Staruszek Manipa Młynek modlitewny mani wewnątrz zawiera paski papieru pokryte niezliczoną ilością mantr i świętych sylab. Ręczne młynki są zwykle niewielkie, lecz bywają również ogromne - stacjonarne młynki, zajmujące całe specjalnie dla nich zbudowane pomieszczenie. Wprawia się je w ruch za pomocą specjalnego uchwytu i okrąża zgodnie ruchem wskazówek zegara. Inne młynki umieszcza się w nurcie strumienia lub w wodospadzie, by napędzane naturalną energią, obdarzały okolicę błogosławieństwem. Kręcenie wypełnionym mantrami młynkiem czy rozwieszanie na wietrze flag modlitewnych stanowi formę modlitwy. Tybetańska prowincja Kham przypomina amerykański Dziki Zachód. Jej mieszkańcy są wspaniałymi jeźdźcami, którzy, jak wszyscy spędzający dużo czasu w siodle, kochają swoje konie. Jeszcze sto lat temu Kham był podzielony na kilkadziesiąt mniejszych obszarów, a każdy z nich miał własną armię, którą tworzyli przymusowo rekrutowani mieszkańcy regionu. Na dalekim wschodzie prowincji Kham żył kiedyś stary człowiek, którego nazywano Staruszkiem Manipą. Swój przydomek zyskał stąd, że zawsze, dniem i nocą, widywano go kręcącego gorliwie własnej roboty ręcznym młynkiem mani, na którym wypisano mantrę Wielkiego Współczującego, czyli bodhisattwy Czenrezika: om mani peme hung, uważana za narodową mantrę Tybetu. Staruszek Manipa mieszkał z synem w jednym z kilku kamiennych domów stojących w pobliżu rzeki na skraju równiny. Mieli oni wspaniałego wierzchowca. Syn był radością życia starca; dumą i radością chłopca był koń. Małżonka Manipy, po długim i cnotliwym życiu, dawno już odeszła szukać szczęśliwszych odrodzeń. I tak sobie żyli, wolni od wygórowanych pragnień - ojciec i syn. Aż tu pewnego dnia zniknął ich rumak. Lecz gdy sąsiedzi opłakiwali stratę najcenniejszej własności starca, ten ze stoickim spokojem kręcił tylko swym młynkiem, nieustannie recytując om mani peme hung. Każdemu, kto się dopytywał o konia albo składał wyrazy współczucia, staruszek odpowiadał: Bądź wdzięczny za wszystko, co ci się przydarza. Skąd możesz wiedzieć, co jest dobre, a co złe? Czas pokaże.... I rzeczywiście, po kilku tygodniach wspaniały rumak sam powrócił. Mało tego - dołączyła do niego para dzikich koni. Starzec i syn szybko je oswoili, po czym wszyscy świętowali, śpiewali pieśni i gratulowali sąsiadowi tak nieoczekiwanej szczęśliwej odmiany losu. A Staruszek Manipa tylko się uśmiechał, wciąż kręcąc
młynkiem, i powtarzał: Wdzięczny jestem losowi, ale... Co można wiedzieć? Czas pokaże. Niedługo potem dosiadający rumaka syn staruszka wyleciał z siodła i, padając, pogruchotał sobie nogę. Sąsiedzi zanieśli go do domu, przeklinając w głos narowistego konia i użalając się nad niedolą chłopaka. Tymczasem starzec, siedząc przy łożu syna, kręcił tylko swym młynkiem, mrucząc cicho pod nosem mantrę Czenrezika. Nie skarżył się, nie narzekał wraz z innymi na zły los, tylko kiwał pokornie głową, powtarzając wciąż to, co mówił już wcześniej: Budda jest łaskawy; jestem wdzięczny za życie syna. Zobaczymy, co przyniesie czas. Tydzień później w wiosce pojawili się oficerowie werbunkowi poszukujący rekrutów na trwającą właśnie wojnę z sąsiednim królestwem. Zabrano natychmiast wszystkich miejscowych chłopców - z jednym wyjątkiem: pozostawiono przykutego do łoża syna Manipy. Sąsiedzi gratulowali mu wówczas, że tak mu się poszczęściło, przypisując całe szczęście dobrej karmie gromadzonej dzięki ciągłemu obracaniu młynkiem i nieustannemu powtarzaniu mantr spękanymi wargami. A starzec uśmiechał się tylko, nic nie mówiąc. Pewnego dnia, gdy chłopiec wraz z ojcem patrzyli, jak ich piękne konie skubią trawę, milczący zwykle Manipa zaczął śpiewać: Życie wciąż się obraca: w górę - w dół, w górę - w dół, Jak wodne koło; Żywoty, niczym czerpaki koła, Napełniają się kolejno i opróżniają. Jak glina w rękach garncarza, nasza fizyczna egzystencja Przybiera coraz to inne formy: Kruszy się i formuje wciąż na nowo, Co jest nisko, będzie w górze; co wysoko - spadnie; Ciemność się rozjaśni, bogacz zmieni w bankruta. Gdybyś, mój synu, dzieckiem był niezwykłym, Jako inkarnację zabrano by cię hen, do klasztoru. Gdybyś zaś ponad miarę był uzdolniony, Przykuto by cię do biurka i kazano rozsądzać cudze spory.
