości na pastwę ironii. Ironia w kulturze ludowej jest czynnikiem kompensującym tendencje restauracji dóbr kulturowych w historycznych i imitacyjnych kształtach, rozluźnia ona system imitacji, nie likwiduje go jednak całkowicie.,, [G.Kloska 1969, s.318 ] Józef Ligęza, etnograf i historyk, czołowy znawca kultury Śląska, prezentował w tym samym czasie stanowisko mniej radykalne. Obserwując oczywisty rozpad tradycyjnego stylu życia oraz efekty kontaktów społeczności lokalnych z narastającą presją wpływów zewnętrznych, nie ograniczył się do rejestracji przejawów zmiany. Zainteresował go raczej stopień trwałość i dawnych struktur, ich siła oporowa, a niekiedy wręcz agresywność wobec wpływów zewnętrznych. Tym bardziej, że w przypadku Śląska proces ten rozpoczął się wcześniej niż w innych regionach Polski. Takie pojęcia jak sentymentalizm czy ironia, nie mieściły się w naukowym warsztacie Ligęzy. Kładł raczej nacisk na potrzebę racjonalnego poznania treści kulturowych, a ukonkretnione manifestacje postaw psychologicznych skłonny był zaliczać do sfery historycznie zmiennych mechanizmów adaptacyjnych. Wstyd i dystans wobec własnej kultury, nieustannie konfrontowanej z nowymi, atrakcyjnymi wzorami, traktował Ligęza jako ważne źródło zmiany. Interesowały go jednak konkretne próby zminimalizowania skutków dyskomfortu wywołanego takim zderzeniem.

Obserwowany na co dzień chłopski wstyd owocował zmianą stroju, unikaniem gwary, rezygnacją z całego szeregu zachowań etykietalnych etc. W przeciwieństwie do Bausingera, poszukującego jednej, literackiej formuły na ten kompleks zjawisk, Ligęza inwentaryzował szczegółowe przejawy zmiany kulturowej, ustalał jej głębię, zakres i tempo. Nie oznacza to, że obce mu były teoretyczne przemyślenia na temat współczesnych form ludowej świadomości. Ich przejawów upatrywał jednak nie tyle w sferze reakcji psychologicznych, ile w tematyce i strukturze określonych wypowiedzi słownych. [Ligęza J., Żywirska M., 1964] Przypisując kluczowe znaczenie tekstom literackim, jako ogniskującym zwerbalizowaną wiedzę o kulturze, podjął Ligęza ambitne zadanie etnograficznej inwentaryzacji całokształtu śląskich podań i opowieści górniczych. Poświęcił temu zagadnieniu kilka poważnych studiów. ILigęza J. 1958, 1968, 1972a. Dokumentują one zmianę, jaka zaszła w repertuarze twórców ludowej literatury ustnej w zderzeniu z nowymi warunkami cywilizacyjnymi, odmiennością norm estetycznych i formalizacją reguł życia społecznego. Przygotowanie zawodowe Ligęzy pozwalało mu na sporządzanie okresowych diagnoz stanu śląskiej kultury ludowej. Potrafił ocenić trwałość jej struktury, a jako humanista rozumiał tragizm wynikający z napięcia między zinterioryzowaną presją tradycji a naciskiem zewnętrznych propozycji. Tym bardziej, że stale wzrastające tempo tych ofert nie każdemu pozwalało na ich zracjona

lizowaną ocenę. Swoim niekłamanym autorytetem Ligęza wspierał więc te przejawy ludowych inicjatyw, które pozwalały zwykłemu człowiekowi zachować szacunek dla własnych zwyczajów. Pozostawał w stałym kontakcie z amatorskimi zespołami artystycznymi, z chórami i teatrami. Uczestniczył w uroczystościach wiejskich. Nie był w tym odosobniony. Na Śląsku ten typ udziału inteligencji w życiu społecznym miał długą tradycję. Znajomość potrzeb, aspiracji i przymusów twórczych zaowocowała w połowie lat sześćdziesiątych koncepcją stworzenia nowoczesnej instytucji, która pozwoliłaby na realizację silnie zakorzenionych ludowych ambicji artystycznych. Wierny swoim kulturologicznym zainteresowaniom Ligęza był jednym z inicjatorów i współorganizatorów ruchu gawędziarskiego. Istotne wsparcie intelektualne dla tego przedsięwzięcia tworzyli językoznawcy Alfred Zaręba i Stanisław Bąk. Towarzyszył im Karol Daniel Kadłubiec, polski folklorysta z Zaolzia. Związany z ośrodkami naukowymi w Ostrawie i Pradze, ale także w Warszawie, Opolu i Katowicach stał się Kadłubiec swoistym łącznikiem między tymi środowiskami. Jego akceptujący stosunek do kultury ludowej był wsparty racjonalizmem poznawczym wypływającym ze znajomości metod etnograficznych, folklorystycznych i socjologicznych, podporządkowanych opcji literaturoznawczej. Stały kontakt z polskim ludoznawstwem i czeską folklorystyką, życie na kulturowym pograniczu, świadomość specyfiki kultury śląskiej jako chłopskiej kultury racjonalnej, istniejącej od renesansu w bezpośrednich związkach

z kulturami elitarnymi różnych narodów stworzyły Kadłubcowi nie tylko optymalne warunki pracy badawczej, ale i motywację dla wyjątkowej otwartości na złożone problemy hermeneutyki kulturowej. Zaowocowało to koncentracją zainteresowań poznawczych na zjawisku spontanicznego ludowego gawędziarstwa. W końcu lat sześćdziesiątych Kadłubiec przygotowywał monografię twórczości cieszyńskiego gawędziarza Józefa Jeżowicza. [Kadłubiec K.D.1973]. Nic więc dziwnego, że chętnie włączył się w inicjatywę katowicką i brał czynny udział w przygotowywaniu pierwszych gawędziarskich przeglądów. Wbrew diagnozom Hermanna Bausingera przeglądy te udowodniły, że między sentymentalizmem a ironią, między imitacją kultur elitarnych a imitacją własnej historii istnieje jeszcze szacunek dla wielu tradycyjnych wartości, traktowanych jako podstawa identyfikacji kulturowej. Po przeszło dwudziestu latach dorobek Bronisławy Brewińskiej potwierdza słuszność przedsięwzięcia organizacyjnie łączonego z działalnością Towarzystwa Kultury Teatralnej. Specyfika śląskich przeglądów gawędziarskich, sprawiająca, że forma ta zachowała przez długi czas swoją wartość, motywowana jest dwoma zasadniczymi czynnikami. Pierwszym i podstawowym jest dominacja i realna trwałość kultury ludowej w tym regionie. Drugi wiąże się z rzetelnością i powagą organizatorów tego przesięwzięcia. Zachęcenie gawędziarzy do udziału w przeglądach pociągało za sobą określone konsekwencje. Chętnych nie

