g e n e r a c j a Okolicznościowe rytuały Spis treści:

Wielkość: px
Rozpocząć pokaz od strony:

Download "g e n e r a c j a Okolicznościowe rytuały Spis treści:"

Transkrypt

1 Egzemplarz bezpłatny Nr 1 (29)/2013 (styczeń/luty) g e n e r a c j a t p l miesięcznik młodych miłośników Teatru (Polskiego we Wrocławiu) Okolicznościowe rytuały Redaktor zawsze jest czymś ograniczony tematem artykułu, objętością, terminem korekty, składu czy druku. Stąd często przychodzi pisać o jakimś wydarzeniu na długo przed nim samym. Wtedy pojawia się problem trzeba uruchomić wyobraźnię, wszystko wyreżyserować w głowie, wiele rzeczy przewidzieć. Na szczęście tym razem tego kłopotu nie ma. Wszak jeszcze palą się znicze postawione na grobach w Święto Zmarłych, a już ze sklepowych witryn zaczynają wyglądać Mikołaje, bałwany, renifery i cała świąteczna ferajna. W połowie listopada co druga reklama telewizyjna zachęca do kupowania prezentów (reszta to leki przeciw grypie), a pod koniec miesiąca człowiek boi się już nawet zajrzeć do lodówki, bo podświadomość każe się obawiać, że znajome światełko, idąc za obowiązującymi trendami, zamieniło się w sznur choinkowych lampek. Święta Bożego Narodzenia przestały być duchowo-religijnym przeżyciem rozpoczynającym się w Wigilię, a stały się dwumiesięcznym komercyjnym rytuałem. Nastąpiło swoiste przewartościowanie, nakręcane przez media i przemysł. Z początkiem grudnia (kiedy większość czasu należy spędzać w centrach handlowych lub supermarketach, bezwzględnie w towarzystwie Last Christmas Wham! i All I want for Christmas is you Mariah Carey) dochodzi jeszcze jeden problem trzeba NATYCHMIAST zadecydować, gdzie spędzi się sylwestra. Opcji jest wiele, ważne, żeby było hucznie, głośno, wesoło, imponująco, z przepychem i przytupem. Kolejny rytuał, który uległ transformacji. Właśnie, sylwester. Jedyny dzień w roku, kiedy wszyscy koniecznie muszą się bawić. Bo jeśli się nie bawią na pewno mają nie po kolei w głowie. Dodatkowo obowiązkowo należy na dzień następny mieć przygotowaną listę postanowień. I tak co roku od 1 stycznia wszystkie kobiety są na diecie, a mężczyźni regularnie wylewają siódme poty na siłowni. Niestety, Nowy Rok nie sprzyja takim wyzwaniom (w końcu poprzednia noc obfitowała Spis treści: w wydarzenia, teraz trzeba odpocząć), więc realizację postanowień zaczynają od jutra. A to jutro to najdłuższy dzień w roku, bo zazwyczaj trwa do kolejnego 1 stycznia. Uparte próby wyrwania się z tej gwiazdkowej machiny nakazują mi robienie wszystkiego wbrew, na opak i ogólne negowanie zjawisk grudniowych. Stąd ostatni dzień roku uparcie staram się spędzać w pracy, zawzięcie trwając w przekonaniu, że absolutnie nie ma czego świętować. W myśl tej zasady rok temu wylądowałam w Teatrze Polskim, obsługując widownię, która ten wyjątkowy wieczór postanowiła rozpocząć od obejrzenia Smyczy. Z teatru wyszłam na chwiejnych nogach (nie z powodu wysokości obcasów), z mętlikiem w głowie i mózgiem o konsystencji waty cukrowej. Całe moje usilne upieranie się, że to dzień jak co dzień, a spektakl jak każdy inny (tylko bilety droższe), wzięło w łeb. Nic nie było takie jak zawsze, a atmosferę panującą na Scenie Kameralnej i podejrzane fragmenty przedstawienia, mimo wielkiej niechęci, musiałam uznać za niesamowite i magiczne. 262 osoby na widowni i Bartosz Porczyk z zespołem na scenie brutalnie wymogli na mnie odszczekanie moich cynicznych poglądów. Resztę wieczoru spędziłam, robiąc rachunek sumienia i listę postanowień za rok z entuzjazmem będę czekała na Jarmark Bożonarodzeniowy, polubię świąteczne hity, z radością będę kupowała prezenty, przestanę bać się lodówki, a sylwestra spędzę w gronie znajomych. Ba, nawet pogodzę się z wizerunkiem Mikołaja lansowanym przez Coca-Colę. Jednak znów mamy listopad, a ja jestem skłonna wyrzec się nawet jedzenia czekolady, byleby tylko nie musieć potykać się o choinki, kiedy konieczność zakupienia jedzenia dla kota wymusza na mnie wejście do sklepu, i hordy Mikołajów wałęsające się po Rynku. W gruncie rzeczy jedno mi się udało moje noworoczne postanowienia, jak każdy, będę realizować od jutra. PS Oczywiście w imieniu całego zespołu redakcyjnego szczerze i serdecznie wszystkim Czytelnikom życzę wszelkiej pomyślności w nowym roku. Katarzyna Jamrozik 1. Okolicznościowe rytuały Katarzyna Jamrozik s Łamanie kodu z Barbarą Wysocką rozmawia Mateusz Węgrzyn s Uwolnić się od niepożądanego towarzystwa, od tego Żyda! Monika Przespolewska s Wywiad z wami nie jest tylko po to, żeby wam zrobić dobrze... z Bartoszem Porczykiem rozmawiają Katarzyna Jamrozik i Mateusz Węgrzyn s Przesilenie leniów patentowanych Patrycja Barowicz s Mapa szlaków nocnych Michał Ratajczak s. 8 styczeń/luty 2013 / Generacja Tpl / 1

2 Łamanie kodu rozmowa z Barbarą Wysocką Mateusz Węgrzyn: Niemiecka publiczność bardzo dobrze przyjęła Szosę Wołokołamską w pani reżyserii. Polscy widzowie również cenią ten spektakl. O czym świadczy ta dobra, polsko- -niemiecka czytelność przedstawienia? Czy to tylko sprawa artystycznie opowiedzianej wspólnej historii? A może Heiner Muller jest już zadomowiony w polskim teatrze? Barbara Wysocka: Szosa Wołokołamska to tekst trudny w odbiorze ze względu na formę skondensowaną, poetycką, operującą głównie monologiem jak również ze względu na treść. Rozliczenia Müllera z historią własnego kraju nie dla każdego są interesujące. W Polsce publiczność doceniła przede wszystkim sposób, w jaki udało nam się uporać z karkołomnym tekstem. Starsi widzowie często wspominali, że w spektaklu mogli odnaleźć własne doświadczenia sprzed lat, a młodzi najbardziej żywiołowo reagowali na część dotyczącą rozliczeń między pokoleniami. Niemiecka publiczność była ciekawa naszego podejścia do tego tekstu. Müller ma w Niemczech pewien kod inscenizacyjny, my siłą rzeczy musieliśmy go