Kto ma konia, ma też końskie kłopoty. Dobrze jest być bogatym, Lecz bogactwo szybko traci swój smak I z czasem może stać się ciężarem, przyczyną kłótni. Nikt dziś nie wie, jaka dojrzewa nam karma, Ale jedno jest pewne: co teraz zasiejemy, Tego w przyszłych żywotach przyjdzie zebrać nam żniwo. Miej więc życzliwość dla wszystkich i każdego z osobna, Nie żyw do nikogo urazy, Nie daj się omamić pozorom zysku i straty. Nie ulegaj nadziejom ani lękom, nie miej oczekiwań ni obaw; Bądź wdzięczny za wszystko, cokolwiek się wydarza. Akceptuj wszystko i wszystkich; w życiu zaś stosuj niewzruszone prawo Buddy. Bądź pogodny i skromny, utrzymuj stan naturalnego spokoju i odprężenia umysłu. Możesz wypuszczać w niebo strzałę za strzałą, Synu mój, lecz niechybnie wszystkie spadną z powrotem na ziemię. Kiedy śpiewał, nad jego głową powiewały flagi modlitewne, a stary młynek, wypełniony setkami, tysiącami ręcznie wypisanych mantr, nie przestawał się obracać. Po chwili staruszek umilkł. Doskonalenie cierpliwości Nie wszyscy poświęcający życie duchowej praktyce buddyści to żyjący w klasztorach mnisi. W Tybecie istnieje również wspaniała tradycja świeckich joginów, którzy medytują i modlą się w odosobnieniu. Inni nie posiadający żadnej prywatnej własności ani nie piastujący żadnych społecznych funkcji anachoreci, niczym nie związani, wędrują przez świat, sprawiając na pierwszy rzut oka wrażenie zwykłych żebraków czy włóczęgów.