brakowało tradycja teatrów ludowych była w tym regionie bardzo silna. Jednak występy indywidualne, zwłaszcza w okresie, gdy monodram profesjonalny zdobywał dopiero popularność, wiązały się z ryzykiem. Oczywiste problemy wynikały z zamiany skromnej izby, w której uprzednio opowiadano gawędy, na scenę, wymagającą innych środków ekspresji. Pojawiło się niebezpieczeństwo ośmieszenia kultury ludowej i odebrania osobistej godności nieprofesjonalnym narratorom. Stąd jednym z istotnych zadań organizacyjnych, realizowanych w trakcie imprez katowickich, było zapewnienie przeglądom kameralności, pozbawienie ich cech konkursu, potraktowanie jako partnerskich spotkań i okazji do dialogu kultur. Jurorzy, nazywani tak ze względów administracyjnych, tworzyli w istocie radę naukową. W jej skład wchodzili zawsze pracownicy naukowi (Stanisław Bąk, Alfred Zaręba, Józef Ligęza, Marian Mikuta, Daniel Kadłubiec, Dorota Simonides, Józef Burszta, Bogusław Linette, Teresa Smolińska i inni). Łączyła ich znajomość tradycyjnej kultury Śląska, zrozumienie ludowej konwencji i wynikające z tego poczucie odpowiedzialności. W efekcie unikano instruktażu, zachowano otwartość na twórcze propozycje. Zdzisław Pyzik, Stanisław Wilczek i Aleksander Widera, podzielając te intencje i torując prezentowanym treściom drogi do środków masowego przekazu, dbali o unikanie przerostów ekspozycyjnych, o umiar i optymalne formy popularyzacji. Nad utrzymaniem klimatu życzliwości oraz sprawnym pokonywaniem wszelkiego typu kłopotów organizacyjnych czuwała Otylia Czemy-Antoniewicz, wieloletnia kierowniczka biura,

z czasem honorowy prezes katowickiego oddziału Towarzystwa Kultury Teatralnej. * Połączenie gestii naukowej z siłą inicjatywy społecznej przyniosło plon w postaci wielu interesujących treściowo i formalnie opowiadań. Wiele z nich opublikowano. Gawędziarstwo stało się przedmiotem refleksji naukowej Teresy Smolińskiej, Doroty Simonides, Rocha Sulimy, Daniela Kadłubca. Cenne uwagi poświęcił mu Aleksander Widera. Badając literaturę ustną jako integralną część kultury ludowej kierowano się różnymi celami. W międzyczasie zmienił się stosunek do ludowości i koncepcje jej interpretacji. Od czasów wystąpień Bausingera czy Ligęzy minęło prawie trzydzieści lat. Ukształtowały się nowe konwencje analizy tekstu oralnego. Pojawiły się nowocześniejsze metody interpretacji zapisów. Ewoluowała samoświadomość twórców. Ich przynależność do kultury ludowej przestała być wstydliwą koniecznością, stała się wyborem z przekonania. Ewidentnym przykładem tej zmiany jest dorobek Bronisławy Brewińskiej. Wypadałoby więc poświęcić mu trochę uwagi. * Traktowany jako całość zbiór opowiadań Brewińskiej rozpatrywać wypada w konwencji śląskiej gawędy ludowej. Aktualizowane tu normy językowo-stylistyczne, za

rysowany horyzont świata przedstawionego, wreszcie przywoływane konstrukcje narracyjne pozwalają na szukanie strukturalnego pokrewieństwa z różnymi kolekcjami podobnych tekstów, których autorzy wywodzą się z tego samego kręgu kulturowego. Dotychczasowe publikacje reprezentują w zasadzie dwa podstawowe genotypy. Pierwszy można by określić jako kolektywny, w swej proweniencji starszy, a zawierający teksty zasłyszane od różnych narratorów. Granice zbioru wykreśla wówczas: aktywność folklorysty notującego kolejne utwory, zasięg przestrzenny pokrywający się z miejscem zamieszkania ludowych gawędziarzy (najczęściej apriorycznie określony przez badacza), dystans czasowy modyfikujący tematykę opowiadań lub charakterystyczne cechy języka danego regionu. Do tej kategorii zaliczyć można większość publikowanych i niepublikowanych opowiadań, które stanowią efekty żmudnej pracy poszukiwawczej XIX i XX-wiecznych ludoznawców. Wśród najznakomitszych kolekcji śląskich, realizujących ten właśnie genotyp wymienić wypada B ajki i podania Józefa Lompy, Bajki śląskie... Lucjana Malinowskiego, Podania górnicze z Górnego Śląska Józefa Ligęzy, Gadkę za Gadką. 300 podań, bajek i anegdot z Górnego Śląska Józefa Ligęzy i Doroty Simonides, Bery śmieszne i ucieszne, Kumotry diobla czy Śląski horror Doroty Simonides, Godki śląskie i Śląskie opowieści lu dowe Józefa Ondrusza, Od Cieszyna do Gogolina czy Anegdoty, humoreski i żarty ludu śląskiego Aleksandra

Widery. Te i inne opracowania, dla których generalną zasadą kompozycyjną była wielopodmiotowość narracyjna, nawiązują do tezy o kolektywności i anonimowości utworów literatury ustnej. W okresie badań nastawionych głównie na dokumentację tradycyjnych form kultury ludowej nie sposób było uzyskać zobiektywizowaną wiedzę o wkładzie indywidualnych osobowości twórczych w proces wzbogacania arystycznego repertuaru danego środowiska. Kolejni gawędziarze, będący w oczywisty sposób współtwórcami poszczególnych tekstów, dopiero od niedawna stanowią grupę osób znaną z imienia i nazwiska. Niezwykle rzadko jednak w omawianym typie zbiorów są oni traktowani jako autorzy konkretnych tekstów. Ich rola ograniczona jest zazwyczaj do przekazu. Badanie autorstwa krótkich opowiadań ustnych jest jak wiadomo zadaniem niezwykle kłopotliwym. Natomiast personalia współczesnego gawędziarza na ogół dość łatwo uzyskać. Taką też konwencję przyjęli niektórzy przynajmniej z wymienionych wyżej zbieraczy i folklorystów. Stąd też propozycja, by genotyp omawianych kolekcji nazywać kolektywnym. O genotypie indywidualistycznym można mówić od czasu opublikowania w roku 1926 twórczości bajarki syberyjskiej Marfy Kriukowej. Jej monografista, M.K.Azadowskij, jako pierwszy chyba zrezygnował ze spojrzenia na dorobek określonego środowiska poprzez twórczość wielu narratorów i przyjął zasadę penetracji bagażu kulturowego wybitnej, utalentowanej jednostki. Tą drogą poszli później między innymi A.Satke, prezentując badania monograficzne nad twórczością gawędziar

ską Josefa Smolki [1958], T.Brzozowska, autorka opracowania Sabałowych bajek [1969], czy K. D.Kadłubiec w swoim opracowaniu dorobku Józefa Jeżowicza[1973]. Istotną cechą powstałych w ten sposób kolekcji jest nie tylko dokumentacja tradycyjnych i współczesnych wątków folklorystycznych obecnych w repertuarze jednego człowieka. Ważna jest również możliwość prześledzenia indywidalnego wkładu w przekazywanie i tworzenie wartości kulturowych, ważna dokumentacja struktury i funkcji poszczególnych opowiadań, ważna świadomość estetyczna i wiedza o potrzebach potencjalnego odbiorcy. W repertuarze utalentowanego gawędziarza koncentruje się potężny ładunek wiedzy etnograficznej. Zarówno analiza świata przedstawionego tych utworów, jak i interpretacja jego osobistego stosunku do prezentowanych treści, demonstrowana choćby na poziomie narracji pozwalają dostrzec w tym typie kolekcji ważne źródło wiedzy o kulturach środowiskowych. W ostatnich latach, w ramach genotypu indywidualistycznego pojawiły się pewne nowe zjawiska. W kontekście kultury śląskiej warto tu wspomnieć o dwutomowej edycji Godek i bojek Brunona Strzałki, chłopskiego syna z Lubomi, który dzięki osobistym zdolnościom i wytrwałości zdobył wykształcenie i jako nauczyciel związał się z okręgiem wodzisławsko-raciborskim. Już na emeryturze zaczął spisywać zapamiętane w dzieciństwie bajki i podania. Robiłem to z myślą, aby moim dzieciom i wnukom przekazać je w autentycznej gwarze śląskiej.,,[b. Strzałka, 1976, s. 12] Ten interesujący zbiór jest sygnowany autorsko i poddany rygorom opracowania na