przełamać, rozgryzać w inny sposób, szukać innej formy i narzędzi. Müller po polsku brzmi inaczej, buduje inny kontekst i prowokuje inne obrazy. Myślę, że to było dla niemieckich widzów interesujące. M.W.: Kilkakrotnie spotkałem się z opinią, że w reżyserii Barbary Wysockiej wyraźny jest znak dojrzałej, subtelnej kobiecości. Jak odnosi się pani do takich recenzji? To rodzaj ukrytego szowinizmu, pseudoprofesjonalnych tez, tylko osobistych odczuć czy może przejaw jeszcze innych pobudek? B.W.: Naprawdę ktoś tak powiedział? Kiedyś zarzucano mi, że lokuję widzów w laboratorium bez uczuć. Dojrzała, subtelna kobiecość brzmi dla mnie podejrzanie, jakby ktoś nie znalazł narzędzi do opisania spektaklu, tylko kierował się swoją poboczną wiedzą na temat reżysera. Kiedy słyszę coś takiego, to zastanawiam się, czy gdyby ktoś obejrzał spektakl bez podpisu, to wiedziałby, czy reżyserem jest kobieta czy mężczyzna. Ale oczywiście osobiste odczucia są dozwolone, nie dyskutuję z tym. M.W.: 30 listopada 2012 w Teatrze Polskim we Wrocławiu ma się odbyć premiera Sofoklesowskiego Filokteta w pani reżyserii. Co stało się impulsem do sięgnięcia po ten dramat? B.W.: Chęć spotkania z konkretnym autorem, z konkretną obsadą i z tematem nienawiści, wściekłości na system, choroby spowodowanej tym systemem. Interesowało mnie badanie gestu odrzucenia i poczucia bycia odrzuconym. M.W.: Filoktet dość ostentacyjnie przeżywa swoje cierpienie. Nie chodzi tylko o jęki i jątrzącą się ranę, lecz o jego stosunek do swojej udręki. Traktuje ją jako konieczne jarzmo, ale też niejako szantażuje tym innych. Neoptolemos mówi mu: Mój drogi, nie chełp się ciągle nieszczęściem, i później: Dla takich, którzy sami sobie szkodzą, / Jak ty bynajmniej nie byłoby słusznie / Wyrozumienie żywić lub litość. / Tyś zdziczał, nie chcesz przyjąć żadnej rady, / Choćby ci radził nawet ktoś życzliwy, / Bo go nie cierpisz, uważasz za wroga (tł. J. Łanowski). Do jakiego stopnia Filoktet jest masochistycznym cierpiętnikiem? B.W.: Dużo zależy tu od przekładu oraz sposobu odczytania tekstu. I przyjętej konwencji. Cierpienie i nienawiść to wszystko, co Filoktet ma. Zarówno przeszłość, jak i przyszłość są tym cierpieniem zagarnięte, zawłaszczone. Jego wściekłość jest uzasadniona, stracił wiele przez swoich wrogów, więc wypowiada wojnę systemowi. Cierpienie Filokteta nie ogranicza się do dolnej kończyny. On jest cierpieniem, jego choroba go definiuje. To nie jest rana na nodze, tylko wielka rana w środku. Traktuję poważnie ból Filokteta, nie jest dla mnie cierpiętnikiem, tylko osobą skrzywdzoną, która się w swoim poczuciu krzywdy zamknęła. Nie znaczy to, że stoję po jego stronie uważam, delikatnie mówiąc, że mógłby szybciej podejmować pewne decyzje. M.W.: Oficjalnie spektakl Filoktet ma się opierać tylko na dziele Sofoklesa. Nie współpracuje z wami dramaturg, nie ma informacji o pracy za pomocą improwizacji. Zostaje antyczna tragedia, w której w kwestiach postaci wiele jest opisowości, dialogowych dydaktycznych powtórzeń, a także sporo patosu z archaicznym zabiegiem deus ex machina na końcu. Jak uruchomić ten tekst, który wydaje się trudny dla współczesnej inscenizacji? B.W.: Przez ciągle ponawianą próbę zrozumienia, o co chodziło Sofoklesowi, kiedy prawie 2500 lat temu opisywał mechanizmy polityki i wojny. Co miał na myśli, tworząc postać anarchisty Filokteta, kto był jego rzeczywistym wrogiem, wzorem postaci Odysa. Przez badanie tych mechanizmów i szukanie odnośników do nich dzisiaj. Cała ta sytuacja jest przecież bardzo aktualna. Owszem, język i powtarzalność (aż do granic absurdu) pewnych kwestii są trudne w inscenizacji, ale próbuję z tego korzystać, przyjąć, że to właśnie jest forma tego spektaklu ta zagmatwana gadanina wokół problemu, którego mogłoby nie być. Istotą rzeczy jest moment, w którym się to wszystko odbywa tuż przed upadkiem Troi, co więcej: wszystko się odbywa w tym właśnie celu, aby Troja upadła. M.W.: Reżyseruje pani także w operze. Co jako praktyk odpowiedziałaby pani teoretykom głoszącym, że opera to gatunek nader sztuczny i przez to skostniały? B.W.: Od dawna nie spotkałam się z taką opinią. Raczej wszyscy nieustannie powtarzają, że opera to pole do poszukiwań. Mnie w operze pociąga możliwość łączenia sztuk muzyki z filmem i tańcem, obrazów z dźwiękiem, ruchu z bryłą scenografii. Pracując w operze, wykorzystuję wszelkie środki i narzędzia, jakimi dysponuję aktorstwo, teatr, film. Opera rządzi się innymi prawami i to jest super. M.W.: Dosyć często grywa pani w spektaklach opartych na tekstach wykorzystujących temat klasyczny (Arycja w Fedrze J. Racine a, Klitemnestra w Orestei I. Xenakisa, Kasandra/Chór w Odprawie posłów greckich J. Kochanowskiego) lub na tekstach, które swoiście recyklingują te klasyczne (Ifigenia w Ifigenii. Nowej tragedii P. Demirskiego i M. Zadary wg Ifigenii J. Racine a). Czy znajduje pani wspólny mianownik dla tych ról? Z jakich powodów bierze się systematyczna praca nad klasycznymi dramatami? B.W.: Klasyczne teksty i tematy mają w sobie wielką siłę. Polska klasyka napisana wierszem to potęga, jako aktorka uwielbiam nad nią pracować. Jest coś prostego, wielkiego i czystego w tej formie i treści. Coś ważnego. Być może zamiłowanie do wiersza wiąże się z moją muzyczną przeszłością. Ja po prostu lubię, jak coś ma swój rytm, swoją formę, dobrze się w tym odnajduję. M.W.: Filoktet jest trzecim projektem realizowanym przez panią we Wrocławiu. Co skłania do powrotów do tego miasta? B.W.: Publiczność wrocławska. I powrót do świetnych aktorów. To spotkanie to przyjemność. Są fantastyczni. Rozmawiał Mateusz Węgrzyn Uwolnić się od niepożądanego towarzystwa, od tego Żyda! 1 Żyd, temat dość kontrowersyjny. Pierwsze skojarzenia? Ale z ciebie Żyd! oraz Ty Żydzie! zarówno w formie ekspresji słownej, jak i pisemnej. W tym drugim