Tacy jogini przypominają niegdysiejszych indyjskich szalonych mistyków zwanych siddhami. Wspomniany już wielki mistrz dzogcien Patrul Rinpocze słynął zarówno ze swojej bezceremonialności, obrazoburczych zachowań i nieprzywiązywania wagi do swego wyglądu, jak i z olbrzymiej erudycji oraz medytacyjnego urzeczywistnienia. Ogromnie mu zależało, by jego uczniowie skupiali się na tym, co stanowi sedno duchowości, mniej angażując się w ceremonie. Dlatego Dza Patrul nigdy nie wahał się przed demaskowaniem efekciarstwa i fałszywych pozorów. Sto lat temu, wędrujący w stroju żebraka, jak miał to w zwyczaju, Patrul Rinpocze usłyszał o żyjącym od lat w odosobnieniu sławnym pustelniku. Rinpocze wybrał się do niego z wizytą. Wszedł bez zapowiedzi do mrocznej jaskini, po czym rozejrzał się ciekawie z ironicznym uśmiechem na zniszczonej od wiatru twarzy. Kim jesteś? - spytał pustelnik. Skąd przybywasz i dokąd idziesz? Przybywam zza swoich pleców, a idę tam, dokąd wzrok prowadzi - odparł Dza Patrul. Pustelnik patrzył nań skonsternowany. Gdzie się urodziłeś? - pytał dalej. Na ziemi - padła odpowiedź. W tym momencie pustelnik trochę się zirytował. A masz może jakieś imię? - zapytał stanowczo. Nazywaj mnie Joginem Poza Działaniem - odpowiedział niezapowiedziany gość, po czym niewinnie zapytał anachoretę, dlaczego żyje na takim odludziu. Pustelnik był na takie pytanie przygotowany, więc odparł z dumą: Jestem tu już od dwudziestu lat. Medytuję, by doskonalić paramitę cierpliwości. Wyśmienicie! - skomentował przybysz. Po czym, nachylając się ku pustelnikowi, jakby chciał mu coś powiedzieć w sekrecie, wyszeptał: Takim dwóm starym oszustom jak my nigdy się coś takiego nie uda!. Rozzłoszczony pustelnik gwałtownie się poderwał. A kim ty jesteś, że zakłócasz mi moje odosobnienie!? - wybuchnął. Po co tu przyszedłeś? Czemu nie pozwalasz skromnemu joginowi w spokoju medytować? No i co, drogi przyjacielu - odparł na to łagodnie Patrul Rinpocze - gdzież ta twoja doskonała cierpliwość?
Złodziej Gesze Ben Gesze Ben był wybitnym XI-wiecznym nauczycielem szkoły kadam, mnichem i erudytą. Jako dążący do przebudzenia praktyk mahajany, znany był ze swoich rygorystycznych zasad etycznych i niezachwianej altruistycznej postawy bodhisattwy. Któregoś dnia wędrujący w poszukiwaniu jałmużny młody mnich Ben został zaproszony do pewnego domu na posiłek. Gdy religijni gospodarze wyszli na chwilę z izby, by przygotować strawę, Ben uświadomił sobie, że oto właśnie podkrada ze stojącego w kącie worka garść aromatycznej herbaty. Został złapany na gorącym uczynku! - i nieważne, że jedynym świadkiem przestępstwa było jego własne sumienie. Krzycząc: Złodziej, złodziej!, Gesze Ben podniósł taki rwetes, że zbiegła się cała rodzina, a każdy chwytał do obrony co mu wpadło w rękę. Ku zdziwieniu i uldze domowników okazało się, że to tylko mnichnowicjusz, który, oskarżając się o kradzież, groził, że odetnie własną rękę, jeśli ta jeszcze raz dopuści się podobnego występku. W ten sposób młodzieniec zetknął się ze swym wewnętrznym guru - wrodzoną prawością - z którym odtąd nigdy już się nie rozstawał. Najlepsza ofiara w Tybecie Gesze Ben praktykował kiedyś w odosobnieniu w górskiej jaskini. Wcześniejsze pokolenia joginów pustelników wyposażyły ją w prymitywne drewniane drzwi, kamienny ołtarz i kominek, wciąż jednak była to skalna jaskinia i mnich medytował w niej w całkowitej samotności. Pod koniec długiego okresu izolacji Gesze Ben otrzymał wiadomość, że następnego dnia przybędą jego sponsorzy, by dostarczyć mu zapasów jedzenia, złożyć ofiary i otrzymać jego błogosławieństwo. Wobec tego Ben wyczyścił, odkurzył i wypolerował wszystko w jaskini, a na ołtarzu równiutko poustawiał nowe ofiary. Potem cofnął się parę kroków i z zadowoleniem przyglądał się swemu dziełu. I wówczas nagle się zreflektował. A niech to! - krzyknął. Co za diabelska siła wstąpiła we mnie, starego hipokrytę? Po czym nabrał garść pyłu i cisnął nim na nieskazitelnie czysty ołtarz. Niech widzą prawdziwe oblicze pustelni i jej mieszkańca! - zawołał z triumfem. Lepiej w ogóle nie składać ofiar, niż składać je fałszywej cnocie.