ukowego. Zawiera sporo wątków znanych z innych przekazów folklorystycznych i zgodnie z intencjami autora dokumentuje pewien etap historii śląskiej kultury ludowej. Strzałka w swoim pragnieniu ochrony przed niepamięcią zbliża się bardzo do intencji zbieraczy dziewiętnastowiecznych, z których liczni przez siebie właśnie filtrowali zasłyszane opowiadania. Rekonstruując ten dziwny świat, wcale nie tak odległy w czasie, jest Strzałka jednocześnie zbieraczem i kolporterem tradycyjnych treści, twórcą i przetwórcą, etnografem-amatorem, selekcjonerem i weryfikatorem, gwarantującym własną biografią swoistą prawdziwość opisywanej rzeczywistości. Jednakże czytelnik wie, iż wkracza w świat już nie istniejący, że nostalgia narratora dotyczy zjawisk minionych, że pojawia się oto nowa wersja raju utraconego, że zawarta w Godkach mitologizacja przeszłości zaczyna być wartością autonomiczną. W tym kontekście twórczość Bronisławy Brewińskiej, jakkolwiek zaliczana do tego samego indywidualistycznego genotypu ma odmienne cechy fenotypalne. Jej najistotniejszym rysem jest swoiste rozpięcie między używając terminologii Waltera Onga [1992] oralnością a cyrograficznością. Niemal każde z zawartych w tym tomiku opowiadań funkcjonowało jako gawęda wielokrotnie wygłaszana przez autorkę przy różnych okazjach. W części z nich zachowane zostały frazy apelatywne, sugerujące bezpośredni kontakt ze słuchaczem (Pióropusz z kokocich piór, Retro, Kto ustanowił Święto Kobiet). Niepodobna już dziś rozstrzygnąć, który z tekstów po

wstawał jako zapis, a który jako spontaniczna wypowiedź ustna. Ambiwalencja, wynikająca z partnerskiego traktowania obu kanałów przekazu, jest wzmocniona wielością strategii narracyjnych. Wielość ta uniemożliwia w praktyce jednoznaczną egzegezę pozornie prostych tekstów. Narracja pierwszoosobowa, z elementami narracji personalnej i auktorialnej, przykładowo pozwalałby na traktowanie większości z nich jako opowieści wspomnieniowych. Przy takim ujęciu podstawą dyferencjacji byłyby typy dystansów czasowych, które zgodnie z sugestiami van Sydowa kwalifikowałyby poszczególne utwory do memoratów lub fabulatów. Ten kierunek interpretacji, usprawiedliwiony badaniami Józefa Ligęzy i Doroty Simonides nad opowieścią wspomnieniową jako szczególnie dynamiczną formą we współczesnej prozie ustnej, mógłby sugerować, że w przeciwieństwie do zbioru Brunona Strzałki tematyka opowiadań Brewińskiej jest w większym stopniu wsparta na treściach pozatradycyjnych, stanowiąc tym samym swoiste signum temporis. Warto więc może w tym miejscu przytoczyć celne spostrzeżenie Ligęzy, który zastanawiając się nad awansem opowieści wspomnieniowej, rozumianej przede wszystkim jako forma literatury ustnej, pisał: Starsi zbieracze, zamiłowani w starożytnościach zapisywali same baśnie i podania. Pytanie czy odrzucali opowieści wspomnieniowe, czy też nie pozostawić trzeba bez odpowiedzi. Być może, że ówcześni zbieracze ten rodzaj opowieści pomijali jako niewart zapisu,

a w przyszłości druku. Mógł również bogaty zespół tradycyjnych utworów przesłaniać swą bujnością opowieści wspomnieniowe, a wreszcie może w tamtych latach tych opowieści było istotnie niewiele. Tak czy inaczej było, nie wiemy i musimy zadowolić się faktem, iż starsze zapisy opowieści wspomnieniowych należą do rzadkości. [J.Ligęza,b) 1972, s.160] Potencjalne traktowanie opowiadań Brewińskiej w kategoriach opowieści wspomnieniowej czy dokładniej w kategoriach memoratów lub fabulatów, przydatne oczywiście z perspektywy genologii folkloru, nie określa jednak stopnia rzeczywistego zakorzenienia w tradycji kulturowej takich typów wypowiedzi. Narzuca natomiast konieczność analizowania każdej z nich jako odmiennej, zautonomizowanej formy. Tymczasem zaproponowana wcześniej strategia traktowania publikowanych zbiorów literatury ustnej jako fenotypalnych realizacji określonego genotypu pomija wprawdzie autonomię poszczególnych tekstów, ale za to spełnia stary postulat Carla van Sydowa, który głosił, że utworów ludowych nie należy analizować pozakontekstualnie, a w powiązaniu z kulturą środowiskową, jej historyczną specyfiką i aktualnymi funkcjami. W tej perspektywie dorobek Bronisławy Brewińskiej jawi się jako swoista mozaika sfabularyzowanych faktów, które układają się w barwną, estetycznie uporządkowaną wizję kultury śląskiej. Kultury rekonstruuowanej z epizodów uwiecznionych w pamięci autorki lub osób jej najbliższych, odtwarzanej na podstawie zdarzeń dnia po

wszedniego, z ludzkich wierzeń, przeświadczeń, dążeń, marzeń i aspiracji, z codziennych i odświętnych rytuałów, z nawykowych zachowań, automatyzmów mentalnych słowem całej hierarchii wartości kulturowych zamkniętej w ramach jednostkowego doświadczenia. Odtwarzając świat, który jest nie tylko światem jej młodości, światem wspomnień jej dziadków, ale także teraźniejszością i światem przyszłości jej dzieci, Brewińska opracowuje poszczególne elementy swojej mozaiki w taki sposób, by całość, posklejana w dowolny sposób była niezależna od sztywnych reguł kompozycyjnych. W praktyce nie ma większego znaczenia, czy lekturę jej opowiadań rozpoczniemy od Wigilii czy od Wczasów z Francikiem. Miejsce danego opowiadania w tomie ma znaczenie z perspektywy konwencji literackich, do jakich przyzwyczajony jest czytelnik. Natomiast obraz kultury, przedstawiany w kolejnych odsłonach, syntetyzuje się na poziomie zbioru. Można powiedzieć, że jest to synteza idealistyczna, że w świecie Brewińskiej brakuje zła, że jest to świat ludzi życzliwych i przyjaznych, wrażliwych na cudzą krzywdę, obdarzonych poczuciem humoru. Jeżeli jednak przyjrzymy się bliżej, to dostrzeżemy biedę, choroby, cierpienie, łamanie prawa i norm społecznego współżycia, lenistwo, strach i głupotę wszystko to jednak tra ktowane z dystansem zarówno przez autorkę, jak i narratorów jej kolejnych opowiadań. Świat kultury śląskiej przedstawiony jest w kilku perspektywach narracyjnych. Charakterystyczne, że zawsze są to kobiece punkty widzenia, świadomie zachowa