przypadku sformułowanie sprowadza się zazwyczaj do krótkiego hasła nabazgranego/wykaligrafowanego na przystanku tramwajowym/koszu na śmieci/w innym miejscu publicznym: X to Żyd (ewentualnie: Żydy ), gdzie pod X można wstawić: nazwę znienawidzonej drużyny piłkarskiej/imię dawnej sympatii/ksywę kolegi z pracy/ inne jak widać, spektrum możliwości jest naprawdę szerokie. Co ciekawe, sama nazwa jest często używana w szerokim 1) Parafraza fragmentu artykułu z krakowskiego Czasu z 1876 roku, który przybliża Maria Janion w swojej książce Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi. Artykuł miał na celu umniejszyć wizerunek przyjaciela Mickiewicza, Armanda Lévy ego Żyda, ponieważ znajomość ta oraz rzekomo wynikające z niej poglądy poety nie pasowały do konstruowanego przez konserwatywne środowisko krakowskie wizerunku wieszcza narodowego. W tekście, który Janion nazywa zjadliwym paszkwilem na Żyda, kumulującym w jednym człowieku wszystkie najbardziej odrażające cechy przypisywane rasie żydowskiej oraz antysemickim subtekstem, użyto m.in. następującego argumentu przeciwko uznawaniu przyjaźni z Żydem za fakt znaczący w biografii wieszcza (jest to jedna z cech typowo żydowskich, którą miał reprezentować Lévy): Wpychanie się na pierwsze miejsce, narzucanie się, nachalność. Gdy Mickiewicz udał się nad Bosfor, Lévy go nie odstępował, towarzyszył mu jak cień [...]. Mickiewicz miał go dosyć i prosił, by również mu towarzyszący, szczeropolski przyjaciel, Henryk Śłużalski, uwolnił go od niepożądanego towarzystwa, od tego Żyda jak nazwał go Służalski. Mniej wtajemniczonym, ale zainteresowanym dodam, że syn Mickiewicza, Władysław, którego Lévy był opiekunem, próbował, raczej bezskutecznie, sprostować artykuł. W liście do redakcji Czasu tłumaczył, jak ważna była dla jego ojca znajomość z Armandem. Podkreślał zaufanie, jakim Mickiewicz darzył Żyda: W ostatnich chwilach śp. nasz ojciec, oddaliwszy od siebie wszystkich, wyraźnie zażądał, aby p. Lévy przy nim pozostał i on też oczy mu zamknął, a później zwłoki jego do Francji przywiózł. Jeszcze bardziej ciekawskim pozwolę sobie napomknąć o teorii powstałej w latach trzydziestych XX wieku, która głosiła, iż Mickiewicza otruli Żydzi, w tym (tak, tak!) Lévy. Chcących zgłębić te dotyczące Mickiewicza tajemnice pełne absurdu odsyłam do rozdziału Sprawa Pigonia w omawianej książce Janion. znaczeniu i służy do wyrażania silnych, negatywnych emocji, zazwyczaj bowiem nie dba się o istotne skonkretyzowanie: nieważne, czy nadawca ma na myśli wyznawcę religii czy osobę danej narodowości. Myślę, że w takim razie można rozgraniczyć używanie tego pojęcia na dwa obszary funkcjonowania: pierwszy z nich jest ściśle związany z antysemityzmem, drugi ma charakter ogólny i dotyczy wizerunku Innego, którego nie potrafi się (lub nawet nie próbuje) zaakceptować czy zrozumieć, co z kolei wywołuje niewytłumaczalną nienawiść. *** Żyd, można powiedzieć: nieodłączny element polskiej kultury. Pojawiał się u Mickiewicza, Wyspiańskiego, Kantora, Grotowskiego, Swinarskiego, pojawia się i dzisiaj. W ostatnich latach, głównie pod wpływem odkrycia prawdy o Jedwabnem, temat żydowski w teatrze jest łączony z poczuciem odpowiedzialności za popełnione przez Polaków zbrodnie na narodzie żydowskim. Zajmowanie się traumatyczną przeszłością stanowi nie lada wyzwanie dla współczesnego teatru, a mimo to wielu reżyserów postanowiło zmierzyć się z problemem. W 2009 roku w Poznaniu odbyła się prapremiera Mykwy na podstawie dramatu Piotra Rowickiego. Główny bohater, Sapieżka, to mieszkaniec polskiej wsi, działacz AK, były więzień obozu koncentracyjnego można powiedzieć: zasłużony obywatel po przejściach. Pod koniec życia na wierzch zaczyna wychodzić jego drugie, mroczne oblicze staruszka pod wpływem pojawiających się duchów zaczyna dręczyć sumienie. Okazuje się, że w przeszłości brał udział w morderstwie żydowskich sąsiadów, dopuścił się też gwałtu na młodej Żydówce historia jest więc opowieścią o zbrodni w Jedwabnem przedstawionej z punktu widzenia jednostki. Reżyserka Monika Dobrowlańska przedstawia rodzinny dramat Sapieżki. Widownia poznaje zszokowaną żonę, wnuczkę- -ignorantkę czy w końcu nadpobudliwego, zakapturzonego wnuka o neofaszystowskich zapędach, który ostatecznie zabija dziadka dla paru złotych. Spektaklowi zarzucano zbyt łatwe oczyszczenie odbiorcy. Podkreślano, że Sapieżka to przedstawiciel motłochu, z którym, bądźmy szczerzy, raczej nie utożsamia się teatralny widz. Winą jest w takim razie obarczany margines społeczny, czyli niewykształceni, nadpobudliwi mieszkańcy wsi. Wstrząśnięta publiczność wychodzi z teatru zadowolona, że zdaje sobie sprawę z problemu, wie o ciemnej stronie historii Polski, potrafi krytycznie weryfikować stereotypy zakorzenione w zbiorowej mentalności. Mimo negatywnych opinii w Mykwie odnaleźć można akcent, 2 / Generacja Tpl / styczeń/luty 2013 styczeń/luty 2013 / Generacja Tpl / 3

3 który sprawia, że opowieść o Jedwabnem przybiera bardziej uniwersalny oddźwięk mowa o scenografii. Aktorzy dosłownie grzęzną na pochyłej scenie, zapadają się w bagno historii, grają obok stałego elementu dekoracji uschniętej jabłoni bez liści, ale z owocami, co tworzy metaforyczny, może trochę biblijny nastrój. Dzięki temu ciekawemu zabiegowi scenograficznemu pojawia się refleksja na temat pokładów zła drzemiących w każdym człowieku, i to nie tylko w kontekście II wojny światowej, ale też historii przed nią i po niej. Chociaż prawdopodobnie spektakl nie wywołał poczucia odpowiedzialności za dokonane w latach czterdziestych zbrodnie (należałoby też postawić w tym miejscu pytanie o sens wywoływania tej odpowiedzialności), to mógł zmusić do refleksji na temat ogólnej kondycji człowieka, który pod wpływem odpowiednich okoliczności jest zdolny do czynów, jakby nazwał je profesor Zimbardo 