Gesze Ben uzmysłowił sobie bowiem, że wszystkie ofiary, które przed chwilą pieczołowicie układał w świeżo wysprzątanej pustelni, składał w istocie nie oświeconemu Buddzie, ale swojemu własnemu ego. Miały po prostu zrobić wrażenie na jego sponsorach... Gotowe! Teraz niech przychodzą! - myślał z satysfakcją. Wiele lat później do Tybetu przybył z Indii Padampa Sangje, Budda z Tingri. Usłyszawszy tę historię, miał on zawołać: Zaiste! Ta garść pyłu była najlepszą ofiarą, jaką kiedykolwiek złożono w Tybecie!. Trzy życzenia pantoflarza Był sobie kiedyś pewien pantoflarz, chłop imieniem Dordże, który z trudem wiązał koniec z końcem, uprawiając ziemię. Mieszkał w południowej części środkowego Tybetu ze zrzędliwą żoną i często marzył o dniu, w którym bogowie położą kres nieustającym gderaniom jego połowicy. Było to wszystko, czego od nich pragnął. Któregoś dnia, gdy Dordże orał swe kamieniste poletko, na którym uprawiał jęczmień - dziw nad dziwy! - zobaczył nagle stojącą przy głazie boginię. Chłop nie wiedział wprawdzie, które to dokładnie bóstwo mu się objawiło, ale przytomnie poprosił je o błogosławieństwo, opiekę i długie życie. Bogini obiecała spełnić trzy życzenia wieśniaka, po czym tak samo, jak się pojawiła, w mgnieniu oka znikła. Tymczasem Dordże był wciąż oszołomiony. Do tego stopnia, że odłożył motykę i ruszył z powrotem do domu. Było jeszcze za wcześnie na powrót z pola, lecz choć nasz bohater wiedział, że w domu czeka go bura od ukochanej Pemy, chciał jak najszybciej opowiedzieć żonie o wspaniałej bogini i obietnicy spełnienia trzech życzeń. Dordże postanowił też spokojnie rozważyć całą sprawę, nim ostatecznie zdecyduje, jak wykorzystać tę nieoczekiwaną okazję. Gdy zbliżał się do swego kamiennego domu, w progu ukazała się Pema i z miejsca zaczęła besztać męża, nazywając go nicponiem, który nie potrafi wyżywić nawet dwóch gąb, nie mówiąc już o większej rodzinie. Złościła się, że wraca tak wcześnie, i wymyślała mu, nazywając go kolejno obibokiem, workiem na ryż i wreszcie kartoflanym nochalem (a jego nos był rzeczywiście imponujących rozmiarów). Wtedy mąż, który do tej pory pokornie milczał, nagle wybuchnął. A niech ci ten mój obmierzły nochal wypełni całą kuchnię! - zawołał. A wtedy - dziw nad dziwy - jego słynny nos zaczął rosnąć i rosnąć,
przygważdżając w końcu chłopa i babę do kamiennej ściany izby. Przerażona Pema wrzeszczała o pomoc. Dordże, nie zastanawiając się, krzyknął: Bodajbym w ogóle nie miał nosa! - które to życzenie także natychmiast się spełniło. Tam, gdzie do tej pory tkwił jego jedyny przyczynek do sławy, ziały teraz dwie dziury. Pema patrzyła na męża z otwartymi w osłupieniu ustami - po raz pierwszy w milczeniu. Dordże, pojąwszy szybko, co się stało, zawołał gwałtownie: Obym nigdy nie spotkał tej przeklętej bogini!. Nie musiał nic dodawać. Czar się wyczerpał i nieszczęsny chłopina wrócił do punktu wyjścia. Ciosom nie było końca - żona przez wiele dni okrutnie pomstowała, wyrzucając mężowi, że zmarnował trzy bezcenne życzenia. Mogliśmy z nich mieć