ne nawet w tych tekstach, których głównym zadaniem jest rekonstrukcja mentalności mężczyzny. Taki zabieg zdecydowanie uwiarygodnia treść opowiadania Brewińska nie próbuje w nich przekonywać czytelnika o możliwości identyfikacji z płcią przeciwną, pokazuje natomiast, w jaki sposób kobieta odbiera, rozumie i zapamiętuje to, co z istoty swojej należy do świata doświadczeń mężczyzny. Tak dzieje się w przypadku opowieści kopalnianych, niektórych starych wątków wierzeniowych czy Wigilii mojego wujka. Paleta technik narracyjnych nie ogranicza się tu jednak do relacjonowania tego typu odrębności. Ciekawe, że świat kobiet narratorek też jest w tych opowiadaniach urozmaicony, że w płaszczyźnie całego zbioru tworzą one bogatą gamę różnych typów i charakterów. Mamy więc tutaj narrację pamiętnikarską, pierwszoosobową, obdarzaną niejako asercją odautorską, pozwalającą identyfikować przedstawiane wydarzenia z wątkami biograficznymi samej autorki. (Trudny wybór, Wilija, Szarpmaszyna). Pewną jej odmianą jest narracja pierwszoosobowa, uwzględniająca specyficzny punkt widzenia dziecka (Pastuszki) czy młodej, zakompleksionej dziewczyny(piegza). Czasami narrację przejmuje Maryjka, wcielenie śląskiej kobiety. Maryjka opowiada o sobie i swoich bliskich, ale jest już postacią -konstruktem, z która autorka utożsamia się w znacznie mniejszym stopniu. Maryjka ma kilka twarzy, a narracje prowadzone z jej perspektywy odsłaniają różne systemy wartości. Inna jest Maryjka, która nie chce się wydać za Szczepóna, inna ta, która wysyła swojego Francika na pierwszą szychtę, inna wybiera się z mężem w góry, je

szcze inna próbuje skłonić swego ślubnego do miłosnych wyznań. Niekiedy Brewińska odbiera Maryjkom głos, każąc pozornie neutralnej, bezimiennej narratorce opowiadać o ich przygodach (Francik, Maryjka i doktor). Zdarza się też, że narratorka, pozbawiona imienia, opowiada w pierwszej osobie o swoich doświadczeniach poza rodzinną miejscowością (Jak żech do Warszawy pojechała). O ile Maryjka jest synonimem swojskości, kobietą, z którą można się utożsamiać, to anonimowa prowincjuszka nie mieści się już w tych kategoriach. Jest postacią rodem z opowieści o obcych, symbolem głupoty i śmieszności. Czasami trzecioosobowa narracja przybiera formę auktorialną. Ze znacznie większym dystansem, choć niekiedy dystansem sentymentalnym, narratorka przedstawia na przykład bajki O utoplcach, co w młynarzowym stawie mieszkały czy o Dwóch młynorzach. Niekiedy narracja personalna wykorzystywana jest do przekazania wspomnień starszych członków rodziny. Błyskotliwa gra mową zależną i pozornie zależną ożywia te monologi sprawiając, że gawęda, będąca zapisem żywego słowa, wspieranego całym arsenałem środków parateatralnych w zapisie ujawnia przede wszystkim swoją wartość literacką. Te skomplikowane strategie, których obecność przyjmujemy w procesie lektury jako coś zupełnie naturalnego, tworzą w płaszczyźnie świata przedstawionego pewien obraz kultury. Ściśle mówiąc, opowiadania Bronisławy Brewińskiej są ilustracją przeobrażeń, jakim uległ tradycyjny model kultury śląskiej na przestrzeni XX

wieku. Odtworzenie skomplikowanego procesu dokonuje się w nich niejako od wewnątrz, z pozycji użytkownika tej kultury, na podstawie doświadczeń osobistych, obserwacji zachowań społecznych, na podstawie relacji sąsiadów i znajomych. Do sporządzenia obrazu przemian autorka wykorzystała przekaz ustny, rady starszych członków rodziny lub sąsiadów, uczestnictwo w zbiorowym życiu społeczności, własne doświadczenia i umiejętność obserwacji. Wiadomości zdobyte w trakcie edukacji szkolnej, w procesie samokształcenia i poprzez liczne lektury pozwoliły jej na świadome spożytkowanie talentu narracyjnego dla realizacji aspiracji pisarskich. W sensie literackim niektóre z tych tekstów ujawniają mankamenty formalne; w aspekcie kulturologicznym każdy jest źródłem ważnych informacji. Jako całość opowiadania te pozwalają na rekonstrukcję zmiany modelu kultury śląskiej, zmiany, jaka nastąpiła w ostatnim półwieczu. Centrum tradycyjnego świata, zakodowanego w świadomości Brewińskiej, stanowi dom. Dom w sensie dosłownym, zbudowany przez nowo założoną rodzinę lub przekazany jej w użytkowanie (Trudny wybór). Ta przestrzeń uzyskuje swój właściwy wymiar poprzez nadanie jej dodatkowych znaczeń, związanych z odwieczną funkcją siedziby. Żyją tu małżonkowie z dziećmi, a niekiedy także dziadkowie. Zdarza się, że niezamężna siostra wraz z żonatym lub owdowiałym bratem mieszkają ra zem, ale wówczas prowadzą niezależne gospodarstwa, korzystają z dwóch różnych wejść, a odziedziczony po rodzicach dom przedzielony jest w sensie dosłownym (Jako to mój starzyk ze starą Hanką ludziom pomagali).

Dom jest przede wszystkim sferą życia kobiety. Praktycznie ma ona w życiu dwa domy: rodzinny i ten, który buduje wraz z mężem. W pierwszym przebywa od najmłodszych lat, dorasta, uczy się, poznaje kobiece sekrety, przystosowuje do swojej życiowej roli. Tu przeżywa stresy związane z niedostatkami urody, pierwsze uniesienia i zachwyty, tu lub w domu rodziców koleżanki spotyka się z rówieśnicami w czasie dorocznych obrzędów czy wspólnej pracy. W izbie pod czujnym okiem starszych gromadzą się młode dziewczęta, tu przychodzą pierwsi zalotnicy, wreszcie swaci. Szanująca się dziewczyna wychodzi za mąż z domu rodzinnego, a wchodzi do domu męża, w którym przyjmuje na siebie cały zestaw obowiązków: dba o aprowizację, gotuje, sprząta, czyści, pierze, wychowuje dzieci i troszczy się o małżonka. W tym tradycyjnym modelu życia kobieta prawie nie opuszcza zamkniętej przestrzeni. Na zewnątrz młodej dziewczynie towarzyszą rówieśnice lub chłopcy, którzy na przykład odprowadzają ją po tańcach do domu. Kobiecie asystuje mąż. Jeżeli ktoś zachoruje znachorkę lub babkę wzywa się do domu. Handlarze domokrążcy i wędrowni rzemieślnicy zapewniają dostęp do rzadszych artykułów. Zakres ich usług jest dość szeroki: skupują stare szmaty, sprzedają lub reperują garnki, oferują lekarstwa nieznane wiejskim znachorom, kuszą kobiety i dziewczyny tanią biżuterią, garderobą, użytecznymi w każdym gospodarstwie fabrycznymi drobiazgami. Wędrowni introligatorzy oprawiają zniszczone modlitewniki, a ubogie góralki sprzedają drewniane łyżki czy zabawki dla dzieci (Handlyrze). Handel obwoźny skutecz