2, iście lucyferskich. Zbrodnią w Jedwabnem zajął się też Ondrej Spišák, który wyreżyserował w 2010 roku w warszawskim Teatrze na Woli nagrodzony Nike dramat Nasza klasa. Spektakl, chociaż oklaskiwany, rozczarował wielu odbiorców. Po pierwsze, postacie raziły stereotypowością, co wzmocnione zostało szablonową, zbiorową grą aktorską. Chyba najlepiej ujęła ten aspekt Maria Prussak, komentując przedstawienie bohaterów jako płaskie figurki dziecinnego teatru. [...] Te figurki ze stylizowaną naiwnością snują swoją opowieść, której nie są w stanie ogarnąć, mogą co najwyżej zilustrować prostymi gestami i scenkami powtarzającymi w udawanym dialogu opowiedziany przed chwilą fragment 2. Po drugie, co mną osobiście wstrząsnęło najbardziej, płaska żartobliwość niektórych scen. Nie wiadomo, czy każdy chichot na widowni był zaplanowany (niektóre sceny, jak na przykład ta z Polakiem galopującym na ratunek Racheli, wydają się swym komizmem autorów spektaklu zaskakiwać, inne, tu szczególnie te dotyczące postaci księdza, zdają się śmieszne z założenia, o czym świadczą sugestywne pauzy po dowcipnych kwestiach), czy miał stanowić coś w rodzaju rozładowania napięcia, ale jak zauważył już recenzent Paweł Schreiber, ten groteskowo-żartobliwy sposób rozliczania się ze sprawą Jedwabnego budzi rosnące stopniowo zażenowanie 3. Błędem tej inscenizacji wydaje się brak metafory. Spektaklu nie obroniło nawet nawiązanie (niestety, tylko na poziomie scenograficznym) do Umarłej klasy Kantora. Spišák stworzył przestawienie na kształt szkolnego występu, który docenia się i oklaskuje z powodu ważnego tematu, a nie formy. 2) M. Prussak, Świat bez pytań, Teatr 2010 nr 12. 3) P. Schreiber, Cudza klasa, Didaskalia 2010 nr 100. Z jednej strony reagowanie na aktualne problemy życia publicznego w teatrze jest jak najbardziej naturalne, co więcej zmusza do refleksji, wywołuje dyskusje, co nie pozwala na wymazanie tematu ze zbiorowej świadomości, z drugiej jednak pojawia się problem, o którym wspominał Grzegorz Niziołek w kontekście Pasażerki Munka. Niziołek odwoływał się do teorii stworzonej przez Jeana Baudrillarda, która zakłada, że współczesna kultura wpadła w pułapkę terapeutycznej zaciekłości dążącej do rekonstrukcji sceny pierwotnej: pragnącej ożywić ją i wskrzesić w fałszywym przeświadczeniu, że przyniesie to społeczeństwu poznawczy i etyczny wstrząs 4. Dla Baudrillarda sceną pierwotną jest Holocaust temat do tego stopnia powtarzany we współczesnej kulturze, że stał się już oswojony, m.in. z powodu przyklejonej etykietki niepoznawalności. Autor zwraca również uwagę na aspekt, który poruszany jest w każdym omawianym przeze mnie spektaklu niemożliwość ukarania winnych, wynikająca z poznawczego paraliżu, powoduje, że wina równomiernie rozpuszcza się w przestrzeni społecznej 4. Nie potrafimy tej winy wziąć na siebie, nie potrafimy przyznać się przed sobą, że chociaż to nie my popełniliśmy zbrodnię, prawdopodobnie na miejscu zbrodniarzy zrobilibyśmy to samo, nie potrafimy w końcu myśleć o niej bez niepokojących wyrzutów sumienia. *** Istnienie Żyda w zbiorowej świadomości Polaków jest realnym problemy dotyczącym każdej warstwy społecznej i aby się od niego uwolnić, należy próbować zmierzyć się z nim tu i teraz. Być może w przyszłości hasło Tęsknię za Tobą Żydzie promujące akcję artystyczno-społeczną 5, polegającą m.in. na umieszczaniu sloganu w miejscach publicznych w formie graffiti, będzie miało pierwszeństwo przed złowrogim X to ŻYDY. 4) G. Niziołek, Scena pierwotna, Dialog 2010 nr 1, s. 6. 5) Więcej informacji: Monika Przespolewska Wywiad z wami nie jest tylko po to, żeby wam zrobić dobrze... rozmowa z Bartoszem Porczykiem Katarzyna Jamrozik: Smycz jest w repertuarze Teatru Polskiego od 2006 roku. Do dzisiaj zagrałeś ją 164 razy. Smycz w dzień kobiet, Smycz w sylwestra. Nawet na twoich koncertach publiczność oczekuje piosenek z tego spektaklu. Nie jesteś zmęczony? Bartosz Porczyk: Smycz była bardzo ważnym dziełem w moim życiu, które wpłynęło na wiele aspektów późniejszej pracy. To, że mogłem zaprezentować się światu i ludziom jako artysta, jako ktoś, kto chce mówić coś od siebie. Obiecałem sobie, że jak któregoś dnia nie będę chciał tego zagrać, nie będę miał siły albo nie będzie mi to już sprawiało frajdy, po prostu przestanę. Tymczasem za każdym razem przed tym spektaklem mam ten sam dreszcz emocji, który towarzyszył mi na premierze. Staram się być w jak najlepszej formie, żeby móc podsycać ten ogień w przedstawieniu. Za każdym razem szukam dla siebie nowych bodźców w rozmowie z publicznością, która nadal słucha, reaguje i żyje ze mną. To jest dialog. Myślę, że tak długo, jak będą chcieli przychodzić i słuchać, tak też będę chciał mówić do nich. Mateusz Węgrzyn: Mówisz, że słuchasz publiczności. Ale również wyraźnie z nią dialogujesz, bezpośrednio odpowiadasz na reakcje. B.P.: Na początku odbierałem to jako coś, co może mnie wytrącić z równowagi, zdenerwować, osłabić. To są ludzie, to wszystko jest żywe. Można się zapomnieć. Niektórzy na momenty dramatyczne albo bardziej przykre w spektaklu reagują śmiechem, a sami nie wiedzą, dlaczego. Milczą, żeby mnie usłyszeć, później ja nic nie mówię, a oni nie chcą wtedy mówić. Widza trzeba kochać bez litości, co nie znaczy podlizywać mu się. M.W.: W wywiadzie z 2010 roku opowiadałeś o swoim pojmowaniu aktorstwa. Powtarzała się kwestia perfekcjonizmu w tym zawodzie. Mówiłeś: O aktorstwie potrafię myśleć tylko jak o rzemiośle. Sztuką być może jest to, co się niejako unosi nad tym, co robię. [...] Jestem jak szewc, którego zadaniem jest poskładać i posklejać buty. Czy od tamtego czasu zmienił się twój pogląd na sztukę aktorską albo lepiej: sztukę rzemiosła aktorskiego? B.P.: Moje podejście do pracy się nie zmieniło. Jeżeli się za coś zabieram, nadal staram się w to włożyć