Ich obce twarze Widziałem wielu, którzy chcieli być jak on. A tutaj ciemno. Na ekranie obce twarze. Wilgoć naszych ciał unosi się w powietrzu. Lektor czyta piękno o gigantach. A za nami okno, szyba. Za szybą chłód świata, realność. W tym świecie kilka latarni, jasność. Tęsknimy Aż nagle migające światła. Wszystko na chwilę staje się kolorowe. Migający w granacie ty i ludzkie twarze zalane czerwienią krwi. Wszystko na chwilę zamiera - ci na ekranie też. Słychać tylko dźwięk opon na mokrym bruku i cichutkie io-io. Sekunda, a wszystko tutaj wraca do normy. Furgonetka jedzie dalej, prosto po czyjąś śmierć. Widziałem wielu, którzy chcieli być jak on. Należą się im ciche oklaski (za starania). Ale nie byli i nie są nim. Może będą, w jednej chwili (Gdy ktoś przybiegnie do nich, z cichym io-io w sercu i spróbuje z nich wydobyć te ostatnie tchnienia. Ale to i tak na nic.) Paradise miał rację. Nic nie jest pewne. Oprócz tego, że wszyscy zgrzybiejemy. I teraz ja myślę o Deanie Moriarty. Myślę o Deanie Moriarty...
Bohaterowie Pamiętam jak bolało, Gdy na nią patrzyłem Zbyt delikatna Zbyt uśmiechnięta By pozwolić mi się skrzywdzić Zbyt moja i nieosiągalna Bym pozwolił komukolwiek Skrzywdzić którąkolwiek z nich. Martwy świat idący ku mnie Po potańcówce wytarzamy się w sianie Sezon drugi, odcinek pierwszy Albert się mylił, Agent Cooper przeżyje A ja wciąż ją kocham Chociaż wiem, że boli Gdy na nią patrzę. M. jak Maryla i M. jak Marilyn Komu o co chodzi? Coś niby łączyło M. z Adamem I coś podobno było między M. a Kennedym Znikome domysły naiwnych kretynów Ja w pamiętnikach będę pisać, że jej nienawidzę. A kocham ją I pamiętam, jak bolało Gdy na nią patrzyłem. Lecz cóż trudnego jest w miłości? One też potrafią kłamać I mieć czyste sumienia Pragną być skrzywdzone Ale nie pozwalają się tknąć nikomu. My też nie możemy pozwolić. Nawet samym sobie. Nawet im samym.
Inny świat Wszystko co mogłaby w tej chwili ujrzeć W tę niespokojną, burzliwą noc Jest w szybie. Układa się w niewyraźne kształty Rozmazane łzami i kroplami deszczu. Oczy jej tylko, mienią się Niczym dwa światełka Latarnie, które zdołały uciec Przed strachami mroku. Ulice znów puste, tam za szybą. Tylko ślepy pies, włóczęga Który duszę ma szlachetniejszą Niż niejeden co zwie się kimś, Skomli cichutko, gdyż umiera. W głodzie i w marności. Otoczony białym zimnem I nierealnym blaskiem z okien tych, Co z godnością nawet żyć nie potrafią I z godnością nie będą zdychać. Wszystko, co mogłaby w tej chwili ujrzeć, Ten kundel konający - jest za szybą. Ona tylko myśli i ogląda w niej, Rozmazaną, inną siebie. Powoli zlizuje szminkę z wyschniętych ust I ściera zapach perfum ze zmęczonej skóry Bezpiecznie nie myśli o tym, Co się kryje za szybą. Mimo rozdrażnienia, słucha Dźwięku mojego zasypiania Spogląda w tę niespokojną, burzliwą noc. Mimo mroku. Mimo tej innej siebie.
Miasto Blask nocnego miasta Miliony świateł - magia i widząc kolorowe neony, widzieliśmy tylko siebie - ukrytych. Stukot obcasów, pozorność naszego oddalenia. I pomyśleć, że moglibyśmy być Kimś Ale każdy jest taką mną i są miliony ciebie. I pomyśleć, że chcieliśmy Ale jesteśmy tylko neonami czyjegoś życia, a żarówki się wreszcie przepalą i nas nie będzie. To nic. Jest milion mnie i każdy jest tobą. Nawet dla siebie tylko bywamy prawdą. I pomyśleć, że pragniesz, bym walczyła Chociaż boję się i czasem nie chcę. Każdy jest mną i są mnie miliony - nawet dla ciebie mogłoby tak być. Gdybyś mi pozwolił Gdybyś pozwolił sobie dostrzec mnie w nich - byłabym wszędzie, a nie tylko tu. W tej jednej materii, takiej jak wszystkie. I pomyśleć, że nam się zdaje Że niby wiemy czym jest miłość, Że możemy nad czymś panować? Zostało nam tylko miasto i odjeżdżający tramwaj. Noc. Noc, która mogłaby trwać, bo tak. Bo jest po prostu dobra. I pomyśleć, że nadejdzie dzień a neony zbledną i zaczniemy gasnąć. Zaśniemy - wszyscy, te miliony ciebie i każdy, kto jest mną. Tylko pozwól mi odejść przed świtem.
Światła Szczęśliwy, zaszczycony, pełen pokory. Śpiewa wśród kolorowych świateł. Kocham cię. Dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej? Milczeliśmy na temat wszystkiego. Kochałam cię. Samotna i niezrozumiana (chociaż nie jestem tego pewien) leżała na szklanych kafelkach i mrużąc oczy przed pochłaniającą bielą płakała. -Byłaś taka marudna -Zawsze? -Za często. -Ale szkło czasem pęka. Pozostaje rozsypka mnie, której nie składałeś. -Myślałem, że taka jesteś. -Mogłam być inna. -A jaki jestem ja? Szczęśliwy, zaszczycony, pełen pokory. Ale został sam. Skrzywdzony. mogłaś jeszcze trwać. Kochał mnie. Nie wierzyłam. Dlaczego nie powiedział tego, kiedy byłam żywa? -Ty? - Powiedz szczerze. -Śpiewasz wśród świateł, między którymi umieram.