wieczne korzyści! - biadoliła. Mogliśmy być bogaci! I nie trzeba chyba tłumaczyć, że mimo najgorliwszych modlitw i sumiennego przejrzenia wszystkich kamieni wokół nędznego poletka, bóstwo już nigdy więcej się nie pojawiło, a nieszczęsna para żyła potem długo i nieszczęśliwie. Mędrzec, kobieta i ryba W V wieku p.n.e. żył pewien szanowany z racji mądrości i sędziwego wieku mnich, który nazywał się Katjajana. Był arhatem - w pełni wyzwoloną istotą, która zdołała się wyswobodzić z pełnego cierpień kręgu narodzin i śmierci zwanego sansarą. Katjajana słynął wśród uczniów Buddy z siddhi (nadprzyrodzonego daru) przewidywania przyszłości, rzadko jednak korzystał z tej umiejętności - jeśli już, to tylko dla poparcia głoszonych nauk. Używając swej niezwykłej mocy, arhat mógł stworzyć sobie wszystko, czego potrzebował. Wolał jednak iść w ślady Buddy i razem z innymi mnichami żebrać o jałmużnę. Któregoś dnia, podczas tradycyjnego obchodu po prośbie, Katjajana ujrzał siedzącą przed domem i piastującą dziecko kobietę, która jadła rybę, a ości i resztki rzucała wałęsającemu się w pobliżu ujadającemu psu. Jednak gdy pies stał się zbyt natarczywy, dostał kopniaka. Przyglądając się tej scenie, stary arhat - ku niemałemu zdziwieniu kobiety - wybuchnął nagle śmiechem. Potem zanucił:
Pożerać ciało ojca, Kopiąc zarazem własną matkę; Ogryzać szkielet ojca, Karmiąc piersią śmiertelnego wroga! Jakże potwornym melodramatem, jak strasznym widowiskiem Jest iluzoryczne, zwodnicze koło sansary! Jak się okazało, mnich jasnowidz dojrzał, że dziecko w ramionach kobiety było nowym wcieleniem jej niedawno zmarłego wroga, ryba, którą jadła - obecną inkarnacją ojca, pies zaś - nowym wcieleniem dopiero co zmarłej ukochanej matki. I tak córka nieświadomie pożerała ciało byłego ojca, a rzucając jego kości matce i kopiąc ją, jednocześnie tuliła do piersi swego wroga. Tak to właśnie jest: zdumiewające koło ciągłych odrodzeń obraca się nieustannie niczym wodny młyn - wciąż, na przemian, napełniając i opróżniając swe czerpaki - rzekł stary, mądry arhat. Któż bowiem może wiedzieć, czyje mięso kładzie dziś na stole i czyje obgryza kości? Guru ponad wszystko Pandita Naropa to żyjący tysiąc lat temu w północnych Indiach siddha, który przez pewien czas był opatem jednego z czołowych instytutów słynnego buddyjskiego Uniwersytetu Nalanda. Najważniejszym spośród tybetańskich uczniów Naropy był Marpa Tłumacz. Trzykrotnie przedsiębrał on długą podróż do Indii, by otrzymać tam liczne inicjacje do praktyk wadżrajany i praktykować je pod okiem mistrzów tantry. Marpa, który sprowadził do Tybetu przekaz mahamudry, został później guru Milarepy i stał się założycielem linii kagju. Któregoś dnia Naropa sprawił, że na niebie ukazał się Hewadżra - wielorękie bóstwo medytacyjne, otoczone ośmioma boginiami, po czym zapytał swego ucznia, Marpę Tłumacza: Synu mego serca, komu najpierw złożysz pokłon: mnie, swemu guru, czy bóstwu?. Rozsądnie myślący Marpa zastanowił się: Mojego guru spotykam co dzień i często otrzymuję od niego nauki.