nie uzupełnia podstawowe artykuły produkowane na użytek rodziny domowym sposobem. Stateczna matka rodziny z udaną niechęcią korzysta z usług domokrążców, ale to oni właśnie zapewniają jej rozrywkę w monotonii codziennego życia, a nade wszystko pozwalają zachować godność dobrej gospodyni. Miarą tej godności jest między innymi możliwość opuszczania mężowskiego domu tylko przy uroczystych okazjach. W wewnętrznej hierarchii wsi zdecydowanie wyżej ceniona jest kobieta, która spędza czas w domu niż plotkarka, zalotnica czy ta, która ze względów ekonomicznych musi chodzić na zarobek. Natomiast naturalnym łącznikiem rodziny z zewnątrznością jest mężczyzna. Jego zajęcia rolnicze, a potem praca zawodowa wymagają opuszczenia domu. Mężczyzna zajmuje się też większymi zakupami i sprawami administracyjnymi (Jak to kiejś u wójta bywało). Wolny czas spędza w karczmie, w towarzystwie kolegów. Istnieją jednak niepisane reguły dotyczące czasu spędzanego poza domem. Na straży tych reguł stoi kobieta. To ona wyprawia mężą do pracy, przygotowuje mu ubranie, posiłek, czasem czyści narzędzia. Ona też nie zważając na dyshonor związany w koniecznością wyjścia poza dom wyciąga go z karczmy. Tym samym dba, by małżonek nie wydał wszystkich pieniędzy i nie przekroczył zwyczajowego czasu, przeznaczonego na okresowe pijaństwa. W tym modelu kultury, zdecydowanie ześrodkowanym na wartościach życia rodzinnego, istnieją obrzędowe formy zezwalające kobiecie na wyjście z domu i swobodną zabawę. Wymienić by tu należało niektóre zajęcia

gospodarskie, takie jak skubanie pierza czy przędzenie lnu lub inne formy pobaby, tj. sąsiedzkiej pomocy, ale przede wszystkim zapustny babski comber. Ta uroczystość o charakterze obrzędowo-inicjacyjnym, związana z obrzędowym wwożeniem młodych mężatek w społeczność dojrzałych kobiet, ma w kulturze śląskiej charakter ekskluzywny, zamknięty, w swojej żywiołowości karnawałowy. Mężczyzna pojawiający się w czasie takiej rytualnej zabawy narażony jest na obelgi i zniewagi. Praktycznie w dawnym roku obrzędowym jest to jedyna zwyczajowo zalegalizowana sytuacja, w której normy patriarchalizmu realizowane są ä rebours. Przyjmijmy to za wyjątek potwierdzający regułę. Zasadą konstytuującą specyfikę dawnej kultury, zilustrowąną w opowiadaniach Brewińskiej jest koncentryc z n o ś ć. W domu tworzącym punkt centralny realizują się podstawowe funkcje rodziny. Ta przestrzeń gwarantuje przestrzeganie obowiązków wynikających z płci, ról indywidualnych i podziału pracy. Stosunkowo nieliczne propozycje, jakie ma dla tradycyjnej rodziny zewnętrzność zbiegają się właśnie tutaj. Tu zmierzają handlarze, tu się w razie potrzeby woła się znachorów. Do domu przychodzą zalotnicy i swaci. Tu się zaprasza krewnych i znajomych; tu załatwiane są sąsiedzkie interesy. Wszystko, co atrakcyjne i wartościwe gromadzi się w domu. Na straży tego, co wewnętrzne, a więc cenne, w odróżnieniu od zewnętrznego czyli groźnego, stoi kobieta. Mężczyzna pośredniczy między domem a resztą świata. Jego domenąjest już podwórze, mniej lub bardziej odległe pola, on pokonuje pełną niebezpieczeństw drogę do kopalni i on pracuje pod ziemią.

Omawiając przed laty zespół opowiadań górniczych, w których dopatrzeć się można było bezpośrednich związków ze śląską kulturą ludową, Józef Ligęza ustalił trzy główne sfery tematyczne. Tworzyły je opowieści dotyczące a)domu i życia rodzinnego, b)drogi do pracy oraz c)kopalni. Badacz, nastawiony na opis kultury górniczej w oparciu o przekazy wielu gawędziarzy, uporządkował je w ciąg linearny. Z propozycji Brewińskiej wynika natomiast zdecydowana koncentryczność tradycyjnego modelu kultury wsi śląskiej. Koncentryczność ta dotyczy domu, zagrody, wsi i otaczających ją pól uprawnych. W momencie pojawienia się perspektywy pracy w kopalni ze wsi zaczyna prowadzić jakaś droga do określonego, obcego miejsca, mającego swoistą organizację i odrębne prawa. Konieczność wyjścia poza krąg własnej wsi jest swoistym szokiem kulturowym. Bez względu na to, czy genezę tego zjawiska łączyć będziemy z tradycjami górnictwa salinarnego i kruszcowego, czy też z początkiem wydobywania węgla pozostaje faktem, że konieczność opuszczenia bliskiego sobie środowiska, pokonania długiej, często wielokilometrowej drogi, pełnej różnych niebezpieczeństw, ciężka i ryzykowna praca pod ziemią musiały znaleźć swoje odbicie w ludzkich reakcjach, rozmowach, opowiadaniach. Ligęza ten właśnie okres łączy z powstaniem zarówno podań przydrożnych, których bohaterami są utopce, diabły, strachy, błędne ognie etc., jak i całego kompleksu opowieści kopalnianych od podań na temat skarbnika po górnicze dowcipy i anegdoty.

Można jednak sądzić, że na tym etapie przekształceń kultury śląskiej dawny model koncentryczny został zachowany, a kopalnia stała się symbolem jego najbardziej oddalonego kręgu. W opowiadaniach Brewińskiej możemy prześledzić, jak ten tradycyjny model ulega dekompresji. Rekonstruowana tu pamięć społeczna zachowała wiedzę o dawnych treściach kulturowych, ale w zestawieniu z ofertami współczesności ich atrakcyjność staje się coraz bardziej relatywna. Dośrodkowa uprzednio na przestrzeni kilkudziesięciu lat zamienia się w tendencję odśrodkową. Symptomy takiej zmiany są obecne w wielu sferach. Młoda dzieczyna wcześnie wychodzi z domu, podejmuje samodzielną pracę zarobkową. Bez udziału rodziców czy swatów poznaje obcego człowieka, którego przyprowadza do domu i przedstawia jako przyszłego męża. Świadoma zmiany, jaką wnosi swoim zachowaniem w system wartości rodziców sama staje przed Trudnym wyborem. Takich wykroczeń przeciwko tradycyjnemu stylowi życia dokumentuję Brewińska wiele. Pokazuje, jak świat zewnętrzny za pośrednictwem choćby tylko środków masowego przekazu oferuje nowe wzory zachowań, atrakcyjne, ale w procesie realizacji ujawniające swoje mankamenty (Turystyka, Wczasy z Franckiem, Francikowe auto). Techniczne wynalazki okazują się niekiedy pułapką (Szarpmaszyna). Znachorów się wyśmiewa, do domu przychodzą coraz rzadziej (Jak Gruchliczka mojego Francka kurowala), natomiast z poważnymi dolegliwościami należy udawać się do lekarza (Francik, Maryjka i doktor). Sprawy administracyjne załatwiane są w spo