najwięcej siły, ile tylko mogę. Czasem nawet za dużo. I później mnie to wykańcza. Ale pomimo tego, że bywa ciężko, są to najpiękniejsze chwile, które się zdarzają w tym zawodzie. Teatr ewoluuje, zmienia się, stawia nowe wymagania, mówi nowym językiem, posługuje się nowymi narzędziami. To wymaga swoistego rodzaju elastyczności również od aktora. Innej kondycji. Dzisiaj nie myślę o tym wyłącznie jako o rzemiośle. Może to być coś więcej, niesamowita przygoda, rodzaj zapomnienia się, jakiegoś skoku na głęboką wodę ze świadomością totalnej klęski albo balansowanie na granicy. Uczę się cały czas. Nadal niczego z tego nie rozumiem, co ze sobą robię i co ze mną robią... K.J.: Jednak to, co robisz, wzbudza nie tylko podziw publiczności, ale również aprobatę krytyków, a w dalszej kolejności owocuje nagrodami. B.P.: Nagrody są albo ich nie ma, później trafiają na półkę. Cudownie jest, kiedy twoja praca i czas zostają docenione, ale nie da się tym żyć. Bo co w momencie, gdy one się skończą? Czy to znaczy, że stałem się nie dość dobry? Że już się zepsułem? Że się przeterminowałem? Nie przywiązuję się do nagród. Większą nagrodą jest to, że ktoś przychodzi na spektakl i chce ze mną rozmawiać. M.W.: Nawiązując do narcyzmu... Masz bliski kontakt z show biznesem. Rok temu nagrałeś płytę Sprawca. Występujesz w filmach i serialach. A jednak trudno znaleźć tabloidowe plotki na twój temat, kompromitujące cię wakacyjne zdjęcia z rodziną czy wywiady dotyczące diet... Czy rzeczywiście jest tak, jak mówił Wiesław Godzic, że aby być celebrytą, przede wszystkim trzeba bardzo tego chcieć że nie da się być celebrytą bez wyraźnej ochoty na prowadzenie takiego życia? B.P.: Gdyby stworzono mi większą okazję kto wie, może właśnie byłbym celebrytą. To zależy trochę od startu. Przyjechałem do Wrocławia, bo nigdzie indziej mnie nie chcieli, wiedziałem, że Przegląd Piosenki Aktorskiej będzie dla mnie bardzo ważnym wydarzeniem. Później Teatr Polski. Całkowicie poświęciłem się tej pracy. A nadal znajdziemy miejsca, w których nie mają zielonego pojęcia ani o Smyczy, ani o Farinellim, ani o płycie, ani o Bartoszu Porczyku. Ale to nie jest koniec świata. Poświęciłem się bez reszty pracy, nie miałem czasu na przyjęcie zaproszenia na pokazy czy bankiety. Oczywiście, pewnie celebrytyzm wymaga swoistego rodzaju zgody na niego, kto wie? Z braku zajęcia może bym się zdecydował. Na tym etapie zupełnie mnie to nie interesuje i nie satysfakcjonuje. K.J.: Niedługo premiera filmu AmbaSSada Juliusza Machulskiego. Zagrałeś główną rolę. To początek nowego etapu w twojej karierze? B.P.: Nie wyobrażam sobie, że po tym filmie sypnie się sto propozycji, ale jeżeli będzie okazja, to chciałbym więcej pracować w filmie, żeby po prostu uczyć się pracy z kamerą. Bez względu na to, czy będą to role główne czy drugoplanowe. Ale nie zrezygnuję z tego, co robię teraz, z nowych projektów. Wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś nie daje mi pracy, pracę daję sobie sam. Nie lubię marnować czasu. Jeżeli coś ma się wydarzyć w przyszłości, to trzeba ten okres oczekiwania wykorzystać najlepiej, jak się da, bo to zapracowuje na ciebie. Nowa płyta, nowy spektakl, projekt. Oczywiście trzeba przy tym przysiąść, napocić się, posiedzieć tych -dziesiąt godzin... A film z Machulskim to była niesamowita, niezapomniana przygoda. K.J.: Tak jak w 2011 roku wykorzystałeś czas na stworzenie Sprawcy. Wspomniałeś o planach związanych z kolejną płytą. To wciąż tylko zamiary czy już faza realizacji? Możesz powiedzieć coś więcej? B.P.: Nie chcę, bo to jak składanie obietnic. Chcę, żeby ta płyta rodziła się w swoim czasie, w swoim tempie. Jak powstanie, na pewno o niej opowiem. M.W.: Jesteśmy w specyficznym momencie. Za niecałą godzinę wyjdziesz na scenę, by grać Farinellego. Czy ta postać wiele cię kosztuje? Jak podchodzisz do tej instalacji mentalnej po roku pracy? B.P.: To jest najbardziej rozbrajająca i wyczerpująca praca, jakiej dotychczas doświadczyłem. Nie da się opisać tego, co dzieje się ze mną, z jakim bólem żołądka schodzę, wchodzę na scenę, jakie emocje temu towarzyszą. Ten rodzaj napięcia, myślenia, pocenia się wewnętrznego, jakiegoś niesamowitego mocowania się z widzem wiele kosztuje. Jakbym za każdym razem odchodził 4 / Generacja Tpl / styczeń/luty 2013 styczeń/luty 2013 / Generacja Tpl / 5

4 i wracał. Najpierw bardzo chcę grać ten spektakl, a później wchodzę na scenę i chcę z niej uciec, a gdy z niej schodzę, znowu chcę na nią wbiec i zagrać wszystko od początku. K.J.: W Farinellim mówisz, że projektujesz marzenia, które cię potem ruchają. A o czym marzysz jako aktor? B.P.: Nie marzę jako aktor, marzę jako człowiek o aktorstwie. Jeśli miałbym kiedyś przestać grać, to chciałbym, żeby to się stało moją decyzją. Nie dlatego, że już nie będę miał pracy, tylko po prostu żeby bez żalu móc powiedzieć: dziękuję i nie żałować. Nie mam pojęcia, kiedy to nastąpi. Może nigdy. W zasadzie nie umiem powiedzieć wam niczego mądrzejszego, niż wcześniej powiedzieli moi koledzy. Żyć, trzeba po prostu żyć. Cieszyć się tym życiem. Przypominać sobie każdego dnia o miejscu, w którym się jest. I marzyć oczywiście, bo bez tego nie byłoby niczego. K.J.: Smycz, Sprawca i Farinelli to projekty, w których zapraszasz do wykreowanych przez siebie światów, pokazujesz swoje spostrzeżenia, przemyślenia, opowiadasz swoje historie. A co się dzieje, gdy mierzysz się z bohaterem silnie zarysowanym w pierwowzorze literackim? Mam tu na myśli role Borowieckiego, Wokulskiego czy Desmoulins a. B.P.: Z każdym reżyserem jest inaczej. Janek Klata jest zawsze świetnie przygotowany do pracy, ma ten świat gdzieś wykreowany, wie, w jakim kierunku to ma pójść, przychodzi z konkretną wizją. Zaprasza nas do tego świata, zaraża nas. Oczywiście daje nam wolność do tworzenia postaci. Wokulski to jeszcze