A dzisiaj spotkało mnie wyjątkowe szczęście - zostałem obdarowany błogosławieństwem wizji mego bóstwa opiekuńczego, więc to ono powinno być na pierwszym miejscu. Najpierw złożę pokłon przed tym wspaniałym bóstwem - odparł mistrzowi. A wtedy, ku jego konsternacji, cudowny boski spektakl zniknął w mgnieniu oka, rozpuszczając się na powrót w sercu Naropy. Guru Naropa rzekł wówczas: Synu, bez swego guru nikt nawet by nie usłyszał O żadnym buddzie, a co dopiero o twoim bóstwie medytacyjnym - Któż więc jest ważniejszy, guru czy bóstwo? Bez wątpienia najważniejsze dla twego rozwoju jest oddanie dla guru. Wszystkie bóstwa są wszak jedynie jego przejawem. Nie daj się więc zwieść iluzjom sansary. Marpa wziął sobie wielce do serca to upomnienie i od tamtej pory czcił swego guru bardziej niż wszystkie inne formy i wizerunki. Praktyką guru jogi - czyli zjednoczenia własnego umysłu z umysłem mądrości mistrza - zapoczątkował on linię przekazu karma kagju. Naucza się, że duchowy nauczyciel jest dla ucznia ważniejszy nawet niż sam Budda, ponieważ przyjmuje on osobistą odpowiedzialność za jego postępy na ścieżce ku wolności i oświeceniu. Tantry nakazują jednak zarazem, by dokładnie sprawdzić nauczyciela, nim uznamy go za swego duchowego mistrza - bo gdy to się już stanie, jego słowo jest prawem. Ponad ziemską dyscypliną Kenpo Gangsziar był jednym z najważniejszych guru nieżyjącego już Ciogjama Trungpy Rinpoczego. Ten pochodzący z rodziny tantrycznych szalonych joginów mistrz budził jednocześnie podziw i lęk. Na jednej z fotografii widnieje z groźnym wyrazem twarzy, dzierżąc w ręku wielką purbę - rytualny sztylet, którego używa się do rozpędzania demonów i przecinania korzenia dualizmu. Na owym zdjęciu Kenpo Gangsziar trzyma purbę w niezwykły sposób - mianowicie skierowaną we własne serce! Za młodu Gangsziar był psotnym, rozhukanym chłopcem, który szybko został wysłany do klasztoru w Khamie,
by nauczył się dyscypliny. Tam jego wychowaniem osobiście zajął się wuj - wielce uczony, czcigodny kenpo. Okazało się jednak, że nawet on, przyzwyczajony do wbijania wiedzy do głów wiejskich chłopców, nie umiał sobie dać rady z tym wyjątkowym malcem. Którejś zimy na nieośnieżonym skrawku ziemi usiadło stadko ptaszków i zaczęło dziobać rzucone im w ofierze ziarno. A wtedy pięcioletni wówczas Gangsziar podniósł z ziemi wielki, płaski kamień i spuścił go na ptaki! Dlaczego zabiłeś te biedne, bezbronne stworzenia? - krzyknął na niego wuj. Czyż nie uczyłem cię, że nie wolno zabijać? Chciałbyś, żeby jakiś olbrzym przywalił cię głazem? Chłopiec bronił się, zapewniając, że nikogo nie zabił. Tym głodnym ptaszkom było zimno - wyjaśnił - więc przykryłem je daszkiem z kamienia. Tego już było za wiele - wuj chwycił bratanka za uszy i zaciągnął na miejsce zdarzenia, by winowajca na własne oczy ujrzał rezultat swojego występku. Ale gdy czcigodny, sędziwy kenpo schylił się i podniósł kamień, wyfrunęły spod niego ptaki - całe i zdrowe - i radośnie świergocąc, wzbiły się ku niebu. Ziarno za to znikło. Od tego czasu dla wszystkich stało się oczywiste, że mały Gangsziar jest w istocie wyjątkowym dzieckiem. Wuj pozwalał mu robić, co tylko chciał: chłopiec doprawdy nie podlegał ziemskiej dyscyplinie. Gorczyca dla Buddy Pięćset lat przed narodzeniem Chrystusa, w czasach, kiedy po świecie chodził Budda Śakjamuni, pewnego razu przyszła do niego pogrążona w rozpaczy matka. Zawodziła i