sób całkowicie odpersonalizowany, urzędnik jest osobą obcą i często niekompetentną (Jak to kiejś u wójta bywało). Rytuały związane z babskim combrem pamiętają tylko nieliczne kobiety, można go zrekonstruuować w formie karnawałowej zabawy, ale nie pełni on już swoich dawnych funkcji. Zmieniło się bowiem miejsce kobiety w strukturze kulturowej. Do tradycyjnych obowiązków doszła praca zawodowa, większa częstotliwość przebywania poza domem, chęć korzystania z nowych form rozrywki (Jak mojego Francka poznałach, Jak powstał nasz zespół), kontakty z ludźmi spoza Śląska. Utalentowane gawędziarki, których rola towarzyska zmalała w dobie kina i telewizji, włączyły do swojego repertuaru obok opowiadań o tradycjach regionu, także parodie i parafrazy znanych tekstów literackich, pozwalając, by w krąg prozy tradycyjnie ludowej przedostały się inne, zewnętrzne formy (Pierwsi rodzice, Alojz i Wili). Anonimowość utworów ustnych coraz cześciej zastępowana jest autorsko sygnowanymi gawędami. Brewińska zamieszcza w swoim zbiorku na takich prawach opowiadanie Ireny Majzel, publikowane przez Aleksandra Widerę (Górnikiem to się trza urodzić), wierzeniowe podanie zapisane przez Brunona Strzałkę (Jak to utoplec Hanysowi doi nauczka) i Babski wybór Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Niekiedy w brzmieniu niemal dosłownym (Tetmajer), niekiedy we własnym opracowaniu. Indywidualizuje wówczas narrację i zmienia niektóre realia. Na przykład nazwę stawu, w którym mieszkają utopce. Jednocześnie cały szereg opowiadań sygnuje własnym nazwiskiem. Nie jest folklorystką; zasłyszane od innych opowiadania

włącza przede wszystkim do swojego repertuaru ustnego, a dopiero potem do tomiku. Dokumentuje tym samym zmianę świadomości twórczej; nie godzi się na własną anonimowość, ale unika nierzetelności wobec innych. W porównaniu z literacką wizją dawnej kultury, prezentowaną w Godkach Brunona Strzałki, czy też w wielogłosowych publikacjach znakomitych śląskich folklorystów, dorobek Bronisławy Brewińskiej może się wydawać skromny. Tworzony na przestrzeni lat osiemdziesiątych potwierdza tezę o przekształceniach w obrębie tradycyjnych form kulturowych. Dokumentuje też poprzez jednostkową świadomość autorki strukturalne przemiany, jakie dokonały się w obrębie kultury śląskiej. Jednak co pozornie paradoksalne jest jednocześnie dowodem na trwałość treści, stanowiących nieustannie punkt odniesienia dla współczesnych sposobów wartościowania tego, co stare i tego, co nowe, tego, co godne adaptacji i tego, co nie mieści się nawet w otwartej od wieków na różne oferty kulturze śląskiej. Twórczość Brewińskiej, rozpostarta między normami obowiązującymi w przekazie ustnym a regułami zapisu, między kulturą ludową a powszechną nie należy współcześnie do zjawisk nagminnych. Ale wypada nam zgodzić się ze stanowiskiem Józefa Ligęzy, który zauważył przed laty, że: Do popularnych poglądów należy m.in. mniemanie o powszechnej znajomości folkloru, która w przeszłości cechować miała mniejsze ośrodki, a szczególnie wsie. Nie posiadamy żadnych na to obiektywnych dowodów,

a wnioskowanie per analogiam zaleca ostrożny krytycyzm wobec tego mniemania. Bez wątpienia w.zam kniętych społecznościach lokalnych znajomość folkloru była szersza, ale wobec znanych różnic, jakie w tym zakresie występowały tak między grupami społecznymi, jak i jednostkami, nigdy prawdopodobnie nie była ona powszechna. Sedno zmian zachodzących w tym zakresie tkwiło jednak nie w kurczącej się powszechności folkloru, a w postępujących procesach indywidualizacji zespołów kulturowych. Podobnie jak znajomość folkloru muzycznego ograniczała się coraz wyraźniej do osób muzycznie uzdolnionych, tak też i znajomość opowieści cechować zaczyna osoby o dyspozycjach narratorskich. Samo istnienie takich osób nie determinuje jeszcze ciągłości folkloru. Do utrzymania jej bowiem niezbędne są jeszcze dalsze czynniki, tj. umiejętność opowiadania, znajomość pewnej mniejszej lub większej ilości opowieści oraz istnienie słuchaczy. Bez wątpienia osoby o dyspozycjach narratorskich takich, jak upodobanie w opowiadaniu, dobra pamięć, sugestywna barwa głosu, stosunkowo łatwo opanowują sztukę opowiadania, a więc w węższym lub szerszym zakresie umiejętność posługiwania się środkami językowymi oraz pozawerbalnymi, jak gesty, mimika itd. Rzec można, iż osoby o dyspozycjach narratorskich to nie tylko dobrzy, ale równocześnie aktywni gawędziarze. Nawet bez znajomości tradycyjnych konwencji narratorskich osiągają one dobre rezultat, tak, że i ten czynnik nie spowoduje zaniku sztuki opowiadania. [J.Ligęza, b)1972, s.158] Tę wypowiedź jednego z najbardziej zasłużonych badaczy kultury Śląska wypada uznać za znamienną. W jej kontekście twórczość Bronisławy Brewińskiej jest

nie tylko propozycją wygenerowaną dzięki osobistym talentom autorki, ale także wynikającą z pewnych inicjatyw społecznych, zapoczątkowanych przed laty w gronie osób, które swoją wiedzę o śląskiej kulturze ludowej budowały na racjonalnym poznaniu. W zmienionych warunkach cywilizacyjnych, które treści tradycyjne poddały nieznanej wcześniej presji zewnętrznej, na Śląsku stworzono nową formalnie strukturę, znaną później jako konkurs gawędziarski. W jego to ramach udało się zapewnić utalentowanym jednostkom warunki niezmienne do utrzymanie ciągłości folkloru. Ciągłości, a nie petryfikacji. Można śmiało powiedzieć, że gdyby nie ten typ zewnętrznej ochrony Brewińska nie byłaby w stanie zaistnieć jako osobowość twórcza. Zawiedzione aspiracje jednej kobiety nie zmieniłyby prawdopodobnie losów świata. Ale ich realizacja pozwala z jednej strony wierzyć w moc indywidualnych pasji twórczych, a z drugiej w rzeczywistą siłę racjonalego rozpoznania treści, form, wartości i perspektyw kultury środowiskowej. Eugeniusz Jaworski, Ewa Kosowska