inna historia. Cholernie mocowałem się z tym bohaterem. Wiktorowi Rubinowi podobało się, że ten Wokulski był właśnie taki nie do końca pełny, zrobiony, wypracowany, jakby ciągle nie mógł się dobić do tego wyidealizowanego świata, do żadnej z form; nasz Wokulski miał być nikim. M.W.: Zanim rozpocząłeś pracę w Teatrze Polskim, byłeś związany z Teatrem Capitol. Czym się różni praca w teatrze muzycznym od pracy w teatrze dramatycznym? B.P.: Do Wrocławia przyjechałem z zamysłem, żeby najlepiej, jak się da, przygotować się do PPA. Wojtek Kościelniak mnie przyjął, dał mi wszystko, co może sobie wymarzyć młody człowiek na starcie. Wtedy chciałem nauczyć się śpiewać, ale jednak dramat stawiałem na pierwszym miejscu, bardzo mi go brakowało, dlatego zdecydowałem się pożegnać z tym teatrem. Nadal jednak współpracujemy ze sobą. Teatr muzyczny we Wrocławiu bardzo się zmienia, wszedł tam już Jan Klata, za moment ma premierę Agata Duda-Gracz, więc ten gatunek muzyczny z typowego, sztandarowego musicalu, jak West Side Story i Scat, zaczął się troszeczkę przepotwarzać. Praca nad spektaklem, bez względu na to, w jakim gatunku, wymaga czasu, ogromnych pokładów energii. W teatrze muzycznym częściej kondycji fizycznej i wokalnej. Reszta pozostaje bez zmian. K.J.: Zagrałeś u Jana Klaty w Sprawie Dantona, Kazimierzu i Karolinie, Ziemi obiecanej i Szajbie. Role w tych spektaklach mają dla ciebie jakiś wspólny mianownik? Jako widz dostrzegam pewne podobieństwa w postaciach Babiarza i Desmoulins a. B.P.: Janek jest bardzo czujny na swojego aktora, pozwala mu szukać od strony emocjonalnej, ale czasami, jeśli aktor jeszcze nie może załapać istoty postaci, umożliwia bawienie się formą i ciałem. Stąd być może bohaterowie Kazimierza i Karoliny i Sprawy Dantona są lekko przerysowani i mocno formalni w swoim geście, w swoim obchodzeniu się z całą postacią. Karol Borowiecki jest mi o tyle bliższy, że rzeczywiście ten facet jest dużo bardziej do środka, kumulujący w sobie emocje, a nie wywalający je, bardziej napięty, bardziej tragiczny może... Myślę, że Babiarz i Desmoulins są postaciami mocno ekspresyjnymi, wychodzącymi od formy, ale jednak bardzo szczerymi i ludzkimi. K.J.: Ostatnio zagrałeś KLINIKEN / miłość jest zimniejsza... w reżyserii Łukasza Twarkowskiego. Ten spektakl w dużej mierze oparty jest na improwizacjach. Twoja postać, Markus, wzbudza we mnie duży niepokój. B.P.: To dobry znak. Markus może za wiele nie mówi, ale bardzo mocno związany jest z przestrzenią kliniki. Właściwie nią jest. Zbiera wszystko, co się w niej dzieje. Emocje, napięcia bohaterów. Jest dla nich, chociaż oni może tego nie zauważają. Markus jest tam najdłużej. Umie ich słuchać. Jest jakimś katalizatorem emocjonalnym. W końcu wybucha. Celowo pozbawiłem go głosu, wykreśliłem kwestie. W trakcie pracy przyglądałem się kolegom i słuchałem reżysera. Może też po to, żeby lepiej zrozumieć to, co dzieje się w Farinellim. M.W.: W Kliniken i Farinellim współpracowaliście z Anką Herbut. Jak odnosisz się do pracy dramaturga podczas prób, czy lubisz to trzecie oko podczas pracy? B.P.: Tak to się mówi: trzecie oko. Ale dramaturg nie jest tylko kimś obok, kto za moment poskreśla teksty, poprzestawia sceny. Długo rozmawiamy o naszych rolach, o własnych doświadczeniach, dzielimy się przemyśleniami, głośno myślimy. Anka jest z nami. Dba o to, żeby nasz bohater mówił naszym-swoim głosem. Tym najbliższym nam. M.W.: Myślałeś kiedyś, że twoje podejście do aktorstwa jest spowodowane głównie tym, że studiowałeś w łódzkiej Filmówce, a nie np. w krakowskiej PWST, z jej głęboką tradycją i filozofią? B.P.: W dużej mierze zależy to od profesorów, którzy prowadzą zajęcia i którzy zaszczepiają w młodych ludziach podejście do tego zawodu, jakieś nawyki, wyobrażenia. Szkoła a rzeczywistość to dwa inne światy. I myślę, że w moim przypadku tak było. Szkoła to jest zaledwie raczkowanie, tam się poznaje jakiś warsztat i fajnie, jeżeli znajdzie się tam mentora, mistrza, który ci to nazwie. Myślę, że trafiłem w taki okres, gdzie akurat nie miał kto mi wytłumaczyć, co mnie czeka poza murami szkoły. K.J.: Znalazłeś swojego mentora? B.P.: Tak. Ale ciągle szukam, to są swoistego rodzaju zakochania się w pracy, w reżyserach, inspiracje aktorskie i muzyczne. Niezbędne. K.J.: Jak podchodzisz do spotkań z nowym reżyserami? Czy liczysz na to, że możesz się czegoś nauczyć, coś nowego wyciągnąć? B.P.: To są dla mnie rzeczy oczywiste. Jeżeli już dochodzi do spotkania, to najlepiej by było wziąć z tego, co najlepsze, wyrzucić, co najgorsze, a jeżeli nawet jest to złe, to nauczyć się czegoś na przyszłość. Inaczej to spotkanie nie miałoby żadnego znaczenia. Sam wywiad z wami nie jest tylko po to, żeby wam zrobić dobrze, ale po to, żeby przez chwilę dogadać się ze sobą, bo nie zawsze mam na to czas. Żeby odpowiedzieć sobie na takie pytania, jakie wy zadajecie. Szczerze mówiąc, bardziej rozmawiam ze sobą przed wami niż z wami. Ciastko truskawkowe... Rozmawiali Katarzyna Jamrozik i Mateusz Węgrzyn Przesilenie leniów patentowanych Bardzo lubię zrzucać winę za wszelkie niepowodzenia na porę roku. Przesilenie wiosenne, jesienne, zimowe, przesilenie leniów patentowanych ot wyjaśnienie zła i marazmu tego świata. Takie cykliczne tłumaczenia powodują, że mamy żal do całego świata o zastój i brak perspektyw, a jedynym winnym okazują się warunki atmosferyczne. Stawia się równoważnik między nic się nie dzieje dobrego a proza życia, ta pogoda, ci ludzie. Szukamy winnego, a przecież nikt inny nie jest odpowiedzialny za bieg własnego życia (pomijając wypadki losowe, od których, o zgrozo, nikt nie jest w stanie uciec) jak my sami. I tak tworzy się dziwaczny, niezdrowy rytuał, wchodzi w krew jak ciała obce siejące spustoszenie w naszym organizmie. Rytuał złego nastawienia i jak to się mówi od jakiegoś