lamentowała z powodu śmierci dziecka, którego ciało trzymała wciąż w ramionach. Współczujący mnisi wspomagali ją modlitwą, ale kobieta prosiła o widzenie z samym Buddą, słynącym jako cudotwórca. Ten przyjął zrozpaczoną matkę, po czym spojrzał na dziecko pełnym spokoju, pogodnym wzrokiem. Oświecony natychmiast dał odczuć nieszczęsnej swą niewysłowioną życzliwość i ciepło - żaden bowiem ból nie może się równać z cierpieniem matki po stracie dziecka. Panie, mój syn nie żyje i nic nie jest w stanie ukoić mojego bólu. Czy nie mógłbyś zrobić tego dla mnie i przywrócić mu życia? Był w naszym domu promyczkiem słońca. Czekaliśmy wiele lat, by się narodził, a teraz
odebrała go nam nagła, nieuleczalna choroba. Ty, który wszystko wiesz, który pokonałeś życie i śmierć - proszę, spraw, by mój syn otworzył znów swe oczy. Czemu tak szybko musiał od nas odejść! - błagała pogrążona w boleści kobieta. Budda długo nie odpowiadał. Wpatrując się w niemowlę, gładził delikatnie jego zimne czoło. Potem zaś rzekł: Dobra niewiasto, przejdź zaraz po całym mieście od domu do domu i zbierz po jednym ziarnku gorczycy z każdego domostwa, w którym nikt nie umarł. A gdy już zbierzesz wszystkie ziarenka, przynieś mi je - wtedy zobaczymy, co się da zrobić. Kobieta nie posiadała się z radości. Pokłoniła się przed Buddą, dotykając z czcią jego stóp swym czołem, a Zwycięzca na znak błogosławieństwa położył ręce na jej głowie. Potem odeszła, niosąc w ramionach martwe niemowlę. Przez cały dzień chodziła od drzwi do drzwi, od domu do domu, by zebrać ziarnka gorczycy od tych, którym nikt nie umarł. I choć zeszła kawał drogi, opowiadając wszędzie swą bolesną historię - nie udało jej się znaleźć ani jednego domostwa, którego by nigdy nie nawiedziła śmierć. Niezrażona, kontynuowała swe poszukiwania z nadzieją, że cudowne ziarenka gorczycy przywrócą życie jej maleństwu. Dzień dogasał, a kobieta nie zdobyła ani jednego ziarnka! Śmierć okazała się wszechobecna. Wprawdzie ludzie chcieli dawać kobiecie gorczycę bez względu na to, czy kogoś stracili, czy nie, ale ona wiedziała, że może wziąć ją tylko z takiego domu, którego progu nigdy nie przestąpiła śmierć! Gdy zapadł zmierzch, a nieszczęsna matka wciąż nie miała ani jednego ziarnka, które nagrodziłoby jej wysiłek, w znużonym umyśle kobiety zaczęło się powoli budzić zrozumienie. Czy nie jest tak, że to dotyczy nas wszystkich? - pomyślała. Wszystko, co żyje, musi kiedyś umrzeć. To fundamentalny fakt, prawda dharmy, którą objawił mi Pan Budda. Doszedłszy do tego wniosku, kobieta pokłoniła się z czcią w kierunku domu, w którym mieszkał Zwycięzca. O zmroku, wciąż z martwym dzieckiem w ramionach, wróciła do Buddy. I choć nie miała ani jednego ziarnka gorczycy, nie wracała z pustymi rękami - niosła bowiem w sobie, niczym płonącą pochodnię, świeżo zyskaną świadomość. Zbliżyła się do Buddy, kłaniając się co krok, po czym złożyła przed nim ciało synka i rzekła: O Oświecony i Współczujący, rozumiem teraz, że nie można zmarłych przywracać do życia. Poleciłeś mi przynieść ziarnka