Nota edytorska Spuścizna Bronisławy Brewińskiej składa się z opowiadań spisanych przez Autorkę, z nagrań magnetofonowych, robionych w czasie występów scenicznych oraz nagrań katowickiej telewizji regionalnej. Podstawową częścią tego dorobku są opowiadania pozostawione w postaci maszynopisu. Każde z nich znajduje się na osobnej, ręcznie numerowanej karcie. Wskazywałoby to raczej na chronologię powstawania (ewentualnie prezentowania) opowiadań niż na planowany układ kompozycyjny tomiku. Ponieważ wymogi redakcyjne nakazywały modyfikację pierwotnej kompozycji, niżej zamieszczony został spis opowiadań w kolejności zachowanej przez Autorkę. Segmentacje i dialogizacje tekstów są wynikiem opracowania. Opowiadania pozostawione w maszynopisie nie są jednolite formalnie; pisane są z różną interlinią, niekiedy po obu stronach karty. Niemal wszystkie opatrzone są tytułami odautorskimi. Na części z nich znajdują się wyraźne zmiany, uzupełnienia i korekty naniesione pismem Autorki. Przyjęto założenie, że w edycji nie będą uwzlędnione skreślenia, natomiast w przypadku pozosta

wienia dwóch wersji tekstu w przypisie pojawi się odpowiednia adnotacja. Pod niektórymi opowiadaniami Bronisława Brewińska wyraźnie zaznaczyła, że pierwotne autorstwo danego motywu przypisuje innemu autorowi ( np. wg Ireny Majzel, wg Jana Piechoty ). Przy tekstach pozostawiono te komentarze. Część opowiadań opatrzona została również bardzo wyraźnym podpisem odręcznym lub maszynowym Bronisława Brewińska. Wykaz tych tekstów zamieszczono niżej. Na kilku kartach znajdują się luźne, odręczne notatki, naniesionę ręką Autorki, a dotyczące konferansjerki imprez prowadzonych przez Bronisławę Brewińską. * Teksty sygnowane autorsko przez Bronisław ę Brew ińską: 10. GÓRNIKIEM TO SIE TRZA URODZIĆ. Bronisława Brewińska wg Ireny MaizeK!) [powinno być: Ireny Majzel], LPor. Aleksander Widera: Anegdoty, humoreski i żarty ludu śląskiego. Zebrał, wyboru dokonał i opracował... Śląski Instytut Naukowy, Katowice 1983.] 11. SZCZEPON Bronisława Brewińska 21. JAK TO UTOPLEC HANYSOWI DÓŁ NAU CZKA wg Brunona Strzałki [Por. Brunon Strzałka: Bojka o utopcu i Hanysie Broncliku. W: Godki i bojki śląskie. Instutyt Śląski, Opole 1976.]

22. JAKO TO JEST Z TYM SKARBNIKIEM Bronisława Brewińska 23. JAK TO KIEJŚ U WÓJTA BYWAŁO wg Jana Piechoty LGawędy iwkowskie. Zebrał i oprać... Kraków 1976] 27. SPRYTNY MACIEJ Brewińska Bronisława 29. WIELKANOC Bronisława Brewińska 31. JAKO TO Z ALOJZOWYM GRANIEM BYŁO Bronisława Brewińska 32. O UTOPLCACH, KIERE W MŁYNARZOWYM STAWIE MIYSZKAŁY Bronisława Brewińska 33. DWAJ MŁYNORZE Bronisława Brewińska 38 PIEGZA Brewińska Bronisława 40. JAKO TO MÓJ STARZYK ZE STARĄ HANKĄ LUDZIOM POMOGALI Bronisława Brewińska lipiec 1988 r 41. NA PSA UROK lipiec 1988 r Bronisława Brewińska 42. TRUDNY WYBÓR Bronisława Brewińska czerwiec 1989 r 43. BABSKI WYBÓR Kazimierz Przerwa-Tetmajer [Por. Kazimierz Przerwa-Tetmajer: Na Skalnym Podhalu. Kraków 1987.1 * Odautorski układ kom pozycyjny tek stó w zam ieszczonych w tomie: (W nawiasach umieszczono informacje o możliwym pokrewieństwie z typami wątków uporządkowanych

przez J. Krzyżanowskiego w Bajce polskiej w układzie systematycznym.) 1. Wilijo. 2. Pastuszki. [Por. T 514 Dziewczyna chłopcem] 3. Francikowe auto. 4. Jak to z tymi latami bywało. [Por. T 2462 Wiek ludzki] 5. Jak powstoł nasz zespół. 6. Wczasy z Francikiem. 7. Kto ustanowił Święto Kobiet. 8. Turystyka. 9. Szarpmaszyna. 10. Górnikiem to sie trza urodzić. 11. Szczepón. 12. [Kiejś ludzie...] [Por. T 8086] 13. Mama mnie tu posłała. 14. Jak mojego Francka poznałach. 15. Francikowa kapusta. 16. Francik, Maryjka i doktor. 17. Bernad Holeksa chce żyć. 18. Alojz i Wili. 19. Jak Gruchliczka mojego Francka kurowała. T 835 Pijak wyleczony z nałogu (?)] 20. Jak żech do Warszawy pojechała. 21. Jak to utoplec Hanysowi doł nauczka. 22. Jako to jest z tym skarbnikiem. [Por. T 6500 Skarbnik] 23. Jak to kiejś u wójta bywało. 24. [ brak] 25. Wspomnienia mojego wujka.

26. Pirwsi rodzice. 27. Sprytny Maciej. 28. Babski comber. 29. Wielkanoc. 30. Retro. 31. Jak to z Alojzowym granim było. [Por. T 779 Diabeł i skrzypce]. 32. O utoplcach, co w młynarzowym stawie mieszkały. 33. Dwaj młynorze. [Por. T 736 Bogacz i biedak] 34. Jak to stary Tyrpa szmaty skupowoł. 35. Handlyrze. 36. Jak to mój Francek piyrwszo szychta na dole robiół. 37. Pióropusz z kokocich piór. 38. Piegza. 39. Andrzejki. 40. Jako to mój starzyk ze starą Hanką ludziom pomagali.. 41. Na psa urok. [Por. T 3040 Czarownice] 42. Trudny wybór. 43. Babski wybór.

Bibliografia wybór Bausinger H.: Volkskultur in der technischen Welt. Kohlhammer Verlag, Stuttgart 1961; Bausinger H.: Zur Volkskunde der industriellen Gesellschaft. W: Zeitschrift des Deutschen Verbandes der Gewerbelehrer, nr 5, maj 1964; Brzozowska T.: Sabałowe bajki. Wybór i oprać..., słowo wstępne J. Krzyżanowskiego. Warszawa 1969; Cocchiara G.: Dzieje folklorystyki w Europie. Przeł. W. Jekiel. Warszawa 1971; Damrosz J.: Rozwój pojęć podstawowych w polskiej nauce o kulturze ludowej do 1939 roku. Wrocław 1988; Hajduk-Nijakowska J.: Temat śpiącego wojska w folklorze polskim. Próba typologii. Opole 1980; Hernas C.: W kalinowym lesie. U źródeł folklorystyki polskiej. Warszawa 1965; Kadłubiec K. D.: Gawędziarz cieszyński Józef Jeżowicz. Ostrava 1973; Kadłubiec K. D.: Po I konkursie gawędziarzy śląskich. Poglądy 1968, nr. 7; Kadłubiec K. D.: Niektóre aspekty socjologicznych ba