czasu polaczkowego myślenia. I o ile większość (nie czepiając się za bardzo owej większości) będzie zatruwała powietrze złymi emocjami, tak wyrwie się gdzieniegdzie jakaś jednostka, którą w cudowny sposób olśniło i zapragnie zmian, wyrwania się z sieci nudy i narzekania. Za chwilę jednak zgaśnie i dołączy do niezadowolonego stada malkontentów, którzy tłumaczą swoje porażki tym, czy słońce jest czy go nie ma. Jednak podczas jednej, jedynej okazji w roku tłumy odłożą swoje niezadowolenia różnej treści, by przy wigilijnym stole (jak głosi hasło przewodnie) cieszyć się, radować serca, godzić z innymi (z nieszczęściami, z oblodzonymi drogami albo wręcz odwrotnie zbyt wysoką temperaturą jak na grudzień; kto to widział 10 stopni na Boże Narodzenie?! ) i udawać szczęśliwych, bo tak trzeba. A nawiązując do Chrystusa, który narodzi się, aby wybawić ludzkość od wiecznego potępienia, przychodzi mi na myśl film, o jakim ostatnio dość głośnio i obok którego trudno przejść obojętnie. Oczywiście (albo i nie) mówię o Pokłosiu Władysława Pasikowskiego. Chyba po raz pierwszy szum wokół aktora, który brał udział w danym filmie, zainteresował mnie bardziej niż sam zwiastun. Koniec końców i ja zasiadłam przed ekranem, chociaż przyznam szczerze, średnio chętnie, z racji tego, że polskie kino od jakiegoś czasu przynosi mi więcej rozczarowań niż filmowej, słodkiej degustacji. Długo czekałam na film, na którym nie będę zwracała uwagi na to, czy ktoś świeci telefonem po ciemnej sali, żuje popcorn stanowczo za głośnio czy to, jak zarzucić prawą nogę na lewą, żeby się za bardzo nie wiercić. Nie było żadnego wiercenia i nie słyszałam niczego oprócz dźwięków filmu i słów w głowie powtarzanych jak zacięta płyta polaczki, polaczki. Wcale nie dziwią mnie głosy krytyki. Bo jak ludzie niewidzący w sobie żadnych wad, za to mnóstwo heroizmu i męstwa do granic nieskazitelności, mogliby przyznać, że na kartach historii zapisały się wydarzenia, przez które już dawno nie jesteśmy Mesjaszem Narodów? To, co się czuje w czasie Pokłosia, to wstyd, przejęcie i trwoga. Wstyd za rodaków, którzy zdolni są do mordu, bo im się należy, a Żydkom nie, przejęcie bo Pasikowski nie przebiera w środkach. Polska wieś, mimo że do granic prowincjonalna i ograniczona, nie jest jednolita reżyser nie tworzy stereotypu zacofanych ludzi, czego przykładem mogą być przedstawiciele władz miejscowego kościoła młody katolicki ksiądz, który (według zasad własnego wyznania!) powinien uczyć miłości do bliźniego, pozwala na wyalienowanie młodszego Kaliny, i przeciwny do jego działań stary proboszcz, podpadający na zdrowiu, wspierający postać graną przez Macieja Stuhra w ocaleniu żydowskich nagrobków. Jest i trwoga świadomość, że ukazane wydarzenia to nie bujna wyobraźnia reżysera. Ten film powinien nauczyć nas przede wszystkim pokory. Jest też dobry na pamięć notabene! idealni nie jesteśmy. Po seansie zapytałam pewną stateczniejszą kobietę, która była w towarzystwie mniej więcej moich rówieśników (powiedzmy, że byli to dziewiętnastolatkowie), czy podobał jej się film. Myślałam, że będzie oburzona (i u mnie pojawia się polaczkowe wrzucanie do jednego wora, sic!), jednak odpowiedziała: szowiniści, zwykli szowiniści. Młodsza z pań dodała przykre jest to, że w Polsce to jeszcze długo się nie zmieni. Oby zaczęło. Może Pokłosie będzie terapią wstrząsową dla naszego kraju i odrzucimy chory rytuał nienawiści, zazdrości i wchodzenia z butami w cudze życie. Nie mogę znieść, kiedy po zakończonym filmie na sali słychać oklaski. Nie mogę i już, czy to po Jesteś Bogiem, czy (trochę miłosierdzia, drodzy widzowie) po ostatniej części Zmierzchu. Za to brawa po Pokłosiu byłyby jak najbardziej zasłużone. Pewnie każdy ma swoje rytuały, szkodliwe czy mniej szkodliwe, dziwne czy dziwniejsze, a może zwyczajnie przeciętne i pozbawione szaleństw, pomijając te bardzo niezdrowe, które długimi latami odbijają się czkawką. Oprócz całorocznego marazmu, który czyha za każdym rogiem, bawią mnie rytuały związane chociażby ze zbliżającymi się świętami. Czekoladowe mikołaje, mieszanki bakaliowe, kolorowe pralinki na półkowych sklepach rytuał, który rok w rok zaczyna się już w listopadzie. Zapchane pojazdy komunikacji miejskiej i obrażanie kogo podanie rytuał, który może dotknąć chwilowym paraliżem co niektóre uszy każdego dnia. Jednak, aby nie zarzucono mi wiecznego pesymizmu i wytykania tego, co tak szare, przykre, że aż codzienne, wkroczę w klimat związany z cudownymi świątecznymi lampkami mieniącymi się po zmroku, białym śniegiem (zanim stanie się czarno-żółty) i tym zdrowo orzeźwiającym mroźnym powietrzem, odbijającym się od zmarzniętych policzków. Coś jednak jest w tych świętach, że oprócz sztucznych uśmiechów z dużo mniejszym wysiłkiem przychodzi nam wierzyć w to, że stać nas na więcej, niż mamy, na większe osiągnięcia, na to, żeby nie zadowalać się tym, co życie rzuca nam pod nogi, żeby walczyć o więcej. Nie wiem, czy to te mroźne powietrze czy perspektywa zbliżającego się nowego roku i parcie na zmiany (według kolejnego rytuału postanowienia noworoczne), jednak jest w tym coś ożywczego. Określiłabym to jako rytuał cieszenia się z małych rzeczy. Jako fanka takowych lubię czerpać energię 1212 Generacja Tpl generacjatpl@teatrpolski.wroc.pl Redakcja: Patrycja Barowicz, Nina Karniej, Monika Przespolewska, Katarzyna Pytlos, Michał Ratajczak, Sara Siomkajło, Mateusz Węgrzyn Zdjęcia: Natalia Kabanow, archiwum Grafika: M.M., Michał Ratajczak 6 / Generacja Tpl / styczeń/luty 2013 styczeń/luty 2013 / Generacja Tpl / 7