gorczycy ze wszystkich domów, których nigdy nie nawiedziła śmierć, i nie znalazłam ani jednego. Teraz wreszcie pojmuję - zapłonęło we mnie światło prawdy. Dlatego proszę: spal ciało mojego biednego dziecka i módl się za nie. Otrzymałam od ciebie dar równie wielki jak życie. Ufam, że twoje modlitwy powiodą świadomość tego maleństwa ku wyższym odrodzeniom i ostatecznej wolności oświecenia. Wszechwiedzący Budda tylko uśmiechnął się, wyrażając aprobatę. Wielka uczta Patrul Rinpocze medytował wraz ze swym uczniem Njoszulem Lungtokiem w odosobnieniu w górach Dojul. Od czasu do czasu dołączali do nich też inni uczniowie. Usłyszawszy, że w sąsiedniej dolinie przebywa jego niezwykły mistrz, guru Do Kjence, Dza Patrul rzekł do Lungtoka: Chodźmy na spacer. Wkrótce obaj znaleźli się na rozległym płaskowyżu - w oddali, nad sporym jeziorem dojrzeli skupisko białych namiotów. W pobliżu pasło się ogromne stado owiec. To wielcy lamowie - Do Kjence i II Dodrubcien, jak co roku, pędzili owce do Dacedo. Zwróciwszy się w kierunku ich obozowiska, Patrul Rinpocze na znak czci uniósł nad głową złożone dłonie. Gdy dotarli do namiotów, zobaczyli, że w obozowisku panuje ruch i ożywienie. Jeden z usługujących zaprowadził ich jednak prosto do wielkiego mistrza. Do Kjence Jeszie Dordże, odziany w białą jagnięcą skórę, siedział ze strzelbą u boku i myśliwskimi psami u stóp, a obok niego spoczywał, również w bieli, Dodrubcien Rinpocze. Do Kjence odkrawał właśnie wielkim myśliwskim nożem ogromne kawały mięsa, które z apetytem zajadał. Ucieszony przybyciem gości, wskazał im zapraszająco miejsce na wspaniałym, ręcznie tkanym dywanie. Następnie wezwał sługę i nakazał mu zabić natychmiast dla gości jedną z owiec. Trzeba przy tym wiedzieć, że Dza Patrul był znany ze swej awersji do przemocy. Nie skrzywdziłby żadnego żywego stworzenia, nawet najmniejszego owada. Ponadto kategorycznie sprzeciwiał się powszechnemu wśród nomadów zwyczajowi zabijania zwierząt na ofiary dla buddyjskich luminarzy, zabraniał też dokonywania uboju podczas swoich wizyt. Ponadto w przeciwieństwie do większości Tybetańczyków był wegetarianinem. Sługa uczynił jednak, co mu nakazano. Gdy wrócił, podał najsmakowitszy kawał mięsa Patrulowi
Rinpoczemu, który przyjął je z wielką ochotą. Ale Njoszul Lungtok, pełen współczucia dla zabitej owcy, z trudem zmuszał się do jedzenia, nie chcąc urazić znamienitego gospodarza. Czytając w myślach, Do Kjence rzucił mu na kolana kawał mięsa. Masz - to dla ciebie! - zawołał. Dza Patrul w milczeniu kontynuował posiłek. Gdy skończono jeść, Patrul Rinpocze poprosił o udzielenie inicjacji dakini longcien ningtik, zwanej Królową Wielkiej Błogości. Do Kjence rzekł do niego: Trzymałem te nauki w sekrecie, lecz nadszedł już czas i dzisiaj ci ich udzielę. Będziesz żył osiemdziesiąt lat i pomożesz każdemu, kogo spotkasz. Wystarczy, że ktoś tylko usłyszy twe imię, a zamkną się przed nim wrota odrodzeń w sferach piekieł. W końcu Patrul Rinpocze i jego uczeń ruszyli w drogę powrotną. Patrząc za siebie z górskiej przełęczy, ujrzeli w dole na tle rozległej zieleni białą plamę - wielkie stado owiec. Ci dwaj, Do Kjence i II Dodrubcien, są żywymi buddami - rzekł do Lungtoka Dza Patrul. Gdybyś posiadał wgląd, dostrzegłbyś w nich autentyczne inkarnacje Rigdzina Lingpy i jego ucznia, I Dodrubciena. Nauczałem cię dharmy przez długi czas, ale mimo to nie mogę zagwarantować, że po śmierci odrodzisz się na Miedzianej Górze, w czystej krainie Padmasambhawy. Natomiast wszystkie te owce, bez wyjątku, dzięki niewiarygodnemu błogosławieństwu owych dwóch oświeconych mędrców, z chwilą gdy tylko zakończą życie, natychmiast tam trafią. Czyż nie byłoby szczęściem znaleźć się wśród tego stada? W taki oto sposób wytłumaczone zostało kontrowersyjne zachowanie mistrzów tantry.