dań folklorystycznych. W: Z zagadnień twórczości ludowej. Studia folklorystyczne pod red. R. Górskiego i J. Krzyżanowskiego. Wrocław 1972; Kadłubiec K. D.: Problematyka badań nad gawędziarstwem ludowym. W: Ludowość dawniej i dziś. Studia folklorystyczne. Pod red. R. Górskiego i J. Krzyżanowskiego. Wrocław 1973; Kloska G. K.: Etnografia społeczeństwa przemysłowego w ujęciu Hermanna Bausingera. Lud, t. 53, 1969; Krzyżanowski J.: Polska bajka ludowa w układzie systematycznym. T. 1 2, Warszawa 1963; Kupiec J.: Podróż w zaświaty. Powieści i bajki śląskie. Oprać. D. Simonides, J. Pośpiech. Warszawa 1975; Ligęza J.: Śląska kultura ludowa. Katowice-Wrocław 1948; Ligęza J.: Ludowa literatura górnicza. Instytut Śląski w Opolu. Wydawnictwo Śląsk Katowice 1958; Ligęza J., Żywirska M.: Zarys kultury górniczej. Górny Śląsk, Zagłębie Dąbrowskie. Katowice 1964; Ligęza J.: Śladami tradycji. Studia nad folklorem górniczym. Rocznik Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, Etnografia, z. nr 3, Bytom 1968; Ligęza J.: a) Podania górnicze z Górnego Śląska. Rocznik Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, Etnografia, zeszyt nr 5. Bytom 1972; Ligęza J: b) Awans opowieści wspomnieniowej. W: Z zagadnień twórczości ludowej. Studia folklorystyczne. Pod red. K. Górskiego i J. Krzyżanowskiego. Warszawa 1972; Lompa J.: Bajki i podania. Zebrał...Red. naukowa i sło-

wo wstępne J. Krzyżanowski, wstęp i komentarze H. Kapełuś, teksty i nota edytorska J. Pośpiech. Wrocław 1965; Malinowski L.: Powieści ludu na Śląsku. Kraków 1953; Malinowski L.: Bajki śląskie ze zbiorów..., wybór, wstęp i oprać. E. Jaworskiej, pod red. H. Kapełuś. Warszawa 1973; Moser H.: Vom Folklorismus in unserer Zeit. W: Zeitschrift für Volkskultur, nr 58, 1962; Ondrusz J.: Śląskie opowieści ludowe. Z ust ludu śląskiego spisał... Ostrava 1973; Ondrusz J.: Godki śląskie. Podania i baśnie ze Śląska Cieszyńskiego. Ostrava 1973; Ong W. J.: Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii. Przeł. i wstępem opatrzył J. Japola. Redakcja Wydawnictw Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Lublin 1992. Perspektywy badań śląskoznawczych. Językoznawstwo, piśmiennictwo, folklor. Zbiór studiów pod red. D. Simonides i H. Borka. Wrocław 1981; Simonides D.: Współczesna śląska proza ludowa. Opole 1969; Simonides D., Ligęza J.: Gadka za gadką. 300 podań, bajek i anegdot z Górnego Śląska. Zebrali i opracowali..., Katowice 1973; Simonides D.: Śląski horror. O diabłach, skarbnikach, utopcach i innych strachach. Śląski Instytut Naukowy, Katowice 1984; Simonides D. (red.): Górniczy stan w wierzeniach,

obrzędach, humorze i pieśniach. Śląski Instytut nukowy. Katowice 1988; Simonides D. (red.): Folklor Górnego Śląska. Katowice 1989; Simonides D., Smolińska T.: Folklor słowny a współcześni gawędziarze konkursowi. W: Śląskie miscellanea. Wrocław 1980; Smolińska T.: Jo wóm trocha połosprowiom... Współcześni gawędziarze ludowi na Śląsku. Opole 1986; Społeczne funkcje folkloru. Prace Naukowe Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach nr 710. Katowice 1985; Strzałka B.: Godki i bojki śląskie. Opole 1976; Strzałka B.: Godek i bojek śląskich ciąg dalszy. Opole 1978; Sulima R.: Literatura a dialog kultur. Warszawa 1982; Sulima R.: Ludowa wiedza genealogiczna a zalążki kultury piśmienniczej. Literatura Ludowa 1976, z. 6; Widera A.: Od Cieszyna do Gogolina. Gawędy, baśnie, legendy. Opole 1978; Widera A.: Anegdoty, humoreski i żarty ludu śląskiego. Śląski Instytut Naukowy, Katowice 1983; Z problemów badania kultury ludowej. Prace Naukowe Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach nr 890. Katowice 1988.

Słowniczek wyrazów gwarowych antryj przedpokój, sień bajtel dzieciak beglajter towarzysz, osoba towarzysząca bergmon, berkmon górnik beskurcyjo przezwisko biyrus amator, chętny borok nieborak brusie ostrzyć butel huk, łomot byfej, byfyj bufet, kredens chachor, chachar nikczemnik chadry (hadry) szmaty ciepać rzucać cwiter sweter ćwikła, ćwikła burak delówka, dylówka podłoga z desek duczka miska dycko, dycki zawsze dziołcha, dziołszka dziewczyna eli czy, czyby fanzolić pleść głupstwa

fąsok ostry ból kręgosłupa fedrować kopać węgiel faborki, fyborki wstążki galan kawaler, zalotnik galoty spodnie gizd zły człowiek jakla żakiet, kaftan jutrzyny morgi kachlok piec kaflowy kapsa kieszeń karlus chłopak kichol nos kielnia chochla klamory stare, niepotrzebne rzeczy klipiaty tu: niezdarny klupaty spłaszczony (?) kluka kulka, kij z hakiem do wyciągania wiadra klupać pukać kłobuk kapelusz knefel guzik koczka kotka, kot kokot kogut koło rower krankasa kasa chorych, ubezpieczalnia krepie pączki lajerka katarynka larmo krzyk, awantura łakus skąpiec makówki słodka, typowa dla Śląska potrawa wigi-

malpica małpa marcha obrażliwe przezwisko mierznąć sie przykrzyć się moczka słodka potrawa wigilijna modrok chaber, bławatek mora zmora na sprzimo, na przimo na przełaj, na skróty nudelkula wałek do ciasta ostuda zgorszenie, wstyd parfin perfumy paryzol parasol pidło stawidło pieszczonek, piestrzónek pierścionek pilulki pigułki piznąć uderzyć plynskiyrz, plynckiyrz pęcherz, odcisk poraczki zabawki dla dzieci poradzić co zrobić umieć, potrafić poschraniać posprzątać postrzoł nerwoból pragliwy zachłanny prykol prycza, tapczan przykludzić przyprowadzić przykopa rów przywachować dopilnować, przypilnować pszoć komu kochać, lubić kogoś psińco nic ptoka mieć mieć fioła; tu: mieć hobby, konika pyndzyjo, pynzyjo emerytura reż żyto

rogolka mątewka, narzędzie do rozmącania płynów rómpla tara roztomajtny, roztomaity rozmaity ruła rura, piekarnik sagi nagi, goły siaróna rodzaj przekleństwa skludzić sprowadzać, schować skuli z powodu spodnioki kalesony stracić sie zniknąć stromek drzewko strużak, stróżok materac, siennik strzewik, szczewik but, trzewik styknąć starczyć, wystarczeć suć sypać szłapy nogi szporobliwy oszczędny sztwierciok ćwiartka szwarny ładny, miły, przystojny śleper górnik ładowacz śliszki rodzaj klusek śmiergust śmigus-dyngus śpiychać sie spieszyć się śrajbować pisać tragacz taczka tuszki farbki twardy moneta warzecha łyżka drewniana, warząchiew warzonka gorąca wódka

wele wedle, obok, koło wygrzynać wygarniać wytychloć sie wychylać się załośniczki, załuśniczki zausznice, kolczyki zaszłapać zadeptać