5 ze słońca siłującego się z chmurami, pięknie oświetlonych budynków wieczorami. Pomaga i jest za darmo. I może to jest jakiś sposób, żeby porzucić udawanie i niezadowolenie, nabrać siły na spacer po niewielkich wzniesieniach, tak na dobry początek. Może problemem jest zachłanność i powinniśmy uczyć się cieszyć naprawdę, czerpać z drobnostek, sprawiać niewielkie przyjemności. Przygnieciona własnym głoszeniem dobrej nowiny i przy okazji małych uciech w miesiącu śniegu i wybaczenia nie mogę nie wspomnieć o moim rytuale filmowym, który składa się z skondensowanej plejady brytyjskich aktorów w Love Actually. Bo jeśli zaczynać świąteczną edukację emocjonalnych uciech, Mapa szlaków nocnych Pan pisarz przysiada się do stołu ze szklanką spirytusu (gdyby miał jeszcze piołun, byłby w opinii Wyrwicza z Epigonów Mieczysława Srokowskiego wariatem albo alkoholikiem, bo czysty spirytus z piołunem to istne piekło). Wyciąga pióro lub choćby samą stalówkę na drewnianym kijku i zanurza czubek narzędzia w przezroczystym roztworze. Zaczyna kreślić po stole swoje najwybitniejsze dzieło, pozbawione i tak możliwości odczytania, po czym prostuje się na krześle, kołysze i z hukiem upada na podłogę, przypuszczając coraz bardziej, że powyższa scena kawiarniana po prostu mu się śni. Twórczy recykling, jakim jest sen, zapisał się w historii literatury wielkimi, wytłuszczonymi literami. Wojciech Kuczok pilnuje porządku i konwencji, kończąc Gnój: Teraz ziewam. Kiedy tylko otworzę usta, ziewam; ziewam w nocy, ziewam w dzień, ziewam przez sen [...]. Na temat nocy spędzonej zarówno po jednej, jak i drugiej jej stronie napisano sporo, a przynajmniej próbowano tak, jak próbuje się sprowadzić każdy werbalizm w sztywne ramy znaku graficznego. A co dopiero sen. Ten, który powraca co kilkanaście godzin w setkach i tysiącu powieleń jak rytualny seans, a jednak wciąż wymyka się regułom ostatecznego poznania czy pisarstwa, bo spisywać senną treść to trochę jak opowiadać o książkach znanych tylko ze słyszenia. Pierre Bayard w swoim eseju Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? proponuje wprost ucieczkę do kilku chwytów, jakie pozostawią u rozmówcy wrażenie znajomości lektury. Co ze snami, szczególnie tymi, których pełno na kartach dawnej i współczesnej powieści? Jeśli rzetelna relacja ze snu, nawet tuż po przebudzeniu, jest czynnością niemożliwą (bo rwane wątki, bo zawodna pamięć, bo brak logiki i ciągu linearnego, bo gdzie indziej przyczyna, a w innym miejscu skutek), może sen prozatorski warto uznać za osobny podgatunek? Debiutanckie wejście poety Tomasza Różyckiego w buty prozaika zaowocowało Bestiarium, książką-wizją. Całość jest utrzymana w konwencji snu i autor od razu przyznaje się do poczynionego zabiegu, choć nie domyka furtki przez zastosowanie sprytnego wytrychu, pisząc Tej nocy zbudziłem się [...]. Pobudka ze snu, ale w sen dalszy. To jak przyłożyć do siebie dwa lustra i zobaczyć w odbiciu samą tylko esencję oniryzmu i surrealizmu, rozlewającą się po powieści jak woda po mieście, z którego pochodzi pisarz. Jest to poniekąd prywatny mit autora i celowe pomieszanie jaźni, magia zawoalowana, inna od tej, którą serwuje Daniel Odija w Ulicy, gdzie każdy sen zawiera się w wydzielonych i skończonych formach, będąc niejako snem klasycznym, tj. zaopatrzonym w pokaźny ładunek fantazji w poprawnym tego słowa znaczeniu. Znacznie głębiej w noc zanurza się Hermann Broch, obszernie kreśląc losy tytułowych lunatyków ludzi, którzy pomieszali sen z jawą na zasadzie zamiany wartości. Autor wkracza tam do piwnic 8 / Generacja Tpl / styczeń/luty 2013 to tylko od tego filmu. Wielowymiarowy, ciepły, prawdziwy. I mimo że zaliczany do (nielubianego zresztą przeze mnie określenia) komedii romantycznych, to film pozbawiony jest (na szczęście) polewy czekoladowej i kolorowej posypki, od której widz w czasie seansu dostaje mdłości. Powtarzam ten filmowy rytuał każdego grudnia, w ilości aż niedozwolonej. Ale nie można odbierać sobie tego, co pomaga ładować baterie. Kierując się zasadą co nas nie zabije, to nas wzmocni, naszkicuję propozycję nowego rytuału: wracajmy do tego, co nas wzmacnia, a reszta do kosza. Ja się wzmocnię Love Actually z pewnością nie raz. Patrycja Barowicz człowieka, do świadomości, zarysowując ponury obraz utraty poczucia stałości i sensowności świata. I odtąd życie przypomina lunatyczne wędrowanie, poszukiwanie czegoś, co jest nieokreślone i co nieustannie wymyka się poznaniu. Zupełnie jak sen. Nierzadko nocną fabułę poznać po obecności mentora, kustosza muzeum rojeń narratora. Genialną parę na płaszczyźnie podksiężycowej tworzyliby Wuj Jan pióra wspomnianego Różyckiego oraz Wuj Henryk ze zbioru Pawła Huellego Opowiadania na czas przeprowadzki. Zjawienie się wujostwa w obu przypadkach oznacza wędrówkę i obowiązkowe przygody wpisane w program snu, także tego literackiego. Wuj może wszystko, jest zarazem niepodważalnym autorytetem, jak i Wujem Dobra Rada. Ale to niejedyna postać w złożonej scenerii śnienia. Ivan Cankar opowiada w Bajce (Widok z pudełka i inne opowiadania): Dawno, dawno temu zdarzyło się, że słoweński artysta miał pieniądze. Skracając opowieść, bohater kupił sobie za nie m.in. nowy płaszcz i srebrny zegarek, a ostatnie dwa banknoty chciał pomnożyć tak, by w kolejnych latach kupić ziemię, zbudować dom i założyć rodzinę. Jednak zasnął wśród tych wszystkich marzeń przy otwartym oknie, przez które pod osłoną nocy wdarli się złodzieje. Wymiar sprawiedliwości nie tylko bezradnie rozłożył ręce, ale oskarżył artystę o przesadną fantazję, nie dając wiary w posiadane, a raczej skradzione dobra. Więcej realny wydaje się sen. Od snu prawdziwsza jest rzeczywistość, a od rzeczywistości już tylko zima, która całkiem nieprzypadkowo nadchodzi, niezauważenie wynurzając się z mgieł listopadowych, jesiennych. Bo naprawdę zima to sen donosi na kwadratowych stronach Roku polskiego Stanisław Grochowiak, rzucając jednocześnie przykład Zimy miejskiej młodego Mickiewicza. Zima jak biały sen także wraca w cyklicznym porządku, choć może i na szczęście rzadziej niż nie-jawa